Dobrze jest zejść ze sceny niepokonanym, z podniesionym czołem i na własnych warunkach. Fani docenią taką postawę i tłumnie zjawią się na pożegnalnych koncertach, nakupią gadżetów, zrobią pamiątkowe fotki i będzie git. Do czasu, bo później przychodzi dumnie siedzieć na dupie, patrzeć na topniejące zasoby i zżymać się na myśl o górach niezarabianych pieniędzy. W takiej sytuacji znalazł się Kerry King po, tymczasowym, zamknięciu rozdziału pod tytułem Slayer. Wiadomo było, że samym pieprzeniem głupot w wywiadach długo nie utrzyma zainteresowania mediów, potrzebny był mu nowy zespół, z dużymi nazwiskami w składzie i… starą muzyką.
Z ludźmi nie było problemu, wszak w szołbiznesie jest tak, że znani ciągną do znanych, zebrani w kupie nabierają magicznych właściwości, a dzięki temu potencjalny odbiorca jest skłonny przymknąć oko na rozmaite niedostatki końcowego produktu, bo przecież gra tam X czy Y. Natomiast co do muzyki… King nie lubi płyt Slayera nagranych w latach 90. – to wiadomo nie od wczoraj; które zaś ceni najmocniej – to akurat doskonale słychać na From Hell I Rise. Debiutancki materiał jego nowego projektu jest w olbrzymim stopniu nasycony reminiscencjami „God Hates Us All” oraz „Christ Illusion”, co naturalnie moooże wynikać z wyrobionego stylu i utrwalanych latami nawyków kompozytorskich Kerry’ego, ale równie dobrze — i taką opcję bym obstawiał — może chodzić o to, że to właśnie z tych płyt uzbierało mu się najwięcej wartych zagospodarowania odpadów.
Nie ma się co czarować, część utworów podlatuje tu mało subtelnym autoplagiatem, inne brzmią jak alternatywne wersje znanych już hiciorów, z kolei jeszcze inne jakby były sklecone w dużym pośpiechu z nieprzetestowanych patentów. Także tego… Jako że nie ma tu absolutnie niczego zaskakującego czy odkrywczego, czego byśmy w wykonaniu Kinga już nie słyszeli, pozostaje się skupić na poziomie albumu, a ten jest średnio-średni. From Hell I Rise nie daje powodów do zachwytu, ale też nie załamuje, chociaż banalność niektórych rozwiązań i młodzieżowe naiwne teksty nie pasują mi do chłopów dobijających do emerytury. Przypuszczalnie dałoby się wycisnąć z tych numerów więcej, gdyby tylko Kerry nie bał się wyjść poza jedyne znane sobie schematy i dał pozostałym muzykom trochę swobody, a wnoszę to po tym, jak odświeżająco na tle reszty wypadają solówki Demmela.
Zgodnie z oczekiwaniami realizacja From Hell I Rise nie odbiega znacząco od tego, do czego przyzwyczaił nas Slayer, a zatem nie pozostawia wiele do życzenia, ba – dopiero za nią mogę naprawdę szczerze pochwalić zespół i producentów. W każdej sekundzie albumu słychać, że odpowiadają za niego fachowcy z ogromnym doświadczeniem, którzy na graniu i nagrywaniu spędzili mnóstwo czasu i niczego w tej kwestii nie zostawili przypadkowi. Chociaż w tym przypadku wysoki poziom zdaje się być oczywistą oczywistością, to i tak ogromne wrażenie robi zajebiście gęste bębnienie Bostaph’a oraz wściekle agresywne wokale Oseguedy – kto wie, czy obaj nie wspięli się tu na wyżyny swoich możliwości.
Ogólnie debiutu Kerry’ego Kinga słucha się całkiem nieźle, jednak tylko jako całości, bo wśród trzynastu utworów nie trafił się ani jeden, który byłby dobrą wizytówką albumu i który mógłbym jakoś szczególnie polecić. Jeśli Kerry nie nabierze większego zaufania do kolegów, aby wspólnie mogli uwolnić drzemiący w zespole potencjał, o tym projekcie szybko zapomną nawet najwierniejsi fani Slayera.
ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/KerryKingOfficial
podobne płyty:
- SLAYER – Christ Illusion
- SLAYER – Repentless
Ingurgitating Oblivion to bezsprzecznie jeden z najbardziej ambitnych zespołów u naszych zachodnich zabor… tego, sąsiadów. Niemcy od lat całkiem udanie poszerzają formułę technicznego death metalu, nie idąc przy tym na łatwiznę ani żadne kompromisy. A, no i nie zważają, czy ktokolwiek spoza zespołu ogarnia te ich pokręcone wizje. Nie powiem, takie aroganckie podejście, ignorujące możliwości i oczekiwania odbiorców, zawsze mi imponuje — tak jak zaimponował mi „Vision Wallows In Symphonies Of Light” — ale i ja czasami osiągam punkt wyrzygu, kiedy spektrum artyzmu jest zbyt szerokie.
Do nagrań czwartego krążka muzycy Vomit The Soul przystępowali w poważnie odmienionym (a zarazem wzmocnionym) składzie, stąd też po następcy
Zadziwiająco długo kazali nam czekać na swój trzeci album kanadyjscy nihiliści z Adversarial. Z każdym kolejnym rokiem apetyt na nową muzykę oraz oczekiwania z nią związane rosły, a po dziewięciu latach zrobiły się wręcz niebezpiecznie wysokie. Od początku było wiadomo, że pobić „Death, Endless Nothing And The Black Knife Of Nihilism” będzie im zajebiście trudno, że naprawdę muszą spiąć dupska i dać z siebie wszystko. No i cóż, albo zwieracze już im nie domagają i gdzieniegdzie pojawiają się luzy, albo w tej chwili stać ich tylko na tyle. Tak, Solitude With The Eternal… nie ma startu do poprzednika, choć na pewno nie jest też słabym krążkiem.
Znamy zespoły antychrześcijańskie, znamy zespoły pro-chrześcijańskie. Niektórzy, jak Orphaned Land zrobili karierę na byciu zgodnym z teorią spiskową o jednej religii, łączącej abrahamowe wierzenia w jedno wielkie gówno. A co ma do powiedzenia hinduizm?
Talent? Szczęście? Negro-syjonistyczny spisek? Co by to nie było, coś musiało być na rzeczy, bo droga Blood Incantation — którzy przecież nie zrewolucjonizowali ani nie wymyślili death metalu na nowo — do czołówki gatunku była wyjątkowo krótka i jak się zdaje bezproblemowa. Z dnia na dzień Amerykanie stali się zespołem, „o którym się mówi”, każde kolejne ich wydawnictwo przyjmowano przy wtórze ochów i achów, zaś na fali ich popularności pojawiła się cała masa kapel chcących grać podobnie. Tak, to jest, kurwa, sukces, w dodatku w pełni zasłużony.


