30 grudnia 2022

Celestial Season – Mysterium I [2022]

Celestial Season - Mysterium I recenzja reviewPo udanym i ciepło przyjętym „The Secret Teachings” z 2020 r., którego tworzenie zajęło niemalże 9 lat, zespół chyba nabrał wiatru w żagle, bo nie dość, że szybciutko wydał kolejną odsłonę, o której zaraz będzie mowa, to jeszcze w tym samym roku powstał następny sequel, który już jest w sprzedaży z chwilą gdy to czytacie. Przy takim tempie wydawniczym jest ogromna obawa przed rozczarowaniem, a nie ma nic gorszego niż rozczarować się ukochaną grupą, która ma specjalne miejsce w sercu – taka zadra boli najbardziej.

Zastanawiałem się czy grupa pofatyguje się o jakąś zmianę. Mam wrażenie, że po bardzo grobowym i ciężkim poprzedniku, Celestial Season chyba słusznie stwierdził, że dla odmiany wypadałoby zrobić coś lżejszego, aby nie zamęczyć słuchacza. Nazwanie Mysterium I „wesołym” zakrawa o kpinę, ale w porównaniu z wcześniejszym arcydziełem, jest więcej oddechu i luzu. Album też jest nieco krótszy, bo tym razem tylko 7 tracków i 40 minut.

Otwierający płytę hicior „Black Water Mirrors” zaczyna się co prawda jako standardowy wolny walec, ale w trakcie trwania nabiera rumieńców i przechodzi w żwawsze rejony. Następny „The Golden Light of Late Day” jest delikatnym utworem, gdzie dźwięki zdają się obmywać twarz jak woda. „Sundown Transcends Us” stanowi ewenement, bo jest najbardziej energicznym numerem na płycie, pełnym życia, trochę nawet mógłbym porównać do stylu z „Orange”. Dalej już nieco schodzi powietrze z grupy i do końca jest już spokojniej, a czasem intymnie. Co ciekawe, słuchając czułem wewnętrzną ulgę, zamiast smutku jak poprzednio, nawet jeśli niektóre riffy wciąż potrafiły wyciągnąć mrok z siebie. Całościowo bym podsumował klimat jako dostojny, czasem podniosły i trzymający klasę.

Daleko mi do zachwytów, jakie miałem przy „The Secret Teachings”, ale nie każda płyta ma szansę stać się apogeum twórczości i jej ostatecznym podsumowaniem. Materiał jest skromniejszy i łatwiej przyswajalny (może za łatwo…), ale ma wystarczająco dużo odcieni i barw, aby nie zanudzić słuchacza.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/CelestialSeason

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

28 grudnia 2022

Misery Index – Complete Control [2022]

Misery Index - Complete Control recenzja reviewJak by do tego podejść… Na początku chyba muszę docenić gest Amerykanów, którzy dopilnowali, żebym po raz kolejny w recce nie musiał pisać o nich tego samego. Wiadomo, pewne elementy u Misery Index się nie zmieniają, stanowią wszakże o charakterystycznym stylu tego zespołu, a jednak Complete Control w sposób wyraźny różni się od poprzednich płyt. Ta odmienność dla jednych może być sporym atutem tego materiału, dla innych zaś jego największą wadą. No i cóż… wstyd się przyznać, że należę do tej drugiej grupy.

Complete Control w żadnym wypadku nie jest eksperymentem, zerwaniem z przeszłością czy czymś równie drastycznym z punktu widzenia fana Misery Index. Amerykanie jedynie poprzesuwali akcenty i położyli nacisk na bardziej bezpośrednie rozwiązania, co jednak wystarczyło, żeby album nie pokrywał się w 100% z tym, czego oczekiwałem. Całość jest bowiem prostsza i wolniejsza, z mocniejszymi wpływami skocznego hardcore’a, ponadto w utworach często pojawiają się też uwypuklone melodie i taka dość rockowa motoryka. Jedynym kawałkiem, który po staremu jebie czachę od początku do końca jest „Now Defied!” – dwuminutowa petarda na zakończenie, tak dla przypomnienia, że nie wymiękli.

Co ciekawe, wszystkie zmiany, jakich Misery Index dokonali (jednorazowo?) w swoim stylu i brzmieniu, właściwie nie dają podstaw, żeby się do nich przyjebać, bo w takim graniu też się bardzo dobrze odnajdują. Ani nie stracili na żywiołowości, ani na potencjale energetycznym, ani na precyzji wykonania (inna sprawa, że wcale nie zawiesili sobie wysoko poprzeczki)… Talent do komponowania wpadających w ucho hitów („Infiltrators”, „Necessary Suffering”, „The Eaters And The Eaten”) też ich nie opuścił, więc tylko osobiste zboczenia sprawiają, że Complete Control oceniam na poziomie „Heirs To Thievery”, któremu z kolei brakowało świeżości.

Reasumując, Misery Index stworzyli co najmniej dobry album, który wstydu na pewno im nie przynosi, jednak nawet po XX-dziesięciu przesłuchaniach nie potrafię się nim szczerze zachwycić i liczę, że następnym razem zagrają gęściej i bardziej po swojemu.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MiseryIndex

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

26 grudnia 2022

Hellhammer – Demon Entrails [2008]

Hellhammer - Demon Entrails recenzja reviewPiekielny Młot to zadziwiający zespół. Zamiast popaść w zapomnienie będąc najgorszym bandem świata, stał się legendą pomimo tego, że nie wydał żadnego pełnego albumu, a jedynie 3 demka oraz split o ładnej nazwie „Death Metal” z tak dziś mało znanymi bandami jak Halloween czy Running Wild. Jak do tego doszło? (Nie) wiem, aczkolwiek się domyślam.

Mamy rok 1982. Na świecie Venom już zasadził szatańskie nasienie albumem „Welcome to Hell” a następnie stworzył nazwę gatunku metalu, który jeszcze nie powstał, czyli „Black Metal”. Tymczasem w Szwajcarii w zabitej dechami wiosce zwanej Nürensdorf powstaje zespół, który tworzy trójka dzieciaków o zabójczo mrocznych ksywach, grający na perce Denial Fiend, nie świętej pamięci Slayed Necros na basie i główna gwiazda Satanic Slaughter na gitarze i wokalu. Jak to wspomina sam Tom G. Warrior, byli oni bandą wkurwionych młokosów, mieszkających na totalnym zadupiu, bez żadnych perspektyw. W muzykę przelali całą swoją nienawiść, irytację, złość, mając w głębokim poważaniu brzmienie swoich instrumentów i to czy komuś się spodoba czy nie. Jeden wielki „FUCK” dla całego świata. Dziś Tom wspomina to raczej ze wstydem, jako dziecinne wybryki, ale co się stało to się nie od-stanie. Naturalna ewolucja, która nastąpiła po wylaniu wkurwu w Hellhammer i przemianie w Celtic Frost udowodniła, że Szwajcarom umiejętności nie zabrakło. To jednak temat na inny czas.

Wracając do płyty… ano właśnie, jakiej płyty zapytacie? Przecież żadnej nie wydali. Prawda, ale powstało cudeńko, które leży u mnie na ołtarzyku z kotów i gołębi. Wydana w 2008 roku przez Century Records Demon Entrails to kompilacja w pełnym tego słowa znaczeniu. Na 2-płytowym wydaniu dostaniemy wszystkie utwory powstałe w przeciągu istnienia Hellhammera (czyli ledwie 2 lata trwania na scenie). Zremasterowane oryginalne dzieła, a nie nagrane od nowa co sprawia, że brud i złość są nadal autentyczne, bo nie wyobrażam sobie, aby 30 lat później można było powtórzyć te warunki nagraniowe i stan umysłu. Utwory nie rozwalą nam sprzętu sprężeniami, trzaskami, bo jakość była… no cóż… łatwo sobie wyobrazić. Mogła odpychać, mówiąc delikatnie . A muzyka… obroni się lub nie. Pamiętajmy, że mamy do czynienia z najgorszym zespołem świata. O ile tacy Anglicy z Newcastle szokowali poruszaną tematyką i imejdżem muzycznym, tak warsztat mieli, nazwijmy to, ładny i wokal typowo heavy metalowy, w przeciwieństwie do Hellhammera, który niczym odwrócony krucyfiks, stawia to wszystko na głowie. Na tamte czasy robiło to robotę (a dla mnie robi i robić będzie już zawsze).

Jeżeli ktoś nie zapoznał się ze Szwajcarami, to Demon Entrails jest najlepszym do tego sposobem.

Jak ocenić kompilację? Nie przez pryzmat muzyki, bo to już określić musimy sami, lecz wykonanie owego dzieła. Według mnie ta dwupłytowa zbiórka utworów jest świetnie przemyślana. Mamy tu wszystko co Hellhammer stworzył, mamy to w wersji, dzięki której skupimy się na muzyce i mamy oddanego ducha autentyczności czasów, w których owe utwory powstały. Czego chcieć więcej?


ocena: 10/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hellhammerofficial
Udostępnij:

24 grudnia 2022

Aeon – God Ends Here [2021]

Aeon - God Ends Here recenzja reviewZacznę z grubej rury i powiem, że jest to najlepszy album w dorobku Aeon.

Od ostatniej płyty minęło prawie 10 lat i można śmiało rzec, że się zmieniło dosłownie wszystko, łącznie z resztkami normalności na świecie. Próbując się dowiedzieć przyczyn tak długiej absencji, okazało się, że poza ciągłymi zmianami składu z przyczyn czy to rodzinnych, czy też zdrowotnych, ekipa tak naprawdę wróciła do pełnej formy dopiero w 2019 r. Przy okazji też doczytałem ciekawostkę, że powody, dla których teksty są antychrześcijańskie wynikają z prozaicznej przyczyny – otóż wokalista bywał za młodu regularnie nachodzony przez sąsiadów, którzy byli świadkami Jechowy… i dalej chyba nie muszę tłumaczyć.

Z powodu globalnej pandemii, płyta była nagrywana w domowych studiach, co też jest mocnym znakiem czasów, gdyż efekt końcowy jest perfekcyjny brzmieniowo – posiada odpowiednią proporcję brudu i klarowności. Tradycji stało się zadość i po raz kolejny mamy instrumentale na płycie, w rekordowej ilości pięciu sztuk. Byłbym jednak szczerze rozczarowany, gdyby ich nie było wcale. Są one tym razem operowe, jak w filharmonii.

Pierwsze intro, otwierające płytę, jest wręcz triumfalne, jakby chciało zapytać słuchaczy „czy tęskniliście za nami?” I trudno jest nie odpowiedzieć pozytywnie, jak szybko dostajemy kilka wstępnych petard na rozgrzewkę. Wokal brzmi bardziej nieludzko niż wcześniej. Nie zrezygnowano z duo-wokalu, ale skrzek jest w zdecydowanym odwrocie i nawet jak się pojawia, to jest przyćmiewany przez główny, groźny, prowadzący wokal. Pojawiają się ponadto różne rodzaje zarówno growlów, jak i skrzeków, więc jest w czym wybierać.

Po drugiej wstawce instrumentalnej, kolejna szybka partia, ale zdecydowanie bardziej opierająca się na motoryce Thrash Metalu, podobnie zresztą jak współczesny Cannibal Corpse, choć nie aż tak brutalnie i zdecydowanie bardziej przystępnie. I tutaj dochodzę do luźnej refleksji, że zespół poszerzył wachlarz sztuczek, albowiem inspiracje nie są już tak jednoznaczne i bezczelne, jak to bywało wcześniej.

Aż prawie się chce powiedzieć, że pojawiają się riffy czysto aeonowe i że można mówić o doborze melodii charakterystycznych dla tej grupy, zwłaszcza po trzecim instrumentalu, na czele z bardzo wzniosłym i dumnym „God Ends Here”. Elementy orkiestralne bynajmniej nie ujmują ciężarowi utworu. Zresztą, reszta trzeciej części podąża tym samym, umiarkowanym śladem, z tendencjami do przyśpieszania.

Ostatnia, czwarta część płyty preferuje spokojniejsze tempa, choć wciąż nie mniej agresywne, przy dominującym morbidangelowym Groove w utworach. Nie zabrakło też typowego aeonowego refrenu, tym razem przy „Just One Kill”. Kończący płytę track ma własne intro i jest typowym epickim walcem, jakie się zwykło dawać na koniec.

Jest pewien szok, że album trwający 50 minut tak szybko schodzi, zanim się ktokolwiek połapie. Nie nudziłem się przez ani jedną sekundę trwania muzyki. Jest energia, jest siła, jest moc. Jeśli ktoś nie zna grupy, to może zacząć swoją przygodę od tego materiału.


ocena: 8,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/aeon666

inne płyty tego wykonawcy:

>
Udostępnij:

22 grudnia 2022

Exhumed – To The Dead [2022]

Exhumed - To The Dead recenzja reviewExhumed nareszcie wraca do optymalnej formy i sprawdzonej formuły! W ostatnich latach dało się odczuć, że Matt Harvey bardziej przykłada się do Gruesome, z którym odniósł absurdalny sukces, niż do swojej podstawowej kapeli; ponadto przyszłości Exhumed nie wróżyło też najlepiej nagłe zaangażowanie Mike’a Hamiltona w Deeds Of Flesh. Obaj najwyraźniej poszli po rozum do głowy i przemyśleli priorytety, bo To The Dead to dokładnie taki krążek, jakiego od paru lat oczekiwałem od tego zespołu.

Po eksperymentach (choć to za duże słowo) z ambitniejszym i rozbudowanym graniem oraz wyjątkowo naciąganym powrotem do korzeni, Amerykanie nagrali materiał, który w ich przypadku wydaje się najbardziej naturalny. To The Dead zawiera wszystkie elementy, za które fani polubili „All Guts, No Glory” i „Necrocracy” (plus rzygnięcia Rossa), i mimo iż nie ma już tamtej świeżości, cieszy w podobny sposób. Musi tak być, bo całość sprowadza się do żywiołowego post-carcassowskiego death metalu z dużą ilością blastów, urozmaiconych wokali i chwytliwych melodii. Dość przewidywalnego, ale rajcownego i bezbłędnie wykonanego. Nowości brak, a nawet jeśli jakieś zaproponowano, to muszą być porządnie zakamuflowane, bo nic takiego nie rzuciło mi się w uszy. Osobną kwestią jest to, że nie słucham Exhumed dla poszerzania horyzontów…

Spójność czy czepliwość materiału nie budzą moich najmniejszych zastrzeżeń, To The Dead to esencja stylu Exhumed, z wieloma pewniakami na koncertowe hity. A jeśli „Disgusted”, „Necrotica”, „Putrescine And Cadaverine” czy „Carbonized” nie trafią do setlisty zespołu, to znaczy, że z chłopakami jest coś nie tak i są głusi na zajebozę. Oczywiście pozostałym utworom również niczego nie brakuje, ale niektóre z nich (szczególnie „Defecated”) będą wymagały ze dwóch przesłuchań, żeby w pełni odkryć ich prawdziwy potencjał. Co ciekawe, w przypadku aż czerech kawałków Exhumed dopuścili do komponowania byłych członków kapeli. Ten zabieg nie wpłynął jakoś znacząco na kształt To The Dead, ale jako ukłon w stronę starych muzyków wypadł fajnie.

Produkcja płyty trzyma całkiem niezły poziom, zwłaszcza jeśli chodzi o selektywność instrumentów, ale pod względem mocy wyraźnie odstaje do „Necrocracy” czy nawet „Death Revenge”. Tamte albumy brzmiały o wiele okazalej, tłusto, były też głośniej nagrane. Tym razem trzeba to korygować na własną rękę.

Na zakończenie tylko się powtórzę – To The Dead to płyta, której oczekiwałem od Exhumed, choć do końca nie wierzyłem, że jeszcze ich stać na tak klasowy materiał. Miłe zaskoczenie!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ExhumedOfficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

20 grudnia 2022

Mass Worship – Mass Worship [2019]

Mass Worship - Mass Worship recenzja review„Not metal enough” – tak brzmiała krótka, lakoniczna wiadomość od bogów Metal Archives, gdy to natykając się całkiem przypadkowo na szwedzki zespół chciałem go dodać wraz z debiutanckim albumem do Archiwów. Zatem co ja tutaj chcę wam wcisnąć? ABBĘ? Nic bardziej mylnego.

Mass Worship, bo to o nich i tak samo zatytułowanym albumie mowa, który stanowi niecodzienne połączenie walcowatego, wolnego death metalu z hardcorem. Ich debiut z 2019 roku osobiście mną wstrząsnął. Akurat byłem na etapie poszukiwań kapeli pokroju Asphyx, chcąc dać się zgnieść wolnym, miażdżącym i wgniatającym w siedzenie riffom. I na zgniłe jaja Lucyfera, odnalazłem to!

Sztokholmski zespół określa swoją muzykę Death Dark i nie mija się z to z prawdą. Tematyka naszpikowana jest odnośnikami do śmierci, w teledyskach dostrzegamy jej najważniejsze symbole jak czaszki, zgnilizna czy rozkład. Nie będę się rozpisywać na temat każdego utworu z osobna, gdyż album to solidny wałek i zasadniczo dwa promowane clipami utwory „Celestial” oraz „Proleptic Decay” to zdecydowane killery tego krążka. Jeżeli te dwa utwory nie zachęcą cię do sprawdzenia twórczości szwedzkiego kwartetu to nie ma sensu, abyś marnował dalej czas. A jeżeli pochłoniesz te dźwięki równie szybko jak ja pragnąc więcej, album w żadnym razie cię nie zawiedzie. Dostarczy dokładnie tego, co słychać i czego się spodziewasz. Jak już wspomniałem, mamy tutaj do czynienia z wolno-średnimi tempami. Nie mniej jednak riffy są tak soczyste, że głowa aż prosi się o urwanie. Album Mass Worship nie nadszarpnie również waszego czasu, gdyż nie będzie to nawet 30 minut. I chwała im za to. Płytka w żadnym razie nie znudzi w pełni wykorzystując swój potencjał.

Podsumowując – jeżeli szukasz czegoś nowego, powiewu świeżego rozkładu to jak najbardziej mogę polecić ten nie-metalowy (sic!) zespół.

Napierdalaning has no boundaries!


ocena: 8/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/massworship/



Udostępnij:

18 grudnia 2022

Epitome – ROTend [2022]

Epitome - ROTend recenzja reviewPo przesłuchaniu „TheoROTical” nieco się przeprosiłem z tym zespołem. Ja wiem, że oni istnieli już od 1994 r. ze swoim demkiem „Engulf the Decrepitude”, ale jakoś tak trochę ich ignorowałem. Człowiek się uczy całe życie…

Poprzednia płyta była naprawdę szalona. Może nawet zbyt szalona, bo słychać, że zespół zapragnął być inteligentniejszym, że się tak wyrażę, i w wielu miejscach zaaplikować czegoś bardziej wyszukanego, aby nie wyjść jednomiarowo. Udało się zachować kwintesencję brzmienia i doceniam starania poszerzenia repertuaru o inne zagrywki, co podejrzewam nie było łatwe, bo ten styl ma swoje ograniczenia. Ale w efekcie utracił się ten koncertowy/żywy klimat kompozycji, mimo perfekcyjnej produkcji (proszę mi tego nie zmieniać!).

Nie, żeby brakowało typowo Punkowych riffów i mięsistego wpierdolu, ale mamy do czynienia z innym rodzajem przemocy, bardziej zimnym, bezwzględnym i metodycznym. Nie wszystko też porywa i się sprawdza na 100%. Ale tak w sumie, to czego tak naprawdę chcieć więcej? Mieszanka, którą proponuje Epitome jest pod wieloma względami tym, czego inne, pierwszoligowe grupy mi złośliwie odmawiają. Zwłaszcza takie combo jak „Infestation Of A Wormic Soul” + „Sic Transit Gloria Mundi” jest tym, co rozgrzewa moje gnijące serce. Muszę natomiast trochę zjechać niektóre tytuły, jak np. „Die! Motherfucker Die” – oh, really, you don’t say? Jak to bywa w Grindcore, jest i poczucie humoru, może niektórzy będą zrywać boki.

Pod wieloma względami Epitome przypomina mi późny etap Toxic Bonkers, czyli kolejny niedoceniony genialny zespół, który nigdy nic nie spierdolił i jednocześnie nigdy nie będzie należycie doceniony, bo jest zbyt słabo promowany. Mam nadzieję, że chociaż z waszej strony tego typu muza doczeka się odrobiny miłości.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SupeROTic

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

16 grudnia 2022

Maul – Seraphic Punishment [2022]

Maul - Seraphic Punishment recenzja reviewTen pochodzący z Północnej Dakoty zespół to jakiś ewenement na tle innych, pojawiających się jak grzyby po deszczu kapel mielących death metal w starym stylu. Nie chodzi mi w tym miejscu o muzykę — która w zasadzie niczym nie zaskakuje — a o ich dotychczasowy dorobek. W przeciwieństwie do większości „konkurencji”, Maul nie wyskoczyli znikąd, od razu z materiałem na pełny album. Amerykanie w ciągu pięciu lat działalności natrzaskali sporo pomniejszych wydawnictw — demówek, epek, splitów, a nawet koncertówkę — i dopiero po takim czasie zdecydowali się na debiut z prawdziwego zdarzenia.

Z powyższego opisu można wywnioskować, że chłopaki mocno przykładają się do swojej muzyki, cierpliwie rozwijają umiejętności i niczego nie zostawiają przypadkowi. Tymczasem pierwsze sekundy otwierającego płytę „Of Human Frailty” to tak toporna łupanka, że aż w zębach trzeszczy; Six Feet Under w najbardziej prymitywnej formie się kłania. Z czasem Maul trochę się rozkręcają, ale nie na tyle, żeby w pełni zamazać niekorzystne wrażenie wywołane wstępem. Ta sztuka udaje im się dopiero w kawałku tytułowym, który jest zdecydowanie najjaśniejszym punktem Seraphic Punishment i ma potencjał na hit. Fajny groove, nośne riffy i jakieś namiastki kombinowania sprawiają, że numer wchodzi od pierwszego przesłuchania i trudno się od niego uwolnić.

Kolejne utwory nie dobijają już do tak wysokiego poziomu, choć trafiają się wśród nich naprawdę udane strzały w postaci „Deity Demise”, „Infatuation” czy „Carrion Totem”. Po części wynika to z samego stylu – Maul postawili na prosty, chamski, pozbawiony subtelności i niezbyt szybki death metal, co samo w sobie nie jest niczym złym, ale niektóre stosowane przez nich rozwiązania są wręcz prostackie (co się tyczy głównie wyczynów perkmana), a większości kawałków na Seraphic Punishment brakuje jakichś wyraźnych urozmaiceń. Ponadto zespół wypada ciekawiej, gdy przyspiesza do średniego tempa, bo w tych najwolniejszych ma tendencje do przynudzania i za bardzo stawia na prostotę.

Na obecnym etapie muzyka Maul jeszcze nie porywa, przynajmniej dla mnie to, co mają do zaoferowania na Seraphic Punishment, to trochę za mało. Zespół ma fajne przebłyski, porządnego wokalistę, mocarne brzmienie i ogólnie niezły potencjał (taki w kierunku Necrot), ale rozwinięcie go będzie wymagało od chłopaków sporo pracy, a być może i pewnych korekt w składzie.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MAULND/
Udostępnij:

14 grudnia 2022

Mystic Circle – Mystic Circle [2022]

Mystic Circle - Mystic Circle recenzja reviewMystic Circle mają opinię wiejskich głupków w środowisku, ale w przeciwieństwie do innych „wieśniaków” (tak, czasami tak patrzę na ciebie Belphegorze), nie umieją grać za dobrze. A mimo to, z uporem maniaka grają. Wydawać by się mogło, że po 2006 r. (ostatni album), dadzą sobie wreszcie spokój i nie będą klecić kolejnych gniotów, a tu proszę, przypomnieli o sobie… i… hmmm… Zaraz…

Ostatnie kilka lat jest w ogóle co najmniej ciekawe. Pomijając wirusy i wojny, ludzie chyba się przebudzili z letargu i zaczynają mieć inspirację nie tylko do tworzenia, ale i redefiniowania siebie na nowo. Przy czym to, co teraz proponują Mystic Circle to już nie jest badziewny Symfoniczny Black Metal jaki kiedyś robili, a Melodyjny Blackened Death Metal. I dlatego też zdecydowałem się pacnąć poniższą reckę.

Wychodzi na to, że z chwilą, kiedy dana grupa zaczyna modyfikować swój styl pod granie Death Metalu, to z miejsca ich jakość podnosi się dwukrotnie. I z niemałym bólem przyznaję, że się łapię na tym, że zacząłem uważniej się przyglądać zespołom łączącym style Black i Death, bo z roku na rok wychodzi to coraz ciekawiej. Dość wspomnieć równie udany Agathodaimon „Seven”, gdzie jest bliźniaczo podobna sprawa. Ale o ile odpuściłem sobie pisanie o Agatce, tak tutaj się w końcu przełamałem, bo jak nigdy nie przepadałem za takimi melanżami, tak tu mnie wciągnęło…

Już otwierający numer, o jakże typowo kretyńskim dla Black Metalu tytule „Belial Is My Name” (ale przynajmniej nie nazywa się Slim Shady) jest niepokojąco zachęcający do przesłuchania reszty. „Seven Headed Dragon” również mnie mocno odurzył, a „Hell Demons Rising” i stosunkowo długi, bo 7-minutowy „Letters from the Devil”, to wręcz zachwyciły, mimo iż ten drugi ma quasi-śpiewane partie pod koniec. Nawet kiczowato odwołujący się do norweskich hord „The Arrival of Baphomet” ma zalety. A „Curse of the Wolf Demon” ma logicznie rozwijający się główny motyw idący w poszczególne części. Aha, są jeszcze syntezatory, które nie wiem czemu, przywodzą mi na myśl Rammstein… choć jakoś niespecjalnie zwracałem na nie uwagę, gdyż grzecznie siedzą sobie w tle.

Tak więc dostajemy dźwięki, które niemiłosiernie infekują ucho, a jednocześnie przez swój mrok i obskurność nie są rzygliwe. Wokal też mi pasuje, bo potrafi zarówno bezlitośnie zaskrzeczeć, jak i zaryczeć rasowym growlem. Masywna, ale wciąż okultystyczna i lekko niedopieszczona produkcja dodaje ostatecznego smaczku do zabawy. Aczkolwiek perkusja brzmi nieco plastikowo, co należy zaliczyć jako duży minus.

Wychodzi na to, że zespół dojrzał i wracając na scenę, dał symboliczny manifest swej siły. Wymowny cover Possessed „Death Metal” na sam koniec troszkę psuje całość, bo raz, że źle zrobiony, a dwa, że zaburza flow, mówiąc po „warszafsku”. Ogólnie więc, przy tej całej aberracji, jaką prezentuje sobą Black Metal, jestem w stanie zaakceptować i polubić taką formułę grania. Mimo to, z czystej, pieprzonej złośliwości obniżę jeszcze troszkę ocenę. Tak na wszelki wypadek, żeby nie było, że dostałem fiksum dyrdum i że zdradziłem Death Metal…


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MysticCircleOfficial/





Udostępnij:

12 grudnia 2022

Therion – Leviathan II [2022]

Therion - Leviathan II recenzja reviewPierwsze wzmianki o pomyśle na trylogię Lewiatanów zwyczajnie zignorowałem – uznałem, że to plotki, że przywidzenia, że coś mi się w głowie popierdoliło, bo tego by już było zbyt wiele, nawet dla zdeklarowanych fanów zespołu. No i tyle z tych moich urojeń, że właśnie piszę o części drugiej, której zawartość tak się ma do zapowiedzi, że to zasługuje na typowy polski stand-up z gęstym chujowaniem. Leviathan II w zamyśle miał być materiałem mrocznym, ciężkim i melancholijnym, a jest… landrynką z paskudną okładką.

Obstawiam w ciemno, że główną inspiracją Christofera Johnssona przy pracach nad Leviathan II były reklamy żelków Haribo i dlatego całość jest milusia, słodziusia i fajniusia. Lukier leje się strumieniami, zespół nie żałuje kolorowej (być może tęczowej) posypki, a trzustka słuchacza nie wyrabia z produkcją insuliny, żeby ten burdel jakoś ogarnąć. I nawet nie chodzi o to, że materiał jest wyjątkowo melodyjny, bo nie jest; jest miętki, mięciusi i rozmemłany.

Doszło do tego, że muszę w muzyce Therion doszukiwać się śladów gitar. Zespół tak mocno zapędził się ze zmiękczaniem i upraszczaniem stylu, że w większości utworów przesterowane gitary, jeśli występują, są sprowadzone do pojedynczych smyrnięć głęboko w tle – o mięsistych riffach można zapomnieć. Gdyby nie efektowne solówki (brawa dla Christiana Vidala, bo choć on się dobrze spisał), byłoby naprawdę biednie i banalnie. Czy w związku z tym Leviathan II jest albumem obliczonym na symfoniczny rozmach? Ano nie, jest operowo-piosenkowy – z jednej strony przeładowany słodkimi chórkami, z drugiej zaś sprawia wrażenie posklejanego z samych refrenów. Skojarzenia z ABBĄ są jak najbardziej na miejscu…

Plusy… hmm… Leviathan II jest nieco bardziej spójny muzycznie i brzmieniowo od pierwszej części, ponadto został lepiej zaśpiewany – w tym przez wokalistki, które zawaliły poprzednio. Dobrze wypadają też nieliczne mocniejsze fragmenty (i tylko fragmenty) „Lucifuge Rofocale”, „Marijin Min Nar” i „Cavern Cold As Ice” (ten break w połowie jest świetny), w których słychać oczywiste nawiązania do „Theli” i utworów takich jak „Cults Of The Shadow”, choć oczywiście w zdecydowanie lżejszej wersji. Cała reszta jest natomiast tak ładna, że aż bezbarwna, więc przelatuje dość szybko i nie zostawia większego śladu w pamięci.

Gdyby w powstanie trylogii Lewiatanów był zaangażowany Sasin, mógłbym spać spokojnie w przekonaniu, że projekt nigdy nie zostanie doprowadzony do końca. Niestety, 70-milionowego knura w składzie nie widać, a sam Christofer już straszy folkiem i eksperymentami.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.therion.se

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

10 grudnia 2022

Darkthrone – Astral Fortress [2022]

Darkthrone - Astral Fortress recenzja reviewDarkthrone to legenda. To oczywiste jak śnieg w Norwegii. Dwaj Skandynawowie dawno już opuścili wszelkie ramy gatunkowe pozwalając sobie na niczym nieskrępowaną twórczość i wystawiają obrazowego „faka” każdemu, komu się to nie podoba. I chwała im za to. Takie poczynania tylko potęgują zainteresowanie każdym kolejnym albumem od czasów „The Underground Resistance”, gdyż osobiście okres romansu z punkiem podczas 3-ech poprzedzających podany wyżej album nie interesuje mnie mówiąc krótko. Doceniam jednak tę kontrowersyjną, ale patrząc przez pryzmat czasu, udaną próbę wyjścia poza ramy black metalu.

Na najnowszy album Astral Fortress powiem szczerze nieco się napaliłem. Po usłyszeniu singlowego „Caravan of Broken Ghosts” poczułem miłe wibracje, które przyniosły mi brzmienia „Arctic Thunder”, najlepszej jak dla mnie płyty od czasu „punkthrona” i powrotu do bardziej metalowych brzmień. Black metalowy odór wzmaga także okładka, choć dziwna, przedstawia osobę jadącą na łyżwach w piękny, norweski dzień, w bluzie „Panzerfausta”. Czyżby podpowiedź, w którą stronę podążą Norwegowie? Pozostało tylko czekać…

I jakoś w listopadzie wreszcie mogłem założyć słuchawy na czerep i zagłębić się niemal z wypiekami na licach, niczym młodociana panna, w najnowsze wydawnictwo Ciemnego Tronu.

Tak jak już wspomniałem, „Caravan of Broken Ghosts” skutecznie wzmógł mój apetyt na płytę, tak kolejne kęsy wzmagały przekonanie, że coś tu nie gra. Utwór wita nas gitarą klasyczną, w tle burczy elektryk, po chwili dołącza reszta akompaniamentu. Gdzieś, niczym z głębi, dobiega wokal Nocturna. Wolne tempo z początku rozpędza się na chwilę, by znów wrócić do wolniejszego rozgrywania. I taka huśtawka przez prawie 8 minut. Niemniej, czas dzięki zmiennemu graniu i zróżnicowaniu riffów nie dłuży się, co jest sukcesem.
Drugi utwór „Impeccable Caverns of Satan” wita nas również wolniejszym początkiem, przez niemal 6 minut dostajemy trochę kalkę z poprzedniego utworu, tylko nieco krócej. Płomień zachwytu nieco ostygł, ale przecież to dopiero 2 utwór z 7.

„Stalagmite Necklace” to ponownie wolne tempo… i ponownie mógłbym zrobić kopiuj-wklej poprzedniego utworu, ale do chuja pana, nie o to tutaj chodzi, dlatego przejdę do sedna sprawy.

Cała płyta jest zasadniczo wolna i przynudza. Trudno tutaj wyróżnić jakikolwiek utwór. Chyba, że „The Sea Beneath the Seas of the Sea”, gdyż jest to 10 minut kombinatorskiej gry i chyba tylko dzięki temu na nim nie zaśniemy. Jeszcze „Eon 2” jest wart uwagi, bo odnosi się do utworu (tadam!) „Eon” z debiutu Norwegów. Czy zatem dostaniemy tutaj coś z death metalowym zacięciem? Ależ skąd. Początek sugeruje, że coś się z tego wykluje, ale potem dostajemy (ro)zwolenie i wszystko wraca do normy albumu.

„Kevorkian Times” to wyróżniający się utwór, gdyż poświęcony jest amerykańskiemu patologowi, zwolennikowi eutanazji Jackowi Kevorkianowi, który jak sam twierdził, asystował przy 130 takich zabiegach. W 1998 roku w telewizji CBS przedstawił on film ukazujący śmierć pacjenta poprzez wykonanie eutanazji (która nie jest dozwolona w Illinois, więc nazwano to wspomaganiem samobójstwa), co dalej poskutkowało skazaniem lekarza za morderstwo drugiego stopnia.

Jeżeli chodzi o produkcję i mastering, to oczywiście nie mam się do czego przyczepić. Wszystko brzmi jak brzmieć powinno w przypadku Darkthrone.

Podsumowując: Darkthrone gra tutaj trochę jak Black Sabbath (?). Astral Fortress można spokojnie zapuścić w tle na jakiejś imprezie, gdyż nie spowoduje, ani zniesmaczenia, ani zachwytu. Ot, taka muzyczka w tle. Nie wiem czy tego akurat oczekujemy od dwóch panów z Norge, ale do mnie to nie trafia.

Wstydu nie ma, ale i chwały niewiele.


ocena: 6,5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Darkthroneofficial/
Udostępnij:

8 grudnia 2022

Final Breath – Of Death And Sin [2018]

Final Breath - Of Death And Sin recenzja reviewNiemieccy Death/Thrasherzy (czasem bardziej Thrash niż Death) od niemal zawsze są sami sobie sterem, okrętem, żeglarzem, a nawet kotwicą. Wydawali swoje mało ciekawe krążki na własny koszt, aczkolwiek umieli sobie załatwić topową dystrybucję (np. NUCLEAR BLAST). Sęk w tym, że byli bardzo mierni i słabi. Parafrazując Prof. Miodka, byli wręcz „nudni stylistycznie”!

To i też zajęło im 25 lat, zanim udało im się zrobić nie tylko słuchalny Death/Thrash, ale to na takim poziomie, że aż zapragnąłem sobie ich sprawić (unglaublich!). 14 lat, które minęły od ich ostatniego albumu były właściwie spożytkowane, zwłaszcza jak się patrzy na opisy w książeczce, gdzie od groma ludzi brało udział przy tworzeniu materiału.

Sama perkusja miała aż dwóch inżynierów dźwięku! Peter „Hipokryta” Tägtgren również zaszczycił swoją obecnością i dołożył swoich kilka euro do masteringu i mixu. Przy takiej superprodukcji ktoś mógłby pomyśleć, że mamy do czynienia z pierwszoligowym zespołem. Morał z tego taki, że nie ma słabych bandów, jest tylko skromny budżet na nagrywanie.

Żeby tradycji stało się zadość, zapodam wam faworyta, mianowicie track „Yearning For Next Murder” (bardzo pewny siebie tytuł utworu, nie powiem). Płyta ma dużą rozpiętość, bo są i epickie 5-minutówki, jak i szybkie, półtoraminutowe petardy. Pojawiają się co prawda jakieś intra i zwolnienia, ale nie ma mowy o zamulaniu – cały czas leci czysty i krwawy Death/Thrash, no niech ja w domu nie nocuję! Wokal mógłby być mniej core’owy i z mniejszą ilością efektów, ale ma on swój własny sznyt, co jest czymś, czego brakuje wielu współczesnym grajkom.

Czy o coś można się doczepić? No na pewno trzeba się nieco osłuchać z materiałem, bo nie łudźcie się, że od razu to wejdzie, choć zapewne jakiegoś hita uda się wam wyłapać. Produkcja mi osobiście pasi, ale jest ona nowoczesna i dopieszczona, co niektórych lubujących się w surowości może razić. Reasumując, zdecydowanie najlepsza rzecz w dorobku Final Breath i 10 smacznych kąsków na zabicie głodu. Smacznego.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/finalbreathofficial
Udostępnij:

6 grudnia 2022

Corpsessed – Succumb To Rot [2022]

Corpsessed - Succumb To Rot recenzja reviewCo jakiś czas dochodzę do punktu krytycznego, kiedy już rzygam graniem pod Incantation, a wtedy pojawia się nowa płyta Corpsessed i nagle cudownie mi przechodzi. W przypadku Succumb To Rot było to o tyle łatwiejsze, że Finowie wyraźnie ograniczyli wpływy zespołu na „I”, a ich miejsce wypełnili głównie patentami zaczerpniętymi z klasycznego okresu Morbid Angel. Dzięki takiej stylistycznej mini-wolcie Finowie zabrzmieli intensywniej, ich muzyka zyskała inny feeling i chyba stała się łatwiejsza w odbiorze.

Wprawdzie krótki utwór tytułowy zapowiada materiał podobny do poprzednich — potężny, dostojny i wgniatający w podłoże — ale wraz z „Relentless Entropy” napięcie trochę opada, a na pierwszy plan przebija się chęć dopierdolenia bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Takie jawnie ofensywne nastawienie zespołu niekoniecznie musi spasować wszystkim miłośnikom „Abysmal Thresholds” i „Impetus Of Death”, podobnie jak mocno wyeksponowane (jednak nie do takiej przesady, jak u ich rodaków z Gorephilia) fascynacje Morbidami, ale bez obaw – każdy słuchacz bez problemu znajdzie na Succumb To Rot niemal wszystkie elementy, za które uwielbia poprzednie wydawnictwa Corpsessed – choćby w rozbudowanym i bardzo dla nich typowym „Pneuma Akathartos”.

Finowie w różnych konfiguracjach połączyli swój dotychczasowy styl z morbidowymi riffami i rytmiką, dzięki czemu materiał z Succumb To Rot jest dość szybki, zwarty i zaskakująco chwytliwy, nawet jeśli początkowo zaskakuje swoją innością. Na płycie nie brakuje zwolnień i kultowych melodii („Spiritual Malevolence”!), ale są one zaaranżowane trochę inaczej niż w przeszłości, częściej też poprzecinano je wysokiej klasy gęstym blastowaniem, co bardzo dobrze wpłynęło na dynamikę całości. Ze zwiększeniem obrotów wiąże się mniejsza niż zwykle objętość płyty — akuratne 36 minut — która skłania do kolejnych przesłuchań.

Brzmienie krążka prawie nie budzi moich zastrzeżeń. Prawie – bo o ile do dźwięku i produkcji gitar czy wokalu nie mogę się przypieprzyć (zwróćcie uwagę na cudne brzmienie basu – aż szkoda, że bardziej go nie wyeksponowano), tak przy perkusji odrobinę bym pomajstrował i wyrównał z resztą instrumentów. Dotyczy to zwłaszcza centralek, które wydają się być ustawione z myślą o zupełnie innym zespole. W wolnych partiach to nie przeszkadza, ale przy przyspieszeniach mogą już drażnić.

Duży plus Succumb To Rot widzę w tym, że nie powiela starych schematów, proponuje jakąś namiastkę finezji w miejsce surowizny i gruzu, a przede wszystkim – nie nudzi. Nie wiem, czy Corpsessed przebili nim pierwsze dwa krążki, ale mi wchodzi równie dobrze jak one.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Corpsessed



Udostępnij:

4 grudnia 2022

Tenebris – Only Fearless Dreams [1996]

Tenebris - Only Fearless Dreams recenzja reviewSłuchając całej dyskografii Łodzian pod rząd jest zauważalna pewna prawidłowość, choć bardziej pasowałoby określenie „pogłębiająca się schizofrenia muzyczna”. I album ten, diametralnie inny od debiutu, jest nie tylko początkiem owej dźwiękowej choroby psychicznej, której następne etapy miały znaleźć swą logiczną ewolucję na kolejnych krążkach formacji, ale również jednym z lepszych przykładów ambitnego, acz przyswajalnego Death Metalu z ciągotkami Symfoniczno-Tech-Prog-Fusion – określenia, które jednocześnie nie są w stanie oddać w pełni treści tego dzieła.

Spośród ciekawszych zmian w stosunku do surowego „The Odious Progress”, wymieniłbym większą różnorodność wokali (m.in. zwykły, blackowy, growling), jazzowy bas, oraz sporą przestrzenność dźwięku. Ponadto, klawisze mają zdecydowanie dużo więcej do powiedzenia (dla niektórych może nawet będzie to za dużo). Całość jest bardzo poukładana i mniej chaotyczna niż poprzednio. I o ile jedynka starała się być grobowa i czeluściowa, to dwójka choć wciąż mroczna, stawia bardziej na kosmiczny/metafizyczny klimat. Jeśli wcześniej bliżej było do My Dying Bride/Paradise Lost, to tutaj mam skojarzenia z Emperor.

Co prawda, płyta zaczyna się jeszcze standardowo, ale już przy trzecim utworze o wymownym tytule „Atmosphere” robi się pełna jazda bez trzymanki. Każdy utwór zachwyca czymś innym. Mnie bardzo urzekł popis w „Space Dancer”, piosence bez wokalu, przywodzącą na myśl stare jam sessions, albo gitara prowadząca w „Immortal”, czy choćby klimaty Prog Rocka z lat ’70 w „Give Me the Gods”. Jest w czym wybierać i cały czas coś się dzieje.

Na zakończenie dostajemy też odświeżoną wersję „Mesmerized”, w ramach kontrastu między „wtedy” a „teraz” i choć nie jest to „słaby” numer, to faktycznie, rozwój stylistyczny na przestrzeni tamtego okresu jest co najmniej zauważalny, żeby nie powiedzieć, rażący.

Jak już było to wspomniane na początku, grupa rozwijała dalej pomysły rozpoczęte na Only Fearless Dreams ale ze zdecydowanie mniejszą ilością Death Metalu w muzyce, co czyni ten album de facto ostatnim 100% ekstremalnym wygarem. Osobiście, z klasycznego okresu osobiście preferuję pierwszy album, ale jednocześnie nie mam żadnych zarzutów do powyższego klasyka. Ocena ma znaczenie tylko symboliczne, każdy i tak powinien się sam zetknąć z twórczością Tenebris.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TenebrisAlpha/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 grudnia 2022

Septicflesh – Modern Primitive [2022]

Septicflesh - Modern Primitive recenzja reviewByłem przekonany, że tak spektakularne wydawnictwo jak „Infernus Sinfonica MMXIX” musi mieć jakieś głębsze znaczenie, a najbardziej do tej hipotezy pasowało mi podsumowanie i zamknięcie pewnego rozdziału w historii Septicflesh. Wiecie, moment przełomowy, po którym nastąpią wielkie zmiany i zespół zaproponuje coś nowego, świeżego i zaskakującego. Błąd, na Modern Primitive mamy do czynienia jedynie z rozwinięciem dotychczasowego stylu, w dodatku na tyle subtelnym, że mógłbym w tym miejscu wkleić połowę recki „Codex Omega” i wszystko by pasowało.

Od początku „The Collector” dostajemy dokładnie to, z czego Grecy zasłynęli za sprawą „Communion”, tyle że we wzbogaconej doświadczeniem i podkręconej wersji. Muzyka Septicflesh z płyty na płytę staje się coraz cięższa, masywna, bardziej rozbudowana, bombastyczna, a ostatnio także agresywna. Produkcja jest lepsza, pełniejsza, potężniejsza, a zespół z coraz większą swobodą korzysta z dobrodziejstw chóru i orkiestry. Innymi słowy – Septicflesh wyciskają z tego stylu ile tylko się da, bez uciekania się do drastycznych zmian, które mogłyby nadszarpnąć ich reputację.

Dzięki licznym trasom muzycy Septicflesh doskonale wiedzą, jakie utwory mają największe branie wśród fanów, dlatego też na Modern Primitive można łatwo wychwycić powtarzalność konkretnych patentów i rozwiązań aranżacyjnych charakterystycznych dla poprzednich płyt. Już w trakcie pierwszego przesłuchania przynajmniej połowa kawałków brzmi bardzo znajomo i przystępnie, a także zdradza duży potencjał „hiciorowy” – zwłaszcza „Hierophant”, „Neuromancer” i „A Desert Throne” (nananana…). Trzeba uczciwie przyznać, że jest w tym i wtórność, i przewidywalność, ale to właśnie dzięki nim tak łatwo wciągnąć się w resztę materiału.

Na Modern Primitive nie wyłapałem zbyt wielu elementów, które w zauważalny sposób wyłamują się z wypracowanych schematów, co nie znaczy, że takie nie występują. Owszem, pojawiają się, jednak w większości przypadków są sprowadzone do detali i nie mają decydującego wpływu na kształt utworów. Jedynym kawałkiem, który mocniej różni się od pozostałych i może być (i oby był!) zwiastunem czegoś nowego jest bardzo gwałtowny i śmielej zaaranżowany „Coming Storm”. Wprawdzie epickością nie dorównuje takiemu „Enemy Of Truth” (bo i jemu nic nie dorównuje…) z poprzedniego krążka, ale ma nieliche pierdolnięcie i w udany sposób podnosi ciśnienie.

O wykonawczej ekstraklasie poszczególnych muzyków nie ma sensu się szerzej rozpisywać, warto natomiast zauważyć, że cały materiał został skomponowany tak, żeby Kerim miał większe pole do popisu przy regulowaniu dynamiki. Przełożyło się to na gęściej zabudowane zwolnienia oraz ilość partii z ostrym grzańskiem (z kulminacją we wspomnianym „Coming Storm”, gdzie cuda robi również Seth).

Modern Primitive należy traktować jako kolejne potwierdzenie klasy i wysokiej (a nawet szczytowej, kto wie) formy zespołu, jednak raczej nic ponadto. Być może niektórymi odważniejszymi fragmentami Septicflesh przygotowali grunt pod coś nowego, ale już nie spodziewam się po nich przełomu. Przynajmniej nie następnym razem.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.septicflesh.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

30 listopada 2022

Nervecell – Psychogenocide [2011]

Nervecell - Psychogenocide recenzja reviewGwoli wprowadzenia, Nervecell jako swoją siedzibę podaje Zjednoczone Emiraty Arabskie, aczkolwiek członkowie tam sobie pochodzą z Jordanu, Libanu i jeszcze jakiegoś innego zadupia arabskiego (nie pamiętam i nie chce mi się sprawdzać).

Płyta zaczyna się obiecująco, bo od orientalnego intra i dla mnie jest to zawsze na plus. Ale na obietnicy się kończy, bo dalej leci już standardowy Death Metal na modłę Nile. Owszem, zarówno „All Eyes on Them”, jak i wieńczący koniec „Nation's Plague” potrafią nawet zachwycić, ale całościowo to raczej wychodzi drugim uchem. Wszystko jest poprawne, techniczne, ale bez jakiś większych mocnych strzałów. A nawet zespół się trochę za bardzo powiela jeśli chodzi o schemat czy riffowanie.

Zawsze to będzie dla mnie pewne kuriozum, że Amerykanin udający Egipcjanina doprowadził do tego, że prawdziwi Egipcjanie (i inne kraje z tego regionu) zaczęli naśladować Amerykanina. Zresztą, nie wiem czy wiecie, ale na jednym z tracków, „شنق - Shunq (To the Despaired… King of Darkness)” gościnnie na wokalu pojawia się sam Karl Sanders! Ja bym tego nawet nie zauważył, gdybym nie przeczytał w książeczce. Wokale obu panów są nie do odróżnienia. Niestety.

Wielka szkoda, że takie grupy, jak libański Litham, nie miały większego wpływu na całą scenę tamtego regionu, bo wyszłoby to zdecydowanie bardziej na zdrowie. To żadna sztuka grać standardowo, tu cały wic rozchodzi się o posiadanie własnej osobowości. Ale o ile mogę wybaczyć naśladowcom z Europy lub USA, o tyle w tym przypadku jest to zmarnowany potencjał i równocześnie zły przykład dla kolejnych pokoleń i kolejnych egzotycznych krajów. Bądźcie sobą.


ocena: 6,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/nervecell
Udostępnij:

27 listopada 2022

Rotheads – Slither In Slime [2022]

Rotheads – Slither In Slime recenzja reviewPrzy okazji debiutu Rotheads nie miałem pewności, czy aby na pewno chłopaki zagrali tak, jak chcieli czy może tak, jak im wyszło i na ile starczyło funduszy. Slither In Slime rozwiewa wszystkie domysły w tym temacie – Rumunów jednoznacznie ciągnie do pierwotnego i syfiastego death metalu w europejskim stylu. Zespół dołożył starań, aby praktycznie każdy element albumu kojarzył się z demówkami circa 1989, a do pełni szczęścia zabrakło im pewnie tylko xerowanych okładek i wydania jedynie na trzeszczącej kasecie.

Początkowo odebrałem te zabiegi jako uwstecznianie się na siłę i sztukę dla sztuki, trochę na zasadzie cepelii, jednak z każdym kolejnym przesłuchaniem byłem coraz bardziej na tak – Slither In Slime zdecydowanie zyskuje po bliższym poznaniu. Rotheads całkiem dobrze wychodzi składanie do kupy rozbudowanych utworów, które przywołują klimat nagrań sprzed ponad trzech dekad, ale nie są jedynie ich marną kopią. Podstawowa różnica dotyczy rzecz jasna zaplecza technicznego muzyków, z którego robią niezły użytek. Rumuni nie udają, że mają problemy z obsługą instrumentów, bo w każdym kawałku wcisnęli więcej motywów, niż młody Johnny Hedlund byłby w stanie sobie wyobrazić.

Slither In Slime nie jest także kopią debiutu, mimo iż objętościowo są niemal identyczne. Na „Sewer Fiends” dominowały wpływy kapel amerykańskich, tym razem głównych źródeł inspiracji Rotheads należy szukać w północnej Europie, zwłaszcza w Finlandii i Szwecji. Najlepiej to słychać w melodiach, podejściu do zwolnień, riffowaniu (w tym pod Unleashed!) oraz specyficznym balansie między brutalnością a klimatem, który był czymś charakterystycznym dla Convulse, Funebre i Purtenance. Muzyce w pierwotnym (ale pozbawionym pierwiastka chaosu) stylu towarzyszy odpowiednio pierwotne brzmienie – surowe, przytłumione i z dużym pogłosem. Produkcja jest spójna i przemyślana (solówki nie są już tak wyeksponowane, jak na debiucie), choć pod względem czytelności wypada tak se i dla niektórych może być barierą nie do przejścia.

Nie mam pojęcia, czy Slither In Slime wywoła podobny hajp co „Sewer Fiends”, ale raczej nie nastawiałbym się na pierwszą dziesiątkę listy Billboardu. Materiał Rotheads trzyma dobry poziom i słucha się go naprawdę przyjemnie, jednak ze względu na — z braku lepszego określenia — wysoki próg wejścia, początkowo może nawet odrzucać. Cóż, potraktujcie ten krążek jako test na własną oldskulowość.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/rotheads/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

24 listopada 2022

Speckmann Project – Fiends Of Emptiness [2022]

Speckmann Project - Fiends Of Emptiness recenzja reviewOstatnio złapałem smaka na Emanzipation records i to co tam sobie wychodzi od nich, więc po kolei sobie sprawdzam każdą rzecz. I proszę, proszę, co ja tu widzę… Odrobina edukacji: z debiutem Mastera były jajca, bo był nagrywany kilka razy, z różnych powodów. Pierwszy Speckmann Project był po prostu jedną z wersji owego debiutu, który nie był wydany, bo był zbyt czysty, mimo iż był nagrany tylko i wyłącznie przez to, że poprzednia wersja była za brudna. Tia…

Nadążacie jeszcze? Wydawać by się więc mogło, że „projekt” ten spełnił swoją zasadniczą rolę. Ale historia lubi się powtarzać… No może nie do końca. Tym razem nikt niczego nie odrzuca, ale Speckuś w wywiadach stwierdził, że najnowszy album dua „Johansson & Speckmann” będzie wydany pod starym szyldem, ze względów marketingowych, aby więcej ludzi się zainteresowało. I chyba się udało, przynajmniej w moim wypadku, bo łagodnie mówiąc, rzygam na potęgę twórczością Roggi, ale z ciekawości sprawdziłem. Co prawda, skapnąłem się, że tu Rogga gra po fakcie, ale mniejsza o to.

Płyta ma bardzo chamskie, amerykańskie brzmienie i riffy, takie charakterystyczne dla lat ’90, mimo iż Rogga jest Szwedem. Nie chcę stosować tutaj porównania do analogicznej sytuacji jak na „Octagon” Bathory, bo to się źle skojarzy, ale mamy trochę tej jankeskiej bucowatości w tym jak to brzmi. Przy czym tutaj to brzmi bardzo dobrze i bez żadnych zarzutów.

Muzycznie dostajemy szybką (utwory średnio po 2 min.), prostą łupaneczkę, która o dziwo nie nudzi i się nawet podoba. Riffy pewnie już słyszałem nie raz u lepszych zespołów, choć nie mogę za bardzo sobie przypomnieć gdzie, ale to nie szkodzi – i tak wszystko już było. Mimo owej wtórności, to dzięki entuzjazmowi i sile wokalnej Paula, brzmi to stosunkowo świeżo. Nawet się parę numerów wyróżnia i brzmi świetnie, np. „The Corporate Twisted Control”.

Na osobną pochwałę zasługują też liryki – krytyka pewnego koncernu farmaceutycznego, który terroryzował ludzi przez ostatnie lata, obu opcji politycznych w USA, jak i różnych ruchów liberalno-lewicowo-społecznych-blablabla. To ostatnie mnie najmilej zaskoczyło, zważywszy na poglądy Speckmanna. Co jak co, ale prędzej bym się spodziewał u niego odwrotnych trendów lirycznych. Świadczy to więc o jego uczciwości intelektualnej, że jeśli ktoś zasługuje na krytykę, to może się spodziewać, że się mu oberwie. Wkurwienie w tym, jak Paul wypluwa z siebie słowa i je akcentuje, robi pozytywne wrażenie.

Zdziwił mnie nieco ostatni track, jakieś dziwne odgłosy, plus recytacja słów po czesku… Książeczka ma tłumaczenie po angielsku, więc nikt się chyba nie zgubi. Ot takie dziwne outro.

Co więc sądzę o całości? Ano, że to niegłupia rzecz, nawet wręcz dużo lepsza, niż ma do tego prawo. Czy więc polecam? Nie skłamię jeśli powiem, że zapewne są ciekawsze i jeszcze lepsze rzeczy do sprawdzenia. Ale jeśli ktoś spisał ten duet na straty, to może się nieco zdziwić. Niby nic specjalnego, a jednocześnie powyżej przeciętnej.


ocena: 8/10
mutant
Udostępnij:

21 listopada 2022

Hath – All That Was Promised [2022]

Hath - All That Was Promised recenzja reviewDebiutem sprzed trzech lat Amerykanie zrobili spore wrażenie na wielbicielach świeżego podejścia do death metalu, więc nie ma się czemu dziwić, że oczekiwania w stosunku do jego następcy były już mocno wyśrubowane. Pierwszy singiel, niemal genialny „Kenosis”, zaostrzył apetyty na coś naprawdę wyjątkowego, bo zgrabnie łączył to, co najlepsze na „Of Rot And Ruin” z gęstym klimatem i blackowym zacięciem. No i cóż… gdyby wszystkie utwory Hath trzymały taki poziom, to nie byłoby czego zbierać, a ja właśnie pisałbym o murowanym kandydacie do tytułu płyty roku. Tak dobrze jednak nie jest, a mój pierwszy kontakt z All That Was Promised zakończył się srogim rozczarowaniem.

Z mojej perspektywy krążek nie dostarcza „wszystkiego, co było obiecane” (niezależnie od tego, co by to miało być), a już na pewno nie tego, co ja sobie po nim obiecywałem. Czyżby muzycy Hath nie udźwignęli ciążącej na nich presji? Nie, oni po postu mieli inną wizję tego materiału. Ja poniekąd liczyłem na powtórkę z rozrywki i więcej tego, co im najlepiej wyszło na debiucie, natomiast Amerykanie postawili na dość daleko idące zmiany. Zespół ujednolicił stylistycznie utwory, wyrównał je także pod względem długości, więc mogło by się wydawać, że całość będzie bardziej zwarta i komunikatywna. Okazało się, że przez pewne zabiegi jest jednak odwrotnie – materiał wymaga więcej uwagi i skupienia.

Podstawowym problemem All That Was Promised, a przynajmniej czymś, co do mnie zupełnie nie trafia, jest nagromadzenie akustycznych partii, jakiegoś niby klimatycznego plumkania, ambientów, wyciszeń… Takie dodatki występują w różnym natężeniu w większości utworów, a poza jednym-dwoma przypadkami, kiedy przywodzą na myśl Ulcerate, niczego wartościowego ze sobą nie niosą. Te wtręty i ich na oko przypadkowe rozmieszczenie w strukturach dość mocno wybijają z rytmu i zakłócają brutalną spójność materiału. Może i zespołowi chodziło o stworzenie kontrastu, ale niestety wyszło skakanie ze skrajności w skrajność – albo brutalny łomot albo łagodne plumkanie, bez czegoś pomiędzy. Tych wątpliwych atrakcji uzbierałoby się z 10 minut, a ja mógłbym się bez żalu z nimi pożegnać.

Po odarciu All That Was Promised ze wspomnianych przeszkadzajek zostaje znakomity, pomysłowy, miażdżący ciężarem i potężnie brzmiący (produkcja to ponownie zasługa perkmana) death metal z większymi niż ostatnio wpływami blacku (głównie w riffach i jadowitych wokalach). W takim graniu Hath już są bezkonkurencyjni i właśnie tego powinni się trzymać. Tym bardziej, że jak chcą, to potrafią doskonale urozmaicać utwory bez uciekania się do niemetalowych patentów. Podobnie jak na debiucie, większość kawałków ma jeden konkretny punkt kulminacyjny – czy to krzyczane/śpiewane chórki, czy wypasioną, rozbudowaną solówkę. Po „Of Rot And Ruin” spodziewałem się, że zespół chętniej i gęściej będzie korzystał z tych elementów, tymczasem oba występują jedynie w singlowym „Kenosis”.

Czy wobec powyższych jojków mogę uznać All That Was Promised za album lepszy od debiutu? Nie, nie da rady, wymienione minusy są dla mnie nie do przeskoczenia. Materiał Hath jest zbyt poszarpany i trochę za wolno się rozkręca, żeby odpowiednio porwać słuchacza, a przekonanie się do niego wymaga sporo czasu i uwagi.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HathBand

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

18 listopada 2022

Wehrmacht – Shark Attack [1987]

Wehrmacht - Shark Attack recenzja reviewW czasach, kiedy gatunki się dopiero formowały, wiele grup prześcigało się w tym, która zagra najszybciej i najostrzej. Wśród wielu pretendentów do tytułu, do historii przeszedł m.in. Wehrmacht, jako kultowy reprezentant Crossover/Thrash, gdzie wiele elementów ich muzyki dało podwaliny pod Grindcore jak i Death Metal, czyniąc ich honorowymi bohaterami ekstremalnego Metalu, nawet jeśli sama grupa ideowo miała luźne podejście, czyli tzw. 3 x P — pizza, piwo i panienki — wartości bardzo ważne dla dorastającej młodzieży zarówno wtedy, jak i teraz (pewne rzeczy się nigdy nie zmieniają). Zresztą wystarczy popatrzeć na okładkę albumu – brudny wojownik Metalu surfujący na rekinach w kanałach – koncept nie do przebicia.

Ich debiutancki album był wydany przez New Renaissance Records – wytwórnię, o której wypadałoby napisać osobny artykuł, jako że miała kluczowe znaczenie dla Pierwszej Fali Death Metalu. Dość wspomnieć, że wydali m.in. debiut Necrophagii, albo składankę „Satan’s Revenge III” (pierwsze oficjalne wydawnictwo Morbid Angel, oraz Necrovore). Zresztą ich cały katalog zawierał w dużej mierze zespoły będące istotnym pomostem między Thrash a Death Metalem (poza wymienionymi wcześniej, dość wspomnieć o np. Post Mortem, Blood Feast, Dream Death, czy takim The Unsane, choć to nie wszystko).

I czasem zastanawiam się, na ile kultowy status albumu wynika z samej prędkości i agresji, a na ile z talentu muzyków. Nie brakuje jednakże atrakcji na płycie, można usłyszeć na niej następująco: motyw z filmu „Szczęki”, odgłosy rzygania w toalecie, popisy gitarowe w jakże oczywistym numerze „Fretboard Gymnastics”, dużo hymnów młodości, troszkę wojennych tematów i różne rozkminy na losowe tematy życiowe. Opakowane jest to w sprawnie wymyślone i cięte jak salami riffy i napastliwą perkusję, która brzmi jakby miała się zaraz rozlecieć.

Produkcji brakuje wiele do ideału i nawet remaster nie jest w stanie naprawić wszystkich niedociągnięć, a i całościowo też album stosunkowo szybciutko się zwija, nie zostawiając też aż tak wiele mięsa, aby się nasycić. Zważywszy jednak na to, że choć się nie wychowałem w tamtych czasach, a mimo to mam nostalgię do Shark Attack, to można nieśmiało mówić o pewnej magii, która pozwala wybaczać wszelkie braki i zrozumieć, dlaczego jest to tak bardzo ceniona płyta.

A jako, że raczej nie zamierzam recenzować drugiego ataku Wehrmachta („Biermacht”), to potraktujcie ocenę końcową jako równoznaczną z podsumowaniem całej ich twórczości. Dość tylko wspomnieć, że sequel, choć lżejszy, kontynuował myśl zawartą na debiucie, czasami nawet jeszcze bardziej humorystycznie i szybciej.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/WehrmachtOfficial
Udostępnij:

15 listopada 2022

Disentomb – The Decaying Light [2019]

Disentomb - The Decaying Light recenzja reviewPo pierwszych taktach otwierającego The Decaying Light „Collapsing Skies” łatwo popaść w zachwyt i przekonanie, że Disentomb należycie wykorzystali pięć lat, które upłynęły od poprzedniego krążka. Podobnie jak na „Misery”, intro miażdży i robi zajebiście gęsty klimat, który, w przeciwieństwie do tamtej płyty, nie rozwiewa się całkowicie wraz ze startem drugiego kawałka. Na tym elemencie istotne zmiany się nie kończą, bo Australijczycy wpuścili do swojego stylu trochę powietrza i uczynili go bardziej elastycznym, choć i może trudniejszym w odbiorze.

Trzonem The Decaying Light jest oczywiście dość techniczny i brutalny death metal (charakterystyczny dla Defeated Sanity, Inherit Disease czy późnego Disgorge), który został ciekawie uzupełniony jęczącymi gitarami w stylu Immolation, dziwnymi melodiami kojarzącymi się z Ulcerate oraz nastrojowymi partiami typowymi dla Gorguts. Mamy zatem do czynienia z muzyką, która pod względem zróżnicowania i zaawansowania przerasta tą z „Misery”; jest znacznie ambitniejsza, na pewno nie jednowymiarowa, jednak wcale nie traci przez to na ogólnej brutalności. Disentomb nauczyli się, jak podejść do tematu w mniej oczywisty sposób, nie ograniczając się tylko do generycznej miazgi. Australijczycy nie napieprzają na oślep, bo nie ma takiej potrzeby, za to swobodniej korzystają ze zwolnień (choćby w „The Droning Monolith” czy „Invocation In The Cathedral Of Dust”) i pozwalają sobie na nieortodoksyjne rozwiązania, jak chociażby spokojne akustyczne outro. Ponadto zespół bardzo dobrze wyszedł na zmianie basisty. Adrian Cappelletti gra dużo, efektywnie i efektownie, a przy tym cały czas wyraźnie go słychać. Jego poprzednik tylko głupio wyglądał.

Dla mnie największą zaletą The Decaying Light (i potwierdzeniem rozwoju Disentomb) jest to, że poszczególne elementy kompozycji — zarówno te stare, jak i świeżo wprowadzone — są lepiej zbalansowane, a przez to album jako całość jest bardziej dynamiczny, zniuansowany, ma lepszy flow i nie zamula już w połowie. Ten balans ma również duży związek z wokalami, bo Jordan James został nieco cofnięty w mixie i już nie przesłania muzyki swoimi bulgotami. A propos wokali – w „Your Prayers Echo Into Nothingness” gościnnie udziela się wielki i niepowtarzalny Matti Way, choć akurat tym razem jakoś mocniej nie zaznaczył swojej obecności.

The Decaying Light to z całą pewnością najciekawszy i najdojrzalszy materiał, jaki Disentomb dotąd nagrali. Album Australijczyków odważnie wykracza poza typowy brutalny death metal, aczkolwiek zachowuje typową dla tego stylu intensywność. Jeśli o mnie chodzi, to dzięki tej płycie Disentomb awansowali do czołówki brutalnego grania.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/disentomb

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

12 listopada 2022

Skinless – Only The Ruthless Remain [2015]

Skinless - Only The Ruthless Remain recenzja reviewBezskórni panowie, bezskórni panowie, bezskórni panowie dwaj
Już szron na głowie, już nie to zdrowie, a w sercu ciągle krwawy Death Metalowy raj

- przedwojenna piosenka ludowa

Witamy w kolejnym odcinku z cyklu „jakim cudem się nie mówi o tym zespole”. Wszak nazwa Skinless jest powszechnie znana ludziom zarówno dobrej, jak i żelazowej woli. Możliwe, że rozpad kapeli, w wyniku którego była prawie 10-letnia przerwa wydawnicza między Only the Ruthless Remain a gorąco przyjętym poprzednikiem „Trample the Weak, Hurdle the Dead” nie pomogła w zachowaniu pamięci wśród Metalowej wiary.

Renoma i urok osobisty tego zespołu jest tak wielka, że nawet ludzie, którzy normalnie wręcz gardzą Brutalnym Death Metalem, zakochują się od razu w tej muzyce i proszą o więcej. Nie wiem, czy jest to kwestia poczucia humoru, lekkości i finezji, z jaką zespół sobie pozwala grać i pisać teksty, czy może to po prostu kwestia umiejętnego klecenia przemyślanych kompozycji, ale zarówno proporcje, jak i sposób dawkowania masywnej kawalkady decybeli bezproblemowo potrafią się wślizgnąć do nawet tych najbardziej zmurszałych serc.

Każdy, dosłownie każdy utwór się tutaj podoba, choć trochę ich jest mało, bo tylko siedem. Nie będę oryginalny i powiem, że „Flamethrower” jest świetną wizytówką całości, nawet jeśli reszta materiału w niczym mu nie ustępuje. Zaskakiwać może natomiast spokojniejszy „Funeral Curse”, jeśli się nie mylę, to chyba jest to dosłownie pierwszy wolny numer w całym dorobku formacji.

Jedyne co mnie powstrzymuje od dania pełnej oceny jest to, że mimo ogromnej zajefajności płyty, jest ona zbyt krótka i za mało pomysłowa, aby przejść do historii i stać się legendą. I trzeba też niestety powiedzieć, że mimo wszystko, album nie jest aż tak brutalny, jak zwykło to bywać u ekipy w przeszłości. Nie zmienia to faktu, że grupa wykonuje swoją robotę więcej niż wzorowo i chciałbym, aby było to normą w Brutalnym Death Metalu. Takiej porządnej dawki energii, to aż chce się słuchać i to wręcz na okrągło.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Skinless



Udostępnij:

9 listopada 2022

Vomit The Soul – Cold [2021]

Vomit The Soul - Cold recenzja reviewPrzyznaję, że początkowo uznałem powrót Vomit The Soul po dziesięcioletniej przerwie za kompletne nieporozumienie – po jakiego wała im to potrzebne, nikt po nich nie płakał, swoje już zrobili, niech się teraz młodzi wykazują, itp., itd. Szanowałem ich za dokonania z przeszłości, więc nie uśmiechało mi się patrzenie na to, jak się błaźnią na stare lata. Okazało się, że nie doceniłem potencjału Włochów, bo Cold to nie tylko ich najlepszy album, ale i jeden z największych wyziewów w ramach brutalnego death metalu, z jakimi miałem styczność w ostatnim czasie.

Na Cold wszystko jest podporządkowane czystej, niczym nie pudrowanej brutalności. Szybkie tempa, gęste struktury i jeden wielki bulgot. Jakby tego było mało, Włosi podciągnęli się warsztatowo, więc od strony technicznej również niekiepsko wywijają. Ogólny poziom intensywności muzyki jest zatem zajebiście wyśrubowany i momentami aż trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób można by to jeszcze podkręcić nie zatracając resztek czytelności. Vomit The Soul nie przewidzieli żadnej taryfy ulgowej dla mniej wyrobionych słuchaczy, którzy potrzebują czasu, żeby się oswoić z takim hałasem. Cold to jedna z tych płyt, których brutalność w pewnym momencie przytłacza i fizycznie męczy.

To, że Vomit The Soul po przerwie zaproponowali trochę bardziej zaawansowaną muzykę, nie oznacza, że nagle naszło ich na unowocześnienie stylu i wciskanie sweepów w co drugi riff. Nic z tych rzeczy, Włosi trzymają się dotychczasowej, sprawdzonej formuły i korzystają z tego, czego nauczyli się przez lata, a skoro potrafią więcej, to i grają więcej, w dodatku z pewną dbałością o różnorodność materiału. Szczególnie miłym urozmaiceniem są nawiązania do klasyki brutalnego death metalu w typie pierwszych płyt Cryptopsy, które zespół sprawnie powplatał w ten nowojorsko-kalifornijski łomot.

Do realizacji Cold w zasadzie nie mogę się przyczepić – krążek brzmi tak, jak tego oczekuję od rozsądnie wyprodukowanego brutalnego death metalu. Wprawdzie wydaje mi się, że brzmienie „Apostles Of Inexpression” było nieco tłustsze, ale też nie jestem przekonany, czy tamten sound również sprawdziłby się przy muzyce mocniej naszpikowanej zmianami tempa. Jedno przesłuchanie Cold w zupełności wystarczyło, żeby mój brak wiary w Vomit The Soul całkowicie wyparował. Teraz zżera mnie ciekawość, co też wysmażą z drugim gitarniakiem i Davide Billia, który ostatnio zastąpił oryginalnego perkusistę.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/vomitthesoulbrutal

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

6 listopada 2022

Crescent – The Order Of Amenti [2018]

Crescent - The Order Of Amenti recenzja reviewWiecie za co najbardziej lubię Nile? Że zainspirowali prawdziwych Egipcjan do grania Metalu. Crescent pochodzi aż z samego Kairu, ale obecnie działa w Niemczech, z dość oczywistych przyczyn – granie Metalu w arabskim świecie może skończyć się źle (dość wspomnieć przypadki irańskich zespołów Arsames i Confess, które zostały skazane przez tamtejsze sądy na karę śmierci, przez co musiały uciekać z kraju prawdopodobnie na zawsze). Dlatego tym bardziej doceniam to, że nasz ulubiony gatunek znalazł swoich wyznawców również w tak odległych rejonach, mimo niebezpieczeństw, jakie im towarzyszą.

Crescent jest też bardzo starą ekipą. Pierwsze demo wydali już w 1999 r. i początkowo woleli grać bardziej Black Metal. Na szczęście, z tematu na temat coraz bardziej odchodzili od niego na rzecz naszego ukochanego Death Metalu. The Order of Amenti to druga pełna płyta, ale jednocześnie jest to pierwszy album dla poważnej wytwórni (niezastąpione Listenable Records) i jak najbardziej używają swojego pochodzenia jako imidżu, prezentując egipską kulturę w mainstreamowy sposób.

Sama okładka nawiązuje do słynnego wierzenia, gdzie wg starożytnych Egipcjan, po śmierci Anubis miał za zadanie ocenić nasze życie, kładąc nasze serce na jednej szali, a tzw. „pióro prawdy” na drugiej. Jeśli serce było cięższe od pióra, kończyło jako pokarm dla Ammuta/Ammita (bóg z ryjem krokodyla), a dusza takiej osoby przestawała istnieć. Jeśli było lżejsze, delikwent taki był godzien życia wiecznego w raju. Tytuł płyty nawiązuje z kolei do świata umarłych, zwanego również jako Duat, będącego bezpośrednim protoplastą mitycznej krainy Hades. Ale to tak mówię wam w bardzo dużym skrócie i uproszczeniu.

Crescent nie stara się być jakoś specjalnie orientalny muzycznie i egipskie klimaty są bardziej ozdobą, niż integralną częścią muzyki, co może trochę rozczarować, jeśli chce się usłyszeć jakiś ludowy instrument, lub motyw. Owszem, jest trochę ezoterycznego przepychu przywodzącego na myśl bardziej symfoniczne grupy, w „Obscuring the Light” przewija się etniczna perkusja i nie brakuje chórków w tle robiących inwokacje, ale głównym mięchem i strawą jest mroczny Death Metal utrzymany w średnich tempach. Riffowo jest podobnie do Nile, a co za tym idzie, słychać również i wpływy Morbid Angel. Zaskakiwać może też długość utworów, bo średnio tracki trwają powyżej 6-8 minut, z dosłownie jednym wyjątkiem, instrumentalnym, 4-minutowym „The Twelfth Gate”.

Całościowo można zarzucić zbytnią zachowawczość i zbyt ciasne trzymanie się głównego motywu, bez odrobiny szaleństwa. To sprawia, że album ten, bardzo zresztą przystępny w odsłuchu, jest troszkę przewidywalny i zbyt szybko wam spowszednieje, gdyż przyswojenie sobie zawartości krążka przyjdzie wam z niesłychaną łatwością. Nie zmienia to jednak faktu, że i tak warto choćby i z ciekawości się zapoznać z zawartością.


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Crescentband
Udostępnij:

3 listopada 2022

Deeds Of Flesh – Nucleus [2020]

Deeds Of Flesh - Nucleus recenzja reviewPrzy opisie/ocenie Nucleus trzeba mieć się na baczności, żeby przykre okoliczności powstania tego materiału (śmierć Erika Lindmarka – gitarzysty i współzałożyciela Deeds Of Flesh) nie przesłoniły/wypaczyły jego rzeczywistej wartości, a z tego, co widzę – sporo osób ma z tym problem. A tak się składa, że przy trzeźwym podejściu, sprowadzonym tylko do muzyki, Nucleus nie jest arcydziełem i w żaden sposób nie deklasuje poprzednich płyt zespołu, ba – pod pewnymi względami nawet jest od nich słabszy.

Wiadomo, że dla Deeds Of Flesh nigdy szczytem ambicji nie było nagrywanie w kółko tej samej płyty i mimo bardzo hermetycznego stylu ich kolejne materiały w mniejszym lub większym (ale głównie mniejszym) stopniu jakoś tam różniły się od siebie. Ta tendencja została podtrzymana na Nucleus, który choć ma wiele punktów wspólnych z „Portals To Canaan”, nie jest wierną kopią tamtego albumu. Niestety, mnie akurat tak podana inność niespecjalnie przekonuje. Przez lata kojarzyłem Deeds Of Flesh z tym, z czym sami chcieli być kojarzeni – czystym w formie technicznym i brutalnym death metalem, natomiast na Nucleus pojawiło się sporo naleciałości kapel (m.in. Arkaik, Continuum, Decrepit Birth, Eschaton), które z tego wzorca uczyniły punkt wyjścia do dalszych poszukiwań. W rezultacie muzykę „wzbogacono” o garść progresywnych rozwiązań oraz elektroniczne/symfoniczne przeszkadzajki, innymi słowy: zmiękczacze osłabiające siłę wyrazu.

Muzyka Deeds Of Flesh straciła na pierdolnięciu również przez brzmienie. Po czterech płytach zarejestrowanych w Avalon Digital Recording Studios, materiał na Nucleus powstał w domowych warunkach. Każdy z członków zespołu nagrywał ścieżki na własną rękę, a później całość do kupy skleił Zack Ohren, który najwyraźniej równał w dół, do najsłabszego elementu (perkusja?), bo produkcja albumu jest przeciętna i strasznie od niej wali obróbką cyfrową. Wydaje się, że każdy z instrumentów pracuje tu w bardzo wąskim, mocno okrojonym paśmie i w ogóle nie nakłada się na pozostałe, stąd odczucie dużej kompresji i małej spójności.

No właśnie, spójność… Tu także jest problem. W większości utworów pojawiają się mniej lub bardziej znani wokaliści, którzy swoim udziałem oddają hołd Erikowi. Rozumiem ogólny zamysł, ale nie rozumiem wykonania. Gdyby chodziło o jeden-dwa kawałki i kilka wersów dla każdego z gości, to byłoby OK. Tymczasem takich numerów jest aż sześć, przez co — zwłaszcza, gdy do głosu dochodzą rozpoznawalne persony — krążek brzmi bardziej jak składak coverów Deeds Of Flesh, niż oryginalny materiał.

Słuchając Nucleus nie mogę pozbyć się wrażenia, że muzykom Deeds Of Flesh nie tyle chodziło o dopracowanie tego, co pozostawił po sobie Lindmark i wydanie kapitalnej (a przy okazji pożegnalnej) płyty, co raczej o doprowadzenie tego projektu do końca. Tak po prostu, żeby zamknąć temat i oddać hołd przyjacielowi.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: deedsoffleshmetal.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

31 października 2022

Belphegor – The Devils [2022]

Belphegor - The Devils recenzja reviewPrzy okazji nowego długograja Belphegor odświeżyłem sobie coś od nich starszego, aby sobie zrobić małe porównanie między kiedyś a dziś. Nie tyle dlatego, aby szukać jakiś zmian w ich Blackened Deathowym stylu (a może Deathened Black Metalowym?), ale sobie poprzypominać stare dobre czasy i zestawić je z obecnymi. Trochę jakbym niepotrzebnie założył, że się rozczaruję.

I tak słuchając sobie płyty, naszła mnie więc taka oto osobliwa, oryginalna refleksja. Różnica między Belphegorem z np. „Goatreich” a The Devils jest taka, jak wtedy, gdy będąc młodym, zapierdalałem sobie szybko kraulem na basenie, a teraz, kiedy już jestem trochę starszy, pływam sobie krytą żabką – wolniej, ale jednocześnie majestatyczniej i z nieco większym rozmachem. I bardziej długodystansowo.

Całościowo jest zdecydowanie wolniej, z dużą przestrzenią i bardziej melodyjnie (nie mylić ze szkołą gotenburską). Owszem, album zaczyna się z przytupem, ale przez używanie Blackowych riffów, mimo blastującej perkusji, nie brzmi to zbyt szybko. Następne numery są już Morbidowo walcowate i w połączeniu ze smutnymi, refleksyjnymi gitarami mamy naprzemiennie pełzający groove, lub nostalgiczne, tęskne granie.

Przez ten zabieg cała płyta brzmi niemalże jak jedna, wielka epicka opowieść, która przechodzi z jednego rozdziału w kolejny, bez większych zmian w nastroju. „Virtus Asinaria – Prayer” zdaje się być kulminacją konceptu, po którym ostatnie trzy numery trochę sobie tak lecą bardziej w tle i napięcie nieco schodzi.

Dominują wokale skrzeczące, są też pseudo-klerykalne chórki dodające diabelskiego klimatu oraz nawet damskie partie, jak np. w kończącym płytę „Creature of Fire”. Tekstowo mamy mieszanie niemieckiego z angielskim, czyli w sumie standard u Belphegora.

The Devils wstydu nie przynosi i klapą nie jest, ale też pewnie za długo nie posiedzi u was w odtwarzaczu czy może bardziej w waszych ajfonach. Ot, przyzwoity i bez fanfar i choć materiał jest trochę przymulony, to potrafi się w paru miejscach wznieść na piękne wyżyny.


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/belphegor

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

28 października 2022

Pyrexia – Gravitas Maximus [2021]

Pyrexia - Gravitas Maximus recenzja reviewLubię Pyrexia, a przynajmniej staram się lubić, choć sam zespół wcale mi tego nie ułatwia. Wiele można o Amerykanach napisać, ale na pewno nie to, że potrafią utrzymać równą formę i każdy ich album wgniata w podłoże. Sympatia sympatią, ale są pewne granice i dlatego do przesłuchania Gravitas Maximus zabierałem się z ociąganiem, umiarkowaną ciekawością i bez wielkich oczekiwań. Dobrze na tym wyszedłem, bo to ich najbardziej przekonujący materiał od czasu „Age Of The Wicked”.

Płyta jest krótka, bardzo krótka, jednak w przypadku Pyrexia zakładanie z góry, że dzięki temu będzie ostro jebać czachę, jest z nadużyciem i przejawem naiwności. Wszak bardzo podobne objętościowo „Unholy Requiem” i „System Of The Animal” nawet nie tyle nie szarpały jelit, co potrafiły usypiać (zwłaszcza ta pierwsza). Z Gravitas Maximus sprawa wygląda na szczęście zdecydowanie inaczej – album ma w sobie więcej życia, bardziej nośnych aranżacji, jest urozmaicony pod względem dynamiki (czyżby zasługa nowego perkmana?), a przede wszystkim – nie nudzi i nie zamula.

Muzycy Pyrexia prawie nie dają słuchaczowi chwili na wytchnienie, a jeśli już trochę zwalniają obroty, to tylko po to, żeby po chwili uderzyć z jeszcze większą mocą albo rozkręcić jakiś konkretny groove. Tu jakiś blaścik, tam rytmy charakterystyczne dla późnego Broken Hope, a gdzie indziej mielonka w najniższych rejestrach. Nie ma w tych zabiegach wielkiej filozofii, ale już tyle wystarcza, żeby płyta nie stała się płaska i jednowymiarowa. Ponadto Gravitas Maximus może się pochwalić całkiem niezłym poziomem chwytliwości (szczególnie wybija się „The Day the Earth Shook (Survival Of The Fittest)” – trafiła się w nim nawet szczątkowa melodia), co w brutalnym death metalu nie jest znowu takie oczywiste. Innymi słowy mamy do czynienia z materiałem pod każdym względem ciekawszym od poprzedniego.

Pozytywne wrażenie dopełnia dobra produkcja albumu, która w naturalny sposób podkreśla brutalność muzyki. Każdy instrument jest doskonale słyszalny (w tym także bas), a całość brzmi ciężko i zajebiście gęsto, choć nie smoliście.

Gravitas Maximus to osiem utworów, za które udanie skupiają uwagę, i za którymi chętnie się podąża. Płyta mile zaskakuje, ale i rodzi pytania, czy następnym razem Pyrexia poradzi sobie równie dobrze. Ja trzymam za nich kciuki!


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/PYREXIADEATHMETAL



Udostępnij:

25 października 2022

Goatwhore – A Haunting Curse [2006]

Goatwhore - A Haunting Curse recenzja reviewMuszę się wam do czegoś przyznać. Za każdym razem jak widzę tag „Black/Death/Thrash” to zbiera mi się na odruchy wymiotne. Większość tego typu rzeczy ma wodnistą produkcję i zapierdala jak motorek, ale kompletnie bez sensu. To i też niekoniecznie jarała mnie początkowo perspektywa sprawdzenia Goatwhore. Ale wszystko do czasu…

Dużą zaletą grupy jest ich pochodzenie, mianowicie Luizjana. Stan ten słynie ze Sludge/Doomcore typu Crowbar, który przejawia się przede wszystkim w brzmieniu i metodyce grania (w sumie, nie bardzo miałaby jak przejawiać się w czym innym, ale to już abstra-huje). Z tegoż też powodu, Goatwhore potrafi zaprezentować gitary niezwykle kusząco takiemu narzekaczowi jak ja.

A Haunting Curse jest co prawda trzecim albumem grupy, ale jednocześnie jest to debiut w niezwykle mainstreamowej wytwórni, jaką jest Metal Blade Records, i co to za debiut! Cięte, punkowo zadziorne riffy i pełen bauns. Pierwszy, otwierający track może jeszcze nie przekazuje wiadomości prawidłowo, ale następne trzy już jak najbardziej tak. I też owe kompozycje o bardzo długich tytułach wam polecam, jeśli chcecie się zapoznać tylko i wyłącznie pobieżnie.

Goatwhore ma też talent do tego, aby używać Groove na zasadzie przynęty, a nie sensu istnienia. Gdyby rozkładać ich styl na czynniki pierwsze, to po kolei mamy tak – Sludge (produkcja), Black (trochę wokal, trochę tematyka i szorstkość), Death (riffy, struktura i szybkość), Thrash (nie uciekanie w przesadny ekstremizm, trzymanie się rytmu zwarto i gotowo, bez potknięć).

Płyta niekoniecznie daje radę przez 10 utworów (plus jeden niepotrzebny instrumental, brzmiący bardziej jak intro, ale dany przed samym końcem) i zespół stara się próbować różnych temp, bo poza szybką jazdą, są też wolniejsze numery do tańca i przytulania partnerek życiowych, a nawet jest też coś do zaśpiewania po pijaku.

Innymi słowy, wbrew moim początkowym uprzedzeniom, nie jest to przereklamowana grupa jak mi się wydawało, a jak najbardziej zasługujący na uwagę energiczny wygar. Niezależnie od czyichś upodobań, większość fanów ciężkich brzmień będzie w stanie znaleźć coś dla siebie, co będzie się podobać.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/thegoat666

inne płyty tego wykonawcy:





Udostępnij:

22 października 2022

Gorerotted – Mutilated In Minutes [2000]

Gorerotted - Mutilated In Minutes recenzja reviewKońcówka lat 90. XX wieku to na Wyspach Brytyjskich okres wymierania ekstremalnych odmian muzyki. Klasycy pokroju Napalm Death, Bolt Thrower czy Benediction wyraźnie obniżali loty albo działali na mniejszą niż przed laty skalę, zaś młodych po prostu nie było. Jakimś światełkiem w tunelu miała być działalność Akercocke, Infestation i opisywanego właśnie Gorerotted. Miała, bo tylko ci pierwsi przebili się na dłużej do świadomości słuchaczy. Pozostali niestety albo szybko zwinęli żagle, albo popadli w zapomnienie – sama wartościowa muzyka nie wystarczyła.

Mutilated In Minutes to płyta, która mogła tchnąć nieco świeżości w angielską scenę, a przynajmniej trochę rozruszać, choć tak naprawdę sama niczego nowego nie przynosiła; chodziło o podejście do grania. Gorerotted zasuwali łatwy w odbiorze grindujący death metal pod „dwójkę” Carcass doprawiony klasyczną mielonką spod znaku pierwszych płyt Cannibal Corpse oraz punkowym feelingiem, chociaż sami o sobie mówili, że to „street metal”. Niezależnie jednak od etykietek, chodzi o muzykę podaną może i dość profesjonalnie (co się tyczy zarówno wykonania, jak i brzmienia), ale na luzie, bez napinki czy chęci zmieniania świata. To wprost niepojęte, że nawet nie chce im się walczyć o chwałę Szatana i zagładę chrześcijaństwa.

Materiał Gorerotted powinien stanowić niezły kąsek dla fanów Exhumed, Haemorrhage czy Impaled, mimo iż w sensie ogólnym jest od nich mniej ekstremalny i jednorodny. Mutilated In Minutes to zasady szybkie i proste granie, co jednak nie oznacza, że czasem zespół nie pozwala sobie na jakiś zakręcony czy bardziej techniczny riff, co najlepiej słychać w „Gagged, Shagged, Bodybagged”. Anglicy wbrew pozorom nie klepią przez 9 kawałków na jedno kopyto – starają się unikać monotonii, wprowadzają gdzieniegdzie zwolnienia albo odrobinę melodii – niby niewiele, ale to się sprawdza. W ten sposób 26-minutowa płyta przelatuje raz-dwa.

Największym, w dodatku trochę naciąganym problemem debiutu Gorerotted jest oczywiście otoczka – komiksowa zabawna/żenująca oprawa graficzna oraz głupawe tytuły i teksty utworów. Tyle wystarczyło, żeby odstraszyć potencjalnych słuchaczy, choć to, co widać na Mutilated In Minutes wcale znacząco nie odbiega od grafik wykorzystywanych przez inne kapele. Nieważne, że za tym kryje się cacana muzyka. Jeśli jednak to was razi, sięgnijcie po reedycję – koncept w zasadzie jest ten sam, ale podany w kolorze stracił na szczegółowości.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/gorerottedofficial
Udostępnij:

19 października 2022

Mortification – Scrolls Of The Megilloth [1992]

Mortification - Scrolls Of The Megilloth recenzja reviewMożecie się ze mnie śmiać, ale kiedy pierwszy raz zobaczyłem klip do „Raise the Chalice”, to autentycznie myślałem, że jest to jakaś przerażająca okultystyczna msza, naśmiewająca się z symboliki chrześcijańskiej. To i też tym bardziej wybałuszyłem gały, kiedy się dowiedziałem, że to było jak najbardziej na serio i że wydźwięk miał być docelowo pro-Jezusowy. No cóż… może przejdźmy dalej…

Ta wciąż funkcjonująca australijska formacja, która wyraźnie zaznaczyła swój kontynent na Metalowej mapie i miała ogromny wpływ na rozwój lokalnej sceny, z oczywistych (religijnych) względów jest opluwana przez resztę świata Metalowego, ale ja, jako osoba niespełna rozumu i otwarta na próbowanie wszelakich filozofii prezentowanych w naszym ulubionym gatunku (również i tych skrajnych i przeciwnych sobie), muszę uczciwie przyznać, że jest to chyba jedna z najbardziej siekanych płyt, jakie słyszałem w życiu.

Gitary są nastrojone tak nisko, a riffy grane tak gęsto i klaustrofobicznie, że się można zastanawiać, czy nie jest to jednak jakiś ukryty pastisz. Dość wspomnieć, że ku zaskoczeniu nikogo, chrześcijańska brać się odwróciła od grupy i ich łagodnie mówiąc, wyklęła (co pewnie miało wpływ na łagodniejsze style kolejnych albumów).

Zapomnijcie o melodii, zapomnijcie o klarowności, zapomnijcie o logicznej progresji, czy jakiś normalnych strukturach. Nawet jak na Death Metal, jest to album tak mroczny i nieprzystępny, że sam Deicide (na którym słychać, że się wzorowali) by się serdecznie uśmiechnął. Mogę się domyślać, że grupa wychodziła z założenia, że jak będą brzmieć „straszniej” od reszty sceny, to będzie im łatwiej dotrzeć do tzw. „trudnej młodzieży”. Dość wspomnieć, że perkusista Jason Sherlock był odpowiedzialny za pierwszy na świecie projekt Unblack Metalowy, mianowicie Horde (jeśli nie wiecie o co chodzi, to sobie sprawdźcie na Metal-Archives), a który wywołał swego czasu niemałą burzę.

Hitów nie brakuje – „Terminate Damnation”, „Eternal Lamentation” i tytułowy, „Scrolls of the Megilloth” to rzadki okaz perfekcyjnego combosa, zwłaszcza, że jeszcze wam o tym nie powiedziałem, ale bas jest bardzo wysunięty do przodu i słyszalny na równi z gitarą, co dodaje dodatkowego brudu. Za najbardziej masakryczny uważam „Necromanicide” – krwawa sieka, bez większej przestrzeni na oddech. Całość wieńczy długi i epicki „Ancient Prophecy” i gdy dochodzi się do końca, to aż człowiek ociera pot z czoła. Słabych utworów nie odnotowałem w każdym razie.

Jeśli jesteście w stanie przeboleć treść i przesłanie płyty, to usłyszycie coś, co równie dobrze mogło paradoksalnie wyjść z samego dna piekieł. I w sumie nie wiem czemu się tak dziwię, bo krucjaty, inkwizycje i prześladowania powinny nam przypominać, że jeśli chodzi o okrucieństwo, mrok, czczenie cierpienia i umartwianie się, to chrześcijanie nie mają w tym sobie równych. Wybaczcie mi moją złośliwość.

Jak było wspomniane wcześniej, Mortification nigdy nie chcieli powtórzyć tego klimatu i może sami się też przestraszyli tego, co stworzyli, bo ich następne płyty mają więcej „jasności”, melodii i groove, nie mówiąc już o tym, że są o niebo (pun intended) milsze.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/mortification777

Udostępnij: