Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Włochy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Włochy. Pokaż wszystkie posty

26 września 2023

Necrodeath – Mater Of All Evil [2000]

Necrodeath - Mater Of All Evil recenzja reviewLegendarny włoski Necrodeath można zaliczyć do tzw. „pionierów” gatunku zwanego Death Metalem, choć w ich przypadku chciałoby się rzec, że Black/Thrash. Niezależnie od tego jak chcemy się jednak zapatrywać, jest to klasyczne podejście do grania, hołdujące epoce lat ’80, niżli nowszym trendom.

Trzeci album tejże formacji wyszedł niemalże dekadę od poprzednika i właściwie należy go traktować jako drugi debiut, który zapoczątkował tą właściwą karierę dla Necrodeath. Ze starego składu został gitarzysta i perkusista, natomiast na wokal został wzięty pałkarz Black Metalowej Opery IX. „Flegias”, bo taki ma pseudonim ten pan, wiernie trzyma się swego ukochanego Blackowego stylu przy wykonywaniu wokalu, czyli skrzeczy. I choć przyznam, że niekonieczne jest to moja bajka, to łatwo można się przyzwyczaić, zwłaszcza że facet stara się różnicować swoje partie wokalne i jakoś je urozmaicać (również i growlem). Zresztą, oryginalny wokalista też zaciągał blackowo, więc tym bardziej nie ma się czego czepiać.

Materiał brzmi bardzo świeżo, mimo iż jego fundamentem jest zapomniany, poczciwy Death/Thrash przypominający Exodus, Kreator, Possessed czy nawet wczesną twórczość Schuldinera. Utwory nie starają się być nadmiernie skomplikowane, ale korzystają z różnych sztuczek, dla wywołania pewnego okultystyczno-aksamitnego klimatu, jak np. akustyczne wstawki. Co prawda, grupa nieco nadużywa pewien typ atmosferycznego riffu w niemalże każdym tracku, co niestety sprawia, że przy pierwszych odsłuchach muza się nieco zlewa w jedną całość. I dopiero przy bliższym poznaniu poszczególne numery nabierają nieco rumieńców.

Mamy więc dwa konkretne ciosy na początek, śpiewno-melodyjny „Black Soul”, potem hit w postaci „Hate and Scorn” będący wizytówką płyty, a po nim odrestaurowany staroć w postaci „Iconoclast”, jeszcze z okresu demówek, a odpowiednio unowocześniony pompą. Druga połowa płyty troszeczkę ustępuje szybkości na rzecz rytualnego charakteru muzyki, jak przy „Void of Naxir” lub „At the Roots of Evil”, ale nie brakuje również i kombinowanych riffów (tu z kolei upomina się o uwagę „Experiment in Terror”). Ostatnie dwa numery są też chyba najwolniejsze, przynajmniej w porównaniu do reszty zawartości.

Na pewno duży wpływ na to, że mi się to osobiście podoba jest fakt, że najważniejszym składnikiem grania jest tutaj zdecydowanie Thrash Metal – gatunek, od którego zaczynałem i który darzę specjalnym względem, nawet jeśli wyrosłem na niedobrego maniaka. Jeśli więc chcecie czegoś retro, ale ze sporą aurą tajemniczości i mroku, to jak najbardziej zachęcam – zabawa gwarantowana.


ocena: 8,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Necrodeath/66524749485
Udostępnij:

8 września 2023

Hideous Divinity – Obeisance Rising [2012]

Hideous Divinity - Obeisance Rising recenzja reviewHideous Divinity to dziecko gitarzysty Enrico Schettino, który po opuszczeniu Hour Of Penance postanowił, już na własnych zasadach, kontynuować zabawę w deathmetalow hałasy. Do pomocy dobrał sobie ówczesnego perkusistę Hour Of Penance oraz wokalmena znanego z… właściwie niczego konkretnego. W tym składzie zespół dorobił się zaledwie jednej demówki, bo zaraz po jej nagraniu zaczęły się typowe dla włoskich kapel przetasowania na wszystkich możliwych pozycjach. Po ustabilizowaniu sytuacji Włosi weszli do 16th Cellar w Rzymie i nagrali debiutancki Obeisance Rising, który zawiera…

No właśnie. Co takiego może grać kapela z taką biografią? Odpowiedź jest tylko jedna, w dodatku nasuwa się sama – bardzo szybki, brutalny i techniczny death metal w typie Hour Of Penance z oczywistymi nawiązaniami do Nile czy Hate Eternal. Tu nie ma miejsca na mistykę, domysły czy subtelności – jeno ekstremalna jazda od (prawie) początku do końca: ciężka, skomasowana i trochę jednowymiarowa. Poziom Obeisance Rising jest dokładnie taki, jakiego należy oczekiwać od może i niekoniecznie znanych, ale doświadczonych muzyków, którzy z niejednej piwnicy stęchliznę wdychali – wysoki, jednak w stronę rzemiosła aniżeli sztuki.

Debiut Hideous Divinity jest dość długi (49 minut) jak na brutalny death metal i przez to, że brakuje mu większej różnorodności i chwytliwości obecnej choćby na „Paradogma”, może być z lekka nużący. Gdyby materiał był bardziej kompaktowy, na pewno zyskałby na sile oddziaływania i skuteczniej utrzymywał uwagę słuchacza. Ja bez zastanowienia pozbyłbym się rozwlekłego intra oraz uszczuplił całość o dwa-trzy normalne kawałki. Które? To w zasadzie bez różnicy, bo żaden numer — oprócz „I Deny My Sickness”, który jest tu najlepszy i prawie łapie się do kategorii „hit” — nie wydaje mi się na tyle charakterystyczny, żeby nie mogło się bez niego obejść.

Obeisance Rising nagrano tam, gdzie większość płyt z włoskim death metalem, więc rezultat jest całkiem niezły (i dość typowy), ja jednak mam pewne zastrzeżenia do balansu produkcji, czy raczej jego braku. Jak na moje ucho, ogólny pomysł na brzmienie polegał na ustawieniu wszystkiego maksymalnie głośno, żeby stworzyć masywną ścianę dźwięku. I to się nawet udało, z tym, że przy okazji pogrzebano aranżacyjne niuanse i obniżono dynamikę całości – a to także wpływa na odczucie monotonii.

Pierwszy krążek Hideous Divinity to fachowa, solidna robota, która może się podobać. Zdradza spory potencjał twórców, choć koniec końców przez rozmaite niedostatki i nieprzemyślane decyzje ciśnienia nie podnosi. Ale zgrabnie napierdala w tle.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hideousdivinity

podobne płyty:

Udostępnij:

19 lipca 2023

Hour Of Penance – The Vile Conception [2008]

Hour Of Penance - The Vile Conception recenzja reviewHour Of Penance udało się jakoś zaznaczyć swoją obecność na europejskiej scenie dzięki dwóm pierwszym płytom, jednak pomimo ich dość wysokiego poziomu (zwłaszcza jak na standardy Xtreem Music i pochodzenie zespołu) trudno byłoby wskazać na nich cokolwiek wyjątkowego czy doszukiwać się „czegoś więcej”, co mogłoby w niedalekiej przyszłości przesądzić o przełomie w karierze zespołu. Jak się okazało, był tam, choć dobrze ukryty, niemały potencjał, bo już po wydanym w 2008 roku The Vile Conception Włosi zaliczyli gwałtowny wzrost popularności/rozpoznawalności i w pełni zasłużenie awansowali w hierarchii światowego death metalu.

Ktoś złośliwy mógłby zasugerować, że to sam fakt przejścia do Unique Leader podziałał na Hour Of Penance tak mobilizująco, ja jednak bym się aż tak nie zapędzał. Zajebstość The Vile Conception wynika przede wszystkim z tytanicznej pracy, jaką Włosi wykonali od „Pageantry For Martyrs”; pracy, bez której sam potencjał na niewiele by się zdał. No, drobne korekty w składzie też były nie bez znaczenia – przynajmniej jeśli chodzi o wokale, bo bas praktycznie się nie wybija. Zespół przemyślał/przekalkulował, co i jak chce grać (w czym zapewne bardzo im pomogła premiera „Annihilation Of The Wicked”…), dokonał ogromnego postępu techniczno-kompozytorskiego (co doskonale słychać już od pierwszych taktów znakomitego „Misconception”), a jego styl ostatecznie się wykrystalizował.

The Vile Conception to 37 minut bezwzględnego brutalnego death metalu, który bez wahania można ustawić w jednym rzędzie z najlepszymi przedstawicielami tego gatunku zza Wielkiej Wody. Chociaż w teorii dwie poprzednie płyty Hour Of Penance były utrzymane w tym samym stylu, to trzecia przebija je pod każdym względem – jest szybsza, brutalniejsza, bardziej techniczna, dynamiczna i dopracowana, lepiej zagrana, zaśpiewana i wyprodukowana, a przy tym pozbawiona wypełniaczy i chybionych pomysłów. Włochom udało się wzorowo połączyć zajebistą intensywność z zapadającymi w pamięć partiami, dzięki czemu utwory nabrały większej wyrazistości i są w równym stopniu ekstremalne co chwytliwe. Poza tym kawałki na The Vile Conception są utrzymane na tym samym wysokim poziomie, więc chcąc wymienić te najlepsze, wypadałoby wymienić… wszystkie.

Trójka Hour Of Penance to dla mnie świetnie przemyślany i wybitnie rajcowny album, na którym absolutnie nie ma słabych momentów. Trudne do przeoczenia braki oryginalności zespół nadrabia świeżością, zaangażowaniem, poziomem wykonania i pokrzepiającym serce antychrześcijańskim przesłaniem.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.hourofpenance.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

28 lutego 2023

Antropofagus – Origin [2022]

Antropofagus - Origin recenzja reviewMeatgrinder, arcymózg Antropofagus, albo jest zwyczajnie leniwy, albo doszedł do wniosku, że pięcioletnie przerwy między płytami to dla niego optimum; ma wtedy dość czasu, żeby bez pośpiechu przygotować wartościowy materiał. W tej strategii oczywiście jest pewne ryzyko, że co bardziej zmanierowani i niecierpliwi fani stracą cierpliwość do zespołu i o nim zapomną, ale przynajmniej dzięki temu mamy jaką-taką pewność, że kolejne krążki — choć bez wątpienia utrzymane w tej samej morderczej stylistyce — w wyraźny sposób będą się od siebie różniły.

Na Origin Antropofagus nie próbuje nikogo zaskakiwać, a jedynie potwierdzają swoją klasę i wysoką formę – to dokładnie taki materiał, jakiego można (i należy) oczekiwać od doświadczonej kapeli parającej się brutalnym death metalem. Bez niepotrzebnych niespodzianek i eksperymentów, acz z jednym dwuminutowym zapychaczem-nibyklimatorobem. Podstawą tej muzyki są zatrważające blasty, makabryczna praca centralek, zakręcone riffy i bulogty debiutującego w Antropofagus Paolo Chiti (kojarzycie go z Putridity i Devangelic). Co ciekawe, Origin bliżej do „Architecture Of Lust” niż do poprzednika – jest bardziej techniczny i zróżnicowany pod względem tempa, w riffach częściej pojawiają się wyraziste melodie, a produkcja odznacza się masywnością i dobrą głębią.

Poziom wszystkich utworów jest wysoki i dość wyrównany, co nie oznacza, że całość jest jednowymiarowa czy monotonna, bo już przy pierwszym przesłuchaniu w uszy szczególnie rzucają się dwa wyjątki od reguły. W „Of Prosperity And Punishment” dostajemy jazdę pod klasyczny death metal z okazjonalną rytmiką charakterystyczną dla wczesnego Deicide, a ta, stosowana w umiarze, zawsze się sprawdza. „Hymns Of Acrimony” jest z kolei bardzo morbidowym walcem kojarzącym się z „He Who Sleeps”, choć nieco bardziej od niego rozbudowanym – wyszedł spoko, ja jednak wolę, kiedy Antropofagus grzeją na pełnych obrotach. Te dwa kawałki, mimo iż nie odbiegają daleko od ogólnej formuły, fajnie sprawdzają się jako urozmaicenia i dodają płycie więcej odcieni.

Za nagrania Origin odpowiada Davide Billia, natomiast za mastering Hertz i właśnie takie połączenie świetnie się sprawdziło. Album brzmi mocno, intensywnie, gęsto i odpowiednio czysto, zaś po nadmiernej surowości „M.O.R.T.E. – Methods Of Resurrection Through Evisceration” nie ma już śladu. W takiej oprawie zespół mógł pokazać pełnię swoich możliwości, z czego zresztą skorzystał. Wydaje mi się, że po części wynika to także z tego, że wspomniany perkusista ograniczył swój udział w „dużych” zespołach do Beheaded i Vomit The Soul i mógł więcej czasu poświęcić na Antropofagus. Nie popisali się za to goście (wśród nich m.in. Dallas Toler-Wade), bo ich wkład w Origin jest praktycznie nieodczuwalny.

Czy warto było czekać tyle czasu na Origin? Odpowiedź wydaje się być oczywista – żaden wielbiciel brutalnego death metalu nie powinien odpuszczać tej płyty. Ja po cichu liczę na trasę zahaczającą o nasz kraj, bo nowe utwory Antropofagus sprawiają wrażenie bardzo koncertowych.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/antropofagus.official

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

9 listopada 2022

Vomit The Soul – Cold [2021]

Vomit The Soul - Cold recenzja reviewPrzyznaję, że początkowo uznałem powrót Vomit The Soul po dziesięcioletniej przerwie za kompletne nieporozumienie – po jakiego wała im to potrzebne, nikt po nich nie płakał, swoje już zrobili, niech się teraz młodzi wykazują, itp., itd. Szanowałem ich za dokonania z przeszłości, więc nie uśmiechało mi się patrzenie na to, jak się błaźnią na stare lata. Okazało się, że nie doceniłem potencjału Włochów, bo Cold to nie tylko ich najlepszy album, ale i jeden z największych wyziewów w ramach brutalnego death metalu, z jakimi miałem styczność w ostatnim czasie.

Na Cold wszystko jest podporządkowane czystej, niczym nie pudrowanej brutalności. Szybkie tempa, gęste struktury i jeden wielki bulgot. Jakby tego było mało, Włosi podciągnęli się warsztatowo, więc od strony technicznej również niekiepsko wywijają. Ogólny poziom intensywności muzyki jest zatem zajebiście wyśrubowany i momentami aż trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób można by to jeszcze podkręcić nie zatracając resztek czytelności. Vomit The Soul nie przewidzieli żadnej taryfy ulgowej dla mniej wyrobionych słuchaczy, którzy potrzebują czasu, żeby się oswoić z takim hałasem. Cold to jedna z tych płyt, których brutalność w pewnym momencie przytłacza i fizycznie męczy.

To, że Vomit The Soul po przerwie zaproponowali trochę bardziej zaawansowaną muzykę, nie oznacza, że nagle naszło ich na unowocześnienie stylu i wciskanie sweepów w co drugi riff. Nic z tych rzeczy, Włosi trzymają się dotychczasowej, sprawdzonej formuły i korzystają z tego, czego nauczyli się przez lata, a skoro potrafią więcej, to i grają więcej, w dodatku z pewną dbałością o różnorodność materiału. Szczególnie miłym urozmaiceniem są nawiązania do klasyki brutalnego death metalu w typie pierwszych płyt Cryptopsy, które zespół sprawnie powplatał w ten nowojorsko-kalifornijski łomot.

Do realizacji Cold w zasadzie nie mogę się przyczepić – krążek brzmi tak, jak tego oczekuję od rozsądnie wyprodukowanego brutalnego death metalu. Wprawdzie wydaje mi się, że brzmienie „Apostles Of Inexpression” było nieco tłustsze, ale też nie jestem przekonany, czy tamten sound również sprawdziłby się przy muzyce mocniej naszpikowanej zmianami tempa. Jedno przesłuchanie Cold w zupełności wystarczyło, żeby mój brak wiary w Vomit The Soul całkowicie wyparował. Teraz zżera mnie ciekawość, co też wysmażą z drugim gitarniakiem i Davide Billia, który ostatnio zastąpił oryginalnego perkusistę.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/vomitthesoulbrutal

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

23 sierpnia 2022

Sadist – Firescorched [2022]

Sadist - Firescorched recenzja reviewAgonia zebrała pod swoimi skrzydłami grupę klasyków spod znaku technicznego/progresywnego death metalu, która na papierze wygląda całkiem klawo. Trzeba mieć jednak na uwadze, że chodzi o kapele po przejściach, które lata świetności mają dawno za sobą i które obecnie stać jedynie na mniej lub bardziej udane nawiązania do chlubnej przeszłości. Do tego grona zaliczam niestety Sadist, bo choć ten włoski zespół przez lata dostarczał mi sporo radości, kilka razy również mocno mnie rozczarował, w tym nudnym krążkiem sprzed czterech lat.

Sadist za sprawą Firescorched poprawił u mnie nieco swoje notowania, jednak nie na tyle, bym mógł znowu do nich wzdychać. Album całościowo jest trochę żwawszy i bardziej urozmaicony od „Spellbound”, a w stylu, podejściu do grania jednoznacznie odwołuje się do świetnego „Sadist”. Włosko-niderlandzko-francuskiej ekipie nawet nieźle wyszło przywołanie podobnego klimatu, ale z poziomem kompozycji nie poszło już tak dobrze. Raz, że muzyka nie jest aż tak absorbująca, a dwa, że prawie każdy jej element znamy już na wylot. Firescorched to płyta dość bezpieczna, może nawet esencjonalna, a to dlatego, że bazuje na sprawdzonych schematach i sentymencie do starych nagrań (w tym do debiutu Cynic).

Album powstał w odmienionym składzie, z nową, niemal gwiazdorską, sekcją rytmiczną (Jeroen Paul Thesseling i Romain Goulon), po której spodziewałem się przede wszystkim nieziemskiej finezji i ogromnego rozmachu oraz, trochę naiwnie, zaostrzenia stylistyki. Ku mojemu zaskoczeniu skończyło się tylko na tym drugim, bo w paru utworach wprowadzono ekstremalne (jak na Sadist) partie z blastami na pierwszym planie i niższymi niż zwykle wokalami Trevora. Pod każdym innym względem nowi muzycy nie grają na Firescorched nic ponad to, do czego przyzwyczaili nas przez lata Andy Marchini i Alessio Spallarossa. Niby wciąż oznacza to wysoki poziom, ale o wykorzystaniu olbrzymiego potencjału tkwiącego w składzie nie może być mowy.

Poziom muzyki, wykonanie – to w większym lub mniejszym stopniu się broni i powinno przekonać do siebie fanów Sadist. Ale produkcja?! Firescorched brakuje ciężaru poprzednich płyt – tego tłustego, nasyconego dźwięku. Z niewiadomych dla mnie względów Tommy postawił na może i czytelne, ale przeraźliwie suche, płaskie i po prostu mocno przeciętne brzmienie, które odziera muzykę z mocy, a do zwiększonych obrotów i blastowania pasuje jak rodzina Sasina do spółek skarbu państwa. Jak człowiek zarabiający na życie pracą w studiu nagraniowym mógł do czegoś takiego dopuścić?! Zamiast marnować kasę na teledysk i promocyjne barachło, rozsądniej było przeznaczyć ją na produkcję dorównującą choćby „Spellbound”.

I tak właśnie w moich oczach i uszach wygląda Firescorched – udaje album lepszy niż jest w rzeczywistości. Nie przeczę, że jest tu kilka kawałków, którym warto poświęcić czas (choćby „Burial Of A Clown”, „Accabadora”, „Trauma (Impaired Mind Functionality)”, „Fleshbound”), ale jako całość to materiał, który bardziej imponuje składem niż kompozycjami.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.sadist.it

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

22 grudnia 2021

Valgrind – Condemnation [2020]

Valgrind - Condemnation recenzja okładka review coverWłochom z Valgrind wyjście z etapu demówkowego zajęło dłuuugie lata — i nic w tym dziwnego, bo nie wyróżniali się niczym szczególnym — więc gdy już zdołali jako tako zaistnieć oficjalnie, w miarę możliwości nadrabiają stracony czas. A robią to z naprawdę dobrym rezultatem, czego potwierdzenie znajdujemy na zeszłorocznym Condemnation – albumie, który wchodzi szybko, gładko i bez popijania. Owa przyswajalność jest w dużej mierze zasługą samego stylu – kiedy większość włoskich kapel stara się wytyczać nowe kanony brutalności, Valgrind łupią death metal starej daty oparty na wpływach Morbid Angel, Pestilence, Monstrosity czy Mercyless.

Największą zmianą w stosunku do „Blackest Horizon”, nie licząc uszczuplenia składu studyjnego, jest mocniejsze wyeksponowanie w muzyce melodyjnych partii, co daje się odczuć zwłaszcza w pierwszej części płyty. Kawałki takie jak „The Curse of Pegasus Spawn”, „Entangled In A World Below” i przede wszystkim tytułowy pod względem chwytliwości przebijają wszystko, co zespół dotychczas nagrał, a ich riffy niekiedy zahaczają o motywy typowe dla szwedzkiej szkoły (z naciskiem na Arch Enemy). Na szczęście Włosi nie przegięli ze słodzeniem i całkiem zgrabnie równoważyli te melodie gęstymi i nieco chaotycznymi solówkami (zdaje się, że wszystkie są autorstwa dwóch zaproszonych gitarniaków), w których pobrzmiewają echa Angelcorpse. Druga część Condemnation to granie również wpadające w ucho, ale już brutalniejsze, bardziej techniczne, a przy tym dość klimatyczne. Spośród tych kilku kawałków na szczególną uwagę zasługują trzy — „The Day”, „Furies”, „Storm Birds Descent” — które można podsumować jako wariacje Valgrind na temat wczesnej twórczości Morbid Angel. Morbidami wali z tych numerów dosłownie na kilometr, aaale jest to na tyle fajne, brzmi na tyle autentycznie i sprawia tak dużo radochy, że trudno mi się czepiać zespołu o odtwórcze podejście do tematu.

Brak oryginalności, mimo iż nie stanowi dla mnie większego problemu, to nie jedyny zgrzyt na Condemnation. W większym stopniu drażni mnie chociażby obudowanie „Divination – Marked By The Unknown” plumkaniem na klawiszach – niby pierdółka (uzbierało się tego ponad dwie minuty), a skutecznie wyhamowała wcześniejszy impet. Podobnie plumkane intro – w sensie ogólnym jest klasyczne, ale nie wnosi kompletnie nic, więc Włosi mogli od razu przejść od konkretów. Poza tym niektórym może się nie podobać bardziej niż ostatnio „szwedzkie” brzmienie gitar – to jeszcze nie bzyczenie z Sunlight, ale lepiej, żeby Valgrind kiedyś nie przedobrzyli.

Condemnation, choć to płyta niepozbawiona wad, przynosi niecałe 40 minut zacnego dynamicznego death metalu, który powinien przypaść do gustu każdemu miłośnikowi tej muzyki, zwłaszcza jeśli gustuje w jego klasycznej odmianie. Urozmaicone i dobrze wyważone utwory, świetny oldskulowy feeling i bardzo ładny „vandrunenowski” wokal – może i nie jest to recepta na gwarantowany sukces, ale słucha się tego z przyjemnością.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/valgrindband
Udostępnij:

26 października 2021

Unbirth – Fleshforged Columns Of Deceit [2018]

Unbirth - Fleshforged Columns Of Deceit recenzja okładka review coverOpisując „Deracinated Celestial Oligarchy” zasugerowałem, że to taki brutal death metal dla ludzi – profesjonalnie przygotowany i zaskakująco przystępny. Fleshforged Columns Of Deceit, drugi album Włochów, to natomiast brutal death metal dla ludzi… wytrwałych. Wciąż mamy do czynienia z graniem profesjonalnie przygotowanym i zaskakująco przystępnym, jednak podanym w dawce znacznie wykraczającej ponad średnią gatunkową. 47 minut zahacza o przegięcie, więc jeśli nawet muzyka trzyma wysoki poziom — a tak jest w tym przypadku — to w pewnym momencie pojawia się uczucie przesytu i znużenia.

W ciągu pięciu lat, jakie upłynęły od debiutu, Unbirth w żaden sposób nie zrewolucjonizowali swojego stylu, co najwyżej rozbudowali je „wszerz”. Nikogo nie powinno zatem dziwić, że wszystkie utwory na płycie są zbudowane w głównej mierze w oparciu o znajome i sprawdzone schematy, a w riffach nadal trafiają się fajne „drugoplanowe” melodie. Oczywiście Włosi tej przydługiej przerwy wydawniczej nie przespali dokumentnie i w międzyczasie poprawili się technicznie oraz nabrali co nieco doświadczenia – doskonale słychać, że taka napierdalanka nie sprawia im trudności. Zaś co do podejścia do muzyki… podejrzewam, że Unbirth przystępowali do prac nad Fleshforged Columns Of Deceit z nadrzędną ideą: dać więcej wszystkiego.

Ja z takim patentem na rozwój nie mam problemu, o ile sprowadza się do intensyfikacji przekazu, zagęszczania struktur i podkręcania tempa. Włosi zrobili to po swojemu – zamiast w kompresję, poszli w minuty. Intensywność utworów na Fleshforged Columns Of Deceit jest na znanym z debiutu poziomie, są one za to mocniej rozbudowane – czy to o kolejne partie, czy powtórzenia. W ten sposób Unbirth stworzyli materiał dobry, ale nieco rozwlekły, w który niekiedy wkrada się niepotrzebna monotonia. I chociaż album jest trochę bardziej zróżnicowany wewnętrznie od „Deracinated Celestial Oligarchy”, to trudniej to wychwycić (także przez stosunkowo surowe brzmienie), a wszelkie urozmaicenia ulegają zamazaniu w zbyt długich kawałkach.

Ale, ale! Jeśli brutal death metal jest dla was chlebem powszednim i oczekujecie od niego przede wszystkim solidnego łomotu bez oznak fuszerki i eksperymentów, to Fleshforged Columns Of Deceit możecie brać w ciemno. Do fajności debiutu trochę mu brakuje, ale jako całość wypada naprawdę całkiem nieźle.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/unbirthproject

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 czerwca 2021

Ad Nauseam – Imperative Imperceptible Impulse [2021]

Ad Nauseam - Imperative Imperceptible Impulse recenzja okładka review coverWłosi wyjątkowo wysoko zawiesili sobie poprzeczkę na „Nihil Quam Vacuitas Ordinatum Est”, toteż nikogo nie powinno dziwić, że na opracowanie następcy tamtego świetnego materiału potrzebowali sporo czasu. Minęło sześć lat, świat pognał do przodu, a wraz z nim Ad Nauseam. Czyżby zespół unowocześnił się na siłę? A skąd, po prostu nie poszedł na łatwiznę i nie nagrał kopii debiutu. Miast tego rozszerzył formułę swojego grania o nowe elementy, udowadniając wszem i wobec, że nie chce ograniczać się do powielania pomysłów innych kapel, bo zależy mu stworzeniu czegoś charakterystycznego tylko dla siebie.

Oczywiście Imperative Imperceptible Impulse nie jest albumem totalnie oryginalnym i niepozbawionym obcych wpływów, bo wiele z nich można bez trudu wskazać: Gorguts, Ulcerate, Gigan, które już były obecne na debiucie oraz Deathspell Omega, Pyrrhon czy Imperial Triumphant, które mocniej uwidoczniły się dopiero teraz. Chodzi bardziej o to, że Ad Nauseam potrafili na bazie tych inspiracji wykreować coś świeżego. Tym razem zespół skupił się wyłącznie na długich (choć niekiedy tylko pozornie – o czym za moment) utworach, w których zgrabnie połączył techniczną maestrię z ryjącym beret klimatem, a gwałtowne wybuchy brutalności z wysublimowanymi pasażami. Na Imperative Imperceptible Impulse nie ma mowy o kurczowym trzymaniu się jednego tempa czy nastroju dłużej niż przez kilkanaście sekund; dosłownie co chwilę musi pojawić się jakiś nowy skupiający uwagę motyw, który nagle zostaje zastąpiony innym, niekoniecznie nawet wynikającym z poprzedniego. Jak mieszać, to na całego!

Włosi odpowiedzialni za Ad Nauseam znakomicie utrzymują napięcie wewnątrz utworów i pilnują, żeby były atrakcyjne, nieszablonowe i wymagające, a przy tym częściej niż na „Nihil Quam Vacuitas Ordinatum Est” drażnią się ze słuchaczem, robiąc nagłe zwroty o 180 stopni i zarzucając go popieprzonymi rozwiązaniami aranżacyjnymi. Co istotne – dopiero ze słuchawkami na głowie można się przekonać, jak bardzo złożona i bogata w niuanse to muzyka; w zasadzie do każdego ucha dobiega coś innego. Imperative Imperceptible Impulse zapewnia fascynujące doznania i w piękny sposób nadpala zwoje mózgowe, a mimo to — podobnie jak debiut — ma zaskakująco niski próg wejścia, więc radochę z płyty można czerpać od pierwszego przesłuchania.

Długi proces powstawania Imperative Imperceptible Impulse miał związek nie tylko ze stopniem skomplikowania muzyki, ale również ze specyficznym podejściem do jej produkcji. Ad Nauseam ponownie postawili na zbudowany przez siebie sprzęt oraz tradycyjne techniki nagrywania – bez równania śladów, komputerowych poprawek czy korzystania z sampli. W dodatku całość nagrano i zmasterowano w HDR, więc krążek oferuje naprawdę bogate brzmienie, choć trzeba pamiętać, żeby dla odpowiedniego efektu solidnie podkręcić potencjometr.

Na Imperative Imperceptible Impulse przeszkadza mi tylko jedna rzecz – przydługie, sięgające nawet kilkudziesięciu sekund ambientowe wypełnienia między kolejnymi utworami. Owszem, niektóre z nich odpowiadają za klimat i początkowo budują napięcie, aaale po przekroczeniu pewnej granicy zaczynają zwyczajnie mierzić. To raz. Dwa jest takie, że przez nie całość wytraca jakże potrzebny impet, zwalnia – zamiast płynnie lecieć od uderzenia do uderzenia. Ten minus nie przesłania na szczęście plusów, bo tych jest na krążku bez liku. Ad Nauseam nagrali kapitalny, wyróżniający się materiał i byłoby zbrodnią, gdyby nie został należycie doceniony.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.adnauseam.it

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

21 czerwca 2020

Ad Nauseam – Nihil Quam Vacuitas Ordinatum Est [2015]

Ad Nauseam - Nihil Quam Vacuitas Ordinatum Est recenzja okładka review coverFani najbardziej szalonego oblicza Gorguts wystąp! Ad Nauseam to zdecydowanie zespół dla was! Włosi za główną inspirację obrali sobie przede wszystkim „Obscura” i „Colored Sands”, a więc muzykę zajebiście ambitną, wymagającą (tak od nich samych, jak i od słuchaczy), brutalną i utrzymaną w specyficznym nastroju. Żeby nie było zbyt nudno i jednowymiarowo, całość uzupełnili rozwiązaniami charakterystycznymi dla nieco niedocenianego Gigan oraz, już skromniej, Ulcerate (zerknijcie na tytuł drugiego kawałka na ich debiucie…) czy Altars. Na papierze wygląda to na mieszankę wybuchową, a w rzeczywistości – jest jeszcze lepiej.

Nihil Quam Vacuitas Ordinatum Est to najwyższej próby techniczny death metal, który dla większego doprecyzowania stylu można by uzupełnić określeniem awangardowy, gdyby nie to, że Ad Nauseam pojawili się przynajmniej o kilka lat za późno. Nie zmienia to faktu, że jako jedni z naprawdę nielicznych doskonale poradzili sobie z pogiętym jak widelec w mlecznym barze materiałem. Tu nie ma żadnych kompromisów czy chodzenia na skróty ani tym bardziej liczenia się z możliwościami przeciętnych odbiorców – czyli coś, co lubię. Przez 55 minut Nihil Quam Vacuitas Ordinatum Est zespół praktycznie nie zostawia chwili na wytchnienie, a jeśli już – to jest to wytchnienie pozorne, bo wiadomo, że zaraz nastąpi jakieś jebnięcie, a poza tym nawet w tych spokojnych partiach (w tym w opartych na instrumentach smyczkowych) Ad Nauseam również potrafią nieźle zamieszać.

Warto odnotować — bo to prawdziwa rzadkość — że gitarzyści sprawnie opanowali techniki duetu Lemay-Hurdle, niezbędne do wydawania dziwnych-popieprzonych dźwięków i skrzętnie z nich korzystają, nawet wtedy, gdy tempo utworu jest ekstremalnie szybkie i takie wygibasy wymagają nadludzkiej precyzji, a kto wie, czy i nie dodatkowych kończyn. W ogóle bardzo mi się podoba, że im szybciej Ad Nauseam grają — a rozpędzają się bardziej niż Gorguts kiedykolwiek — tym bardziej jest to skomplikowane i przytłaczające, czego przykład mamy chociażby w „Into The Void Eye”. Co ciekawe, pomimo absurdalnie pokręconych struktur i wielu gwałtownych zmian klimatu, na Nihil Quam Vacuitas Ordinatum Est zawarto także odrobinę chwytliwości (takiej w stylu znanym z „Nostalgia”), dzięki której album wchodzi dość gładko jak na takiego potwora.

Dużą rolę w przystępności Nihil Quam Vacuitas Ordinatum Est odgrywa świetnie dobrane, naturalne brzmienie, które jest zasługą wysiłków całego zespołu. Ponoć Włosi korzystali przy nagraniach z jakiegoś archaicznego sprzętu i dużo kombinowali z jego ustawieniami – cokolwiek by tam nie wyczyniali, zdało egzamin, bo selektywność instrumentów (żaden nie został potraktowany po macoszemu) przy takim zagęszczeniu dźwięków robi ogromne wrażenie. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że Ad Nauseam od początku wiedzieli, jaki chcą uzyskać efekt.

Zatem jeśli nie boicie się muzyki, która ryje beret i nikogo nie pozostawia obojętnym, debiut Ad Nauseam powinien być dla was ciekawym doznaniem. Albo wyzwaniem.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.adnauseam.it

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

31 marca 2020

Hour Of Penance – Misotheism [2019]

Hour Of Penance - Misotheism recenzja reviewHour Of Penance nareszcie wrócili do tego, w czym są najlepsi! A przynajmniej do tego, co mnie w ich wykonaniu sprawia największą radochę – szaleńczego, brutalnego i pełnego pomysłów death metalu. Doceniam dwie poprzednie płyty zespołu, ale nie oszukujmy się – to właśnie Misotheism jednoznacznie dowodzi, czego powinni się trzymać – napierdalania w stylu znanym z nieświętej trójcy: "The Vile Conception" – „Paradogma”„Sedition”. I chociaż nowy album nie ma świeżości tamtych nagrań, to każdy wielbiciel Włochów błyskawicznie wkręci się w jego zawartość.

To co świadczy o zajebistości Misotheism, to przede wszystkim cała masa świetnych mięsistych i urozmaiconych riffów, z których przebijają się charakterystyczne dla Hour Of Penance melodie – z jednej strony agresywne, a z drugiej pełne klimatu, jak choćby w „Fallen From Ivory Towers”, „Lamb Of The Seven Sins” czy „Occult Den Of Snakes”. Nie ma absolutnie mowy o jałowych wypełniaczach czy klepaniu przez pół numeru tego samego motywu; tu cały czas musi się coś dziać, napięcie musi narastać. I narasta. Wzmocnieniu intensywności służą oczywiście partie perkusji, o których złego słowa nie mogę napisać, bo Davide Billia nareszcie dostał więcej okazji, żeby wykazać się umiejętnościami i nieprzeciętną wytrzymałością. Stąd też na Misotheism dominują szybkie i bardzo szybkie tempa, zaś wolniejsze fragmenty, choć także się pojawiają, należą zdecydowanie do rzadkości – służą raczej jako podkreślenie gwałtowności muzyki, zdynamizowaniu jej, ewentualnie w paru utworach pomagają w budowaniu klimatu. Mimo iż nie pozostawiono tu zbyt wiele miejsca na złapanie oddechu, całość łatwo wpada w ucho, a ogólna chwytliwość („Dura Lex Sed Lex”, „Iudex”) albumu może budzić respekt.

Tym materiałem Hour Of Penance bez wątpienia odrobili kilka punktów do Hideous Divinity, ale to ciągle za mało, żeby wrócić na szczyt włoskiego death metalu. Było bardzo blisko, więc gdyby tylko dysponowali potężniejszą produkcją (wzmocniłbym zwłaszcza werbel), to kto wie… Ich rodacy przy budżecie z Century Media nie mają raczej tego typu problemów. Ani takich, jakie widać w książeczce Misotheism. Nie wiem, czym to można tłumaczyć – lenistwem czy niedbalstwem, ale faktem jest, że w tej kwestii ktoś odjebał niezłą fuszerkę. Połowę wkładki (w tym okładkę!) wydrukowano bowiem z — jak obstawiam — jebanych poglądówek w niskiej rozdzielczości, a kto wie i czy nie w RGB i w rezultacie wszystko straszy pikselozą, jest nieczytelne i wkurwia. Wstyd, Agonio, wstyd! Chwała Cthulhu, że muzyka broni się sama!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.hourofpenance.net

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

26 stycznia 2020

Fleshgod Apocalypse – Veleno [2019]

Fleshgod Apocalypse - Veleno recenzja okładka review coverDo Veleno zabierałem się jak członek PiSu do osławionych ośmiorniczek: zerkałem tylko z ukosa i kręciłem z dezaprobatą nosem, bo nie mogło z tego wyjść nic dobrego. Na „King” bardzo się zawiodłem i nie chciałem powtórki z (braku) rozrywki, a już zwłaszcza nie za takie pieniądze. Nie da się ukryć, że poprzednim razem Nuclear Blast zrobili wokół Fleshgod Apocalypse więcej szumu niż na to obiektywnie zasługiwali, no i teraz chcą zwrotu kosztów. Oczywiście kosztem słuchaczy.

Nie było wyjścia, przełamałem się (czytać: przepłaciłem), dałem Veleno szansę i cóż… na pewno nie jest to album tak nudny jak poprzedni, z którego po latach kojarzę jedynie „The Fool”. Jednocześnie nie ma startu do takiego „Labyrinth”, z którym stylistycznie (tak w ogólnym sensie) ma chyba najwięcej wspólnego. Włosi stworzyli coś na kształt… etapu przejściowego między dwoma wcześniejszymi płytami i w ten sposób uzupełnili białe plamy powstałe w wyniku zbyt drastycznego rozrostu elementów symfonicznych. Chronologia z dupy, ale grunt, że Veleno można wysłuchać w całości bez zgrzytów i — przynajmniej zbyt częstego — ziewania.

Fleshgod Apocalypse, mimo iż w poważnie okrojonym składzie, zdołali przygotować materiał dostatecznie wyrazisty, szybki i brutalny, żeby nie odstraszyć fanów death metalu, a przy tym na tyle urozmaicony, by pozostali klienci Nuclear Blast też znaleźli tu coś dla siebie. Mnie Włosi przekonują najbardziej, kiedy trzymają się przede wszystkim gwałtownego grzańska, z jakim mamy do czynienia w pierwszych trzech utworach (z wyjątkiem dodanego od czapy intro do „Carnivorous Lamb”) i później w „Worship And Forget” i „Pissing On The Score” – wtedy ich muzyka ma odpowiednią moc i może zaciekawić. Orkiestracje, chóry i inne cuda są tylko dodatkiem, nie wybijają się na pierwszy plan i w niczym nie przeszkadzają. Problemy zaczynają się, gdy proporcje (death) metalu i symfonii zostają odwrócone, czego przykłady mamy w „Monnalisa”, „Absinthe” czy „The Day We’ll Be Gone” – wówczas napięcie wyraźnie siada i Veleno momentami brzmi jak konkurencja dla Nightwish.

Wydaje mi się, że zespół wciąż nie potrafi znaleźć należytego balansu i upycha w struktury utworów więcej niż jest w stanie ogarnąć, co skutkuje zbyt dużym zgiełkiem i przeciętną czytelnością (która swoją drogą pogłębia się później na koncertach). Pod tym względem Septicflesh są jednak bezkonkurencyjni. Fleshgod Apocalypse brakuje charakterystycznej dla Greków finezji i wyczucia dramaturgii, co próbują zamaskować w najprostszy możliwy sposób: przekładańcem ostro-łagodnie, ostro-łagodnie. Oczywiście stać ich na nieco bardziej ambitne rozwiązania, ale nie zawsze starcza im na to odwagi. Weźmy wspomniany już „The Day We’ll Be Gone”, w którym przecież mogli zestawić głos Veronicy Bordacchini z Paolo Rossim (swoją drogą - mniej śpiewa, a jak już śpiewa, to częściej krzyczy) zamiast Francesco Paoliego i uzyskać coś zaskakującego i może w większym stopniu przekonującego niż to, co znalazło się na płycie. Niewykluczone jednak, że gdyby coś by nie pykło, w tej chwili zachodziłbym w głowę, co też oni odpierdalają…

W każdym razie przed Fleshgod Apocalypse jeszcze dużo pracy, żeby ich muzyka była w pełni spójna, dookreślona stylistycznie i brzmiała naturalnie. Przede wszystkim muszą się zdecydować (o ile wytwórnia im na to pozwala), czy chcą być agresywnym i odrobinę oryginalnym death metalowym aktem czy umiarkowanie pitolącym przynudzaczem, który dobrze sprawdzi się na bawarskich festynach. Ja, przyznam szczerze, po wysłuchaniu Veleno nie jestem pewien, w jakim kierunku Włosi zmierzają.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fleshgodapocalypse

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

10 maja 2019

Sadist – Spellbound [2018]

Sadist - Spellbound recenzja reviewPłyta powinna zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwalnie rosnąć – że tak pozwolę sobie sparafrazować powiedzenie Alfreda Hitchcocka, którego twórczości Włosi postanowili poświęcić Spellbound. Niestety, muzycy Sadist najwyraźniej nie wzięli sobie tych słów do serca, bo ich ostatni krążek trzyma w napięciu jednorazowo – jak gumka w chińskich majtkach.

Uwagi i zainteresowania słuchacza (a przynajmniej mnie) wystarcza jedynie na kontrolne (pierwsze) przesłuchanie; człowiek oczekuje cudu i cały czas ma nadzieję, że Włosi wreszcie pokażą, na co ich stać, że w końcu zza węgła wyskoczy jakiś urywający dupę patent i w rezultacie cała płyta rzuci na kolana. Mija 38 minut i dupa. Nuda jak w polskich telenowelach. Spellbound ma nad nimi jednak tę przewagę, że przelatuje dość szybko i nie wywołuje wielkiej męki, ale chyba tylko dlatego, że zupełnie nic na tej płycie nie zwraca uwagi, materiał nie proponuje niczego angażującego czy choćby na chwilę zapadającego w pamięć.

Jednocześnie od pierwszych minut doskonale słychać, że to Sadist – są tu charakterystyczne gitary, wokale, bas, klawisze (występujące tym razem w nadmiarze), do tego czyste brzmienie, bajeczna technika… po prostu tego zespołu nie można pomylić z żadnym innym. Problem polega na tym, że to Sadist znacznie poniżej swojego zwyczajowego poziomu, a już na pewno poniżej tego, który znamy z „Hyaena”. Poprzednia płyta bardzo mi się podobała i w ogóle nie pojmowałem utyskiwań deafa pod jej adresem, natomiast teraz byłbym skłonny powtórzyć większość wymienionych przez niego wad i przypisać je Spellbound.

Najbardziej w dupę daje wtórność materiału i wynikające zeń nuda i monotonia – a wszystko to obficie polane sosem klawiszowym. Stąd też jeśli nawet pojawiają się jakieś żwawsze fragmenty — a pojawiają się niezmiernie rzadko — są szybko pacyfikowane bezbarwnym plumkaniem syntezatora. To sprawia, że koncept zawarty w tekstach schodzi na dalszy plan i w ogóle nie chce się w niego wgłębiać. Przy tak jednowymiarowej muzyce Włosi równie dobrze mogli oprzeć krążek na „Kwadransie dla rolnictwa” – nie odczułbym różnicy. Spellbound brakuje różnorodności, kompozycyjnego rozmachu i naprawdę udanych melodii, którymi Sadist zachwycał w przeszłości. Przypuszczam, że po (drastycznym) obniżeniu wymagań i w chwili ogólnego tumiwisizmu można się do tego albumu przekonać, ja jednak radziłbym go omijać. Szkoda nerwów.


ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: www.sadist.it

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

21 stycznia 2019

Eroded – Necropath [2018]

Eroded - Necropath recenzja okładka review coverNie samą Ameryką miłośnik death metalu żyje. Dobrze to wiedzą muzycy Eroded, którzy dali się poznać za sprawą całkiem niezłego „Engravings Of A Gruesome Epitaph”, a po sześciu latach przypomnieli o sobie za sprawą Necropath. Tak długa przerwa między kolejnymi płytami może dziwić w kontekście tego, co i jak Włosi grają (wszak wodotrysków nikt się u nich z pochodnią nie doszuka), ale ma to głębszy sens. Po prostu w większych dawkach i przy większej aktywności wydawniczej muzyka Eroded najprawdopodobniej stałaby się nużąca. Póki co umiar (tym razem zmieścili się w 36 minutach) przemawia na korzyść zespołu, więc każdy fan starego europejskiego death metalu, a zwłaszcza Grave (do „You’ll Never See…”) i Benediction nie powinien czuć się zawiedziony zawartością krążka. Necropath to średnie tempa, nieskomplikowane rytmy, oszczędne melodie i ryczące wokale – klasyczna mielonka w standardowym wydaniu. W stosunku do debiutu nie odnotowałem żadnych poważniejszych zmian (choć z pewnością grają lepiej), w uszy rzuca się jedynie potężniejsze brzmienie. Mnie to nawet pasuje, ale zdaję sobie sprawę, że wielu osobom będzie tu czegoś brakowało – odrobiny oryginalności. Pod tym względem Eroded w ogóle się nie wybija spośród masy podobnych (mimo że zwykle bardziej zapatrzonych w Entombed) kapel, a samo ich poważne i profesjonalne podejście do tematu zostanie docenione jedynie, jeśli ktoś będzie miał dość fuksa, żeby trafić akurat na Necropath. Jako że Włosi są pod opieką F.D.A. Records, to można zakładać, że tu i ówdzie zaistnieją, więc ja bym ich tak szybko nie skreślał. W końcu nie zrażali się dotychczasowymi niepowodzeniami.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/erodeditaly/
Udostępnij:

13 stycznia 2019

Posthuman Abomination – Transcending Embodiment [2018]

Posthuman Abomination - Transcending Embodiment recenzja okładka review coverBrutalny włoski death metal w amerykańskim stylu. Chyba już każdy osobnik jako tako orientujący się w gatunku doskonale wie, czego można (należy!) się po takiej etykiecie spodziewać? A już zwłaszcza, gdy w skład zespołu wchodzą ludzie umoczeni w Vomit The Soul, Devangelic czy Natrium… Tu nie ma miejsca na domysły. W dodatku Posthuman Abomination nie robią absolutnie niczego, żeby wyjść poza najpopularniejsze gatunkowe schematy czy choćby w minimalnym stopniu nadać muzyce indywidualny rys. Nic z tych rzeczy – oni tylko napierdalają, jak bogowie zza oceanu — zwłaszcza z okolic Nowego Jorku — przykazali. I chociaż kawałki z Transcending Embodiment dość szybko (czytać: od drugiego) zaczynają się ze sobą zlewać w jeden wielki bulgotliwy łomot, to ich intensywność, wylewająca się z każdej sekundy czysta brutalność rekompensują znikomą rozpoznawalność i całkowity brak oryginalności. Nie ma się co oszukiwać, po takie granie nie sięga się, by poszerzać horyzonty albo dla wyjątkowo estetycznych doznań (tak na marginesie, technicznie są całkiem obcykani), tylko by poczuć solidne jebnięcie w twarz, by zostać przytłoczonym. Z tak postawionego zadania Posthuman Abomination wywiązują się naprawdę dobrze – Transcending Embodiment miażdży, co nie zmienia faktu, że opisane na początku podejście do tematu skazuje ich na zapomnienie. W ten sposób chłopaki w jakimś stopniu marnują swój potencjał, bo choć nie ma wśród nich wielkich gwiazd, to umiejętności mają akurat na tyle, żeby zaproponować światu coś bardziej wyrazistego niż przewidywalna symfonia bulgotów i blastów. Może następnym razem? O ile w ogóle do niego dojdzie…


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Posthumanabomination/
Udostępnij:

31 marca 2018

Vomit The Soul – Apostles Of Inexpression [2009]

Vomit The Soul - Apostles Of Inexpression recenzja reviewWkład Vomit The Soul w brutalny death metal skończył się na wydanym cztery lata po debiucie Apostles Of Inexpression. Celowo nie piszę, że wkład w rozwój death metalu, bo chociaż krążek stanowi dość wyraźny krok naprzód w stosunku do „Portraits Of Inhuman Abominations”, to w skali gatunku nie przynosi z sobą niczego naprawdę nowego. Ktoś się czuje tym zaskoczony? Rozczarowany? No bez jaj… Inspiracje Włochów pozostały bez zmian, styl w zasadzie też, podciągnięto natomiast poziom wykonawczy i władowano więcej pieniędzy w produkcję materiału. To słychać, bo Apostles Of Inexpression jest albumem bardziej technicznym, złożonym i urozmaiconym w strukturach, a w rezultacie – muzycznie intensywniejszym od poprzednika. Nie bez znaczenia efektu jebnięcia jest również masywność brzmienia, dzięki której album mocniej wgniata słuchacza w podłoże. Co ciekawe, Vomit The Soul udało się uniknąć totalnego zamulenia dźwięku w niskich rejestrach — tak przecież charakterystycznego dla wielu amerykańskich załóg — więc całość może pochwalić się zupełnie niezłą selektywnością, na której zyskał zwłaszcza bas – niemal cały czas obecny na powierzchni. Dążenie do perfekcji wykonawczej i coraz większej brutalności odbiło się trochę na chwytliwości krążka, który pod tym względem ustępuje „Portraits Of Inhuman Abominations”. Nie ma jednak z czego robić dramatu, bo twórczość Vomit The Soul to nie muzyka z listy przebojów eski i takie drobne zmiany nie wpływają na jej odbiór – a ten jest ponownie pozytywny. Apostles Of Inexpression to dobry łomot wart swej ceny, choć zdecydowanie nie dla wielbicieli innowacji.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/vomitthesoulbrutal

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

19 stycznia 2018

Devangelic – Phlegethon [2017]

Devangelic - Phlegethon recenzja reviewOdpaliłem Phlegethon zaraz po „Parallels Of Infinite Torture”, a jedyna poważniejsza zmiana, jaką dało się odczuć po tych kilku sekundach ciszy, zaszła w obrębie brzmienia… Znaczy to mniej więcej tyle, że Devangelic łoją brutalny death metal z niezłym zapleczem technicznym w prostej jak w mordę strzelił linii wyrosły z tradycji kalifornijskiego Disgorge. Od debiutu upłynęły trzy lata, a tu u Devangelic bez zmian. Nie powiem, odrobinę jestem zaskoczony, może nawet i nieco zawiedziony, bo po następcy „Resurrection Denied” oczekiwałem jednak materiału nastawionego przede wszystkim na szybkość i diabelskość — czyli cuś jak u Blasphemer — no i choćby z minimalnie zarysowaną własną tożsamością. Nic z tego, mamy tu do czynienia jedynie z naturalnym rozwinięciem debiutu, co dla słuchacza sprowadza się do jeszcze wierniejszego napierdalania pod Disgorge. Żeby oddać Włochom sprawiedliwość, trzeba odnotować, że i tak grają trochę żwawiej niż Amerykanie na swej ostatniej płycie (mimo iż tempami nadal nie zabijają), zaś ich muzyka — i to już nie każdemu musi się spodobać — nie jest aż tak duszna i technicznie poszatkowana. Ale powiedzmy sobie szczerze – czy to coś zmienia? W zasadzie nic, bo od rozpoczynającego się w znajomy sposób „Plagued By Obscurity” wiadomo, o co Włochom chodzi; nie kryją się ze swoimi fascynacjami do tego stopnia, że również pozwolili sobie na nic nieznaczącą „instrumentalną” zapchajdziurę. Ogólny poziom Phlegethon jest zatem naprawdę wysoki, więc fanatycy brutalnego death metalu — a zwłaszcza „Consume The Forsaken” i „Parallels Of Infinite Torture” — znajdą tu sporo powodów do uciechy. Druga strona medalu jest taka, że nawet z mikroskopem elektronowym oryginalności nikt się u Devangelic nie dopatrzy. Trochę szkoda, bo potencjał, jak mi się wydawało, mają dostateczny, żeby z tego stylu wykrzesać coś więcej.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.devangelic.com

podobne płyty:

Udostępnij:

25 sierpnia 2017

Antropofagus – M.O.R.T.E. – Methods Of Resurrection Through Evisceration [2017]

Antropofagus - Methods Of Resurrection Through Evisceration recenzja okładka review coverO naiwny ja! Liczyłem, że po udanym powrocie na scenę Antropofagus wykorzysta swoją drugą szansę i już na stałe zagości wśród wielkich włoskiego death metalu, a tu dupa. Coś poszło nie tak i następcę "Architecture Of Lust" dostaliśmy dopiero po pięciu latach oczekiwania, więc zespół musi praktycznie od początku budować swoją reputację porządnego napierdalatora. Dodatkowa trudność polega na tym, że Antropofagus na "Methods Of Resurrection Through Evisceration" to trochę inna grupa niż na poprzedniku – bardziej surowa, obskurna i podziemna; bliższa Septycal Gorge czy Putridity aniżeli Hour Of Penance i Hideous Divinity, z którymi wcześniej mieli dużo wspólnego. Dla niektórych taka metamorfoza/uwstecznienie może być problemem, ale zaręczam, że warto poświęcić tej płycie trochę czasu i się w nią odpowiednio wgryźć, bo to wygrzew na naprawdę wysokim poziomie. Jeśli chodzi o zmiany, najbardziej rzucającym się u uszy elementem jest bardzo szorstkie i nieco zbyt spłaszczone brzmienie. Obowiązki speca od dźwięku wziął na siebie Davide Billia i wykonał dobrą robotę (jak to ma w zwyczaju), jednak — co może być kwestią braków sprzętowych — nie uzyskał aż takiej masywności, jaką mógł się pochwalić obrobiony w Hertzu "Architecture Of Lust". Dlatego też przy pierwszym kontakcie "Methods Of Resurrection Through Evisceration" może się wydawać materiałem mniej brutalnym od poprzednika, a już na pewno nie tak bezpośrednio jebiącym. Następna sprawa, która pogłębia wrażenie spuszczenia z tonu, to wyraźne uproszczenie muzyki i pchnięcie jej w zaskakująco klasyczne rejony, czego najlepszym dowodem jest precyzyjnie odegrany cover Malevolent Creation. Przyznaję, że nie spodziewałem się po Antropofagus odpuszczenia technicznego aspektu ich twórczości. Myślałem raczej, że Meatgrinder będzie chciał uwydatnić swoje umiejętności coraz to bardziej pojebanymi partiami, a tu guzik – riffy są prostsze, struktury tradycyjne i dość przejrzyste, a solówki to tyko niewiele znaczący dodatek do całości. Mimo tego "Methods Of Resurrection Through Evisceration" ma swoją moc i chłoszcze dupsko jak przystało na brutalny death metalowy krążek. Jeśli ktoś nie wierzy, to mogę dodać, że to największy i najszybszy wyziew spośród tych, w których ostatnio maczał paluchy Brutal Dave – a mowa o Hour Of Penance i Beheaded. I choć niekoniecznie tego oczekiwałem po Antropofagus, "Methods Of Resurrection Through Evisceration" absolutnie nie mogę nazwać rozczarowaniem. To jeden z nielicznych przypadków, kiedy inne nie oznacza gorsze.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/antropofagus.official

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

28 lipca 2017

Logic Of Denial – Aftermath [2017]

Logic Of Denial - Aftermath recenzja okładka review coverLogic Of Denial mimo dużych chęci nigdy nie byli istotnym ogniwem włoskiego death metalu. Na swoje nieszczęście nie mogli tego zrzucić na niezrozumienie, światowy spisek czy brak szczęścia. Nie, po prostu zawsze prezentowali zbyt niski poziom, żeby ktokolwiek się z nimi liczył. Teraz Włosi powracają po czteroletniej przerwie ze swoim trzecim longiem, podzielonym na trzy 'rozdziały' "Aftermath". Udało mi się przebrnąć przez ten album kilkadziesiąt razy i nie mam wątpliwości, że to ich najlepszy, najbardziej dopracowany i kopiący materiał. Jednocześnie jestem nieświęcie przekonany, że nie przysporzy im ani wielkiej kasy ani nagłego wzrostu popularności – co najwyżej będą częściej brani pod uwagę jako lokalny support dla kogoś z wyższej półki. Tak to widzę. Na "Aftermath" mamy do czynienia z dobrze rozpracowanym brutalnym death metalem w amerykańskim (a konkretnie – nowojorskim) stylu, którego każdy element rzetelnie przygotowano zgodnie z wytycznymi ustalonymi niegdyś przez Suffocation, Pyrexia, Internal Bleeding czy Dehumanized. Logic Of Denial napierają z dużym pierdolnięciem, tempa bywają zabójcze (miejcie jednak na uwadze, że nigdzie nie wymieniono z nazwiska perkusisty), riffy miażdżą, a brzmienie przytłacza gęstością – i to jest fakt; pomimo tych zalet całość po jakimś czasie zlewa się w jedno, brakuje tu czegoś naprawdę charakterystycznego albo przynajmniej fajnego, co mogłoby na dłużej skupić uwagę słuchacza i zmusić go wnikliwszej analizy. Tym czymś na pewno nie jest koncept zawarty w tekstach, bo z całym szacunkiem gówno on kogo obchodzi (oprócz osoby za nie odpowiedzialnej), zwłaszcza przy tak typowo — mimo iż bardzo profesjonalnie — potraktowanej muzyce. Następnym istotnym problemem jest długość materiału, bo wraz z interludiami trwa on prawie trzy kwadranse, a to już sporo jak na tak zmasowany atak. W mniejszej dawce takie granie byłoby przypuszczalnie bardziej strawne, choć wciąż niezbyt porywające, czego przyczyna jak dla mnie leży w jego zbyt dużej jednorodności. Mam jednak świadomość, że mniej wymagający miłośnicy czystej zmasowanej brutalności łykną "Aftermath" bez popitki i nawet przez myśl im nie przejdzie, żeby narzekać na takie pierdoły.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/LogicOfDenialBand/
Udostępnij:

9 kwietnia 2017

Hour Of Penance – Cast The First Stone [2017]

Hour Of Penance - Cast The First Stone recenzja reviewKurwica człowieka bierze na myśl o tym, co jest w stanie wykrakać swoją głupią gadaniną/pisaniną. Wystarczyło raz palnąć coś o wymiękaniu Hour Of Penance, a niedługo później taki "Cast The First Stone" daje realne podstawy, żeby się nad tym już poważnie zastanowić. Ech... Należę do osobników, którzy nie mieli większych problemów z poprzednim krążkiem, rozbudowanym ponad miarę "Regicide", niemniej jednak traktowałem go raczej jako jednorazowy wybryk, skok w bok — ku większemu zróżnicowaniu — po którym Włosi wrócą do brutalnej i zajebiście szybkiej sieczki.

Nie wrócili, a "Cast The First Stone" — w stosunku do możliwości zespołu — jest albumem nieprzesadnie dopierdolonym. Dominują tu przede wszystkim średnie tempa, zaś samobójcze blasty, z których przecież słynęli, pojawiają się tylko sporadycznie – choćby w 'Cast The First Stone' czy 'The Chains Of Misdeed'. Żeby była jasność, ja naprawdę nie wymagam od Hour Of Penance by przez kilkanaście lat grali z pedałem gazu non stop wciśniętym do oporu, wszak to każdemu może się znudzić, ale to ogólne zwolnienie obrotów wyraźnie im nie służy. Potencjał do nakurwiania mają ogromny, wszak za zestawem siedzi Davide Billia (który, bądźmy szczerzy, prędzej czy później musiał wylądować w tym zespole, po prostu musiał), tylko cuś jakby chęci nie widać... Znane z wcześniejszych krążków dążenie do ekstremum było odświeżające, cieszyło i ekscytowało. Teraz bardzo tego brakuje.

Obiektywnie patrząc "Cast The First Stone" to album dopracowany w każdym calu: zmyślnie skomponowany, optymalnie długi (34 minuty), porządnie brzmiący i nienagannie zagrany – to wszystko budzi respekt i powinno przysporzyć Hour Of Penance nowych fanów; starsi natomiast w tych utworach wyczują coś a’la smrodek rutyny, zmęczenie materiału, a może nawet braki zaangażowania. Innymi słowy choć płyta jest niezaprzeczalnie solidna, to nie rajcuje, jak powinna i trudno przed nią paść na kolana. Mniej utytułowane zespoły za materiał tej klasy pewnie tylko bym wychwalał, jednak od najlepszych — a do tego grona od paru lat zaliczam Hour Of Penance — wymagam znacznie więcej, toteż jestem zawartością "Cast The First Stone" lekko zawiedziony.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.hourofpenance.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: