Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1998. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1998. Pokaż wszystkie posty

22 grudnia 2023

Nosferatos – Ventum Inferum de Tenebrae… [1998]

Nosferatos - Ventum Inferum de Tenebrae… recenzja reviewNigdy w życiu bym nie pomyślał, że będę posiadaczem takiego niszowego egzemplarza, a jednak… Gdzie jednocześnie nieraz ciężko jest uzupełnić kolekcję o Unleashed, Grave, czy Atheist… Ale, żeby nie zbaczać z tematu. Jest to rosyjska kapela, która zafascynowana Death Metalem, postanowiła zasiać ziarno naszej ukochanej mordowni w Zielonogradzie (Czy to gdzieś obok Gumisiowej Doliny? – przyp. demo), obręb moskiewski. Nosferatos co prawda, daleko jest do wybitnych krajan z Tales of Darknord, ale jak na tamtejsze realia dają radę.

I mimo pewnej naiwności, robią to nadzwyczaj dobrze. Jest co prawda intro, outro, które nie przeszkadza jakoś specjalnie i jest też cover wspomnianego wcześniej Unleashed – „The Immortal”. Grupa robi to na tyle po swojemu, że nie rozpoznałem od razu, mimo iż jest to jeden z tych bardziej charakterystycznych tracków szwedzkiej legendy.

Nie ma tutaj keyboardowych ekscesów jak na następnej płycie (sorry za spoiler), dlatego też materiału słucha się zdecydowanie lepiej. Grupa też nie stara się na jakieś wydumane struktury tracków, jest prosto w ryj, ale jest też kulturalnie, z podaniem ręki.

Mnie osobiście cieszy prominentny bas i mam wrażenie, że przy zachodniej produkcji pewnie by był schowany. A czy jakieś tracki się wybiły ponad przeciętność? Nawet dużo. „Dead in the Cellar” i „Outcast by Hell” spinają barwną klamrą płytę, a „Evil Spirits Refuge” oraz “Dances of the Dead” dorzucają konkretnie do pieca.

Oczywiście, aby docenić takie granie, wypadałoby przesłuchać więcej niż raz, ale z tym nie powinno być problemu, bo muza wchodzi bez popity w postaci wódki. Moim zdaniem, zdecydowanie warto poświęcać uwagę tego typu muzyce i nie chodzi tu o robienie jakiegoś ołtarza obskurnym płytom z lat ’90, a bardziej docenieniu pewnego klimatu i ciepłego podejścia do tworzenia. Wszak album ma iście ciepły, wręcz rodzinny klimat.
Jako bonus jeszcze tutaj mam widea z koncertu, aż 4 numery. Film nie robi jakiegoś specjalnego wrażenia, ale między wierszami czuć głód ostrego grania. I chyba o to tutaj chodziło.


ocena: 8/10
mutant
Udostępnij:

23 maja 2023

Angelcorpse – Exterminate [1998]

Angelcorpse - Exterminate recenzja reviewPo dobrze, choć nieprzesadnie entuzjastycznie przyjętym „Hammer Of Gods” Angelcorpse postanowili kuć żelazo, póki gorące, zwłaszcza że mogli liczyć na większe wsparcie ze strony Osmose. Zwerbowali na drugą gitarę Billa Taylora (chwilę wcześniej grał na basie w Xenomorph), zagrali kilka koncertów po obu stronach Atlantyku (m.in. z Cannibal Corpse, Impaled Nazarene czy Immolation), po czym ostro zabrali się do pracy nad nowym materiałem. Na miejsce nagrań wybrano kultowe Morrisound na Florydzie – i to był strzał w dziesiątkę, bo z pomocą Jima Morrisa Angelcorpse osiągnęli znakomite rezultaty, a wydany na początku 1998 roku „Exterminate” zapewnił zespołowi wysokie pozycje w podsumowaniach roku.

Pomimo ekspresowego tempa prac i wiszącej nad zespołem presji, druga płyta Angelcorpse jest tworem znacznie dojrzalszym od debiutu, lepiej przemyślanym, mocniej dopracowanym i zwartym. Poszczególne utwory są zgrabnie poskładane, o wiele bardziej spójne, a przy tym utrzymane na zaskakująco równym poziomie. Spójność albumu wynika również z wyraźnie zarysowanego indywidualnego stylu oraz z ograniczenia obcych wpływów, które — poza Morbid Angel — nie rzucają się aż tak w uszy. Ponadto mamy tu do czynienia z normalnym rozwojem w ramach death metalu: szybciej, brutalniej i bardziej technicznie. Co ciekawe, chociaż zespół obrał kurs na ekstremę (wszak tytuł nie jest przypadkowy) i napiera jeszcze intensywniej niż na „Hammer Of Gods”, muzyka zyskała na przebojowości. „Exterminate” to 40-minutowy zestaw antychrześcijańskich hiciorów, spośród których w pamięć najmocniej zapadają „Phallelujah” (te maniakalne wrzaski Helmkampa!), „covenantowski” „Sons Of Vengeance” i zajebiście bezpośredni „Christhammer”.

Krótka sesja nagraniowa „Exterminate” wyszła Angelcorpse na dobre, bo dzięki temu Amerykanie nie zatracili charakterystycznej dla siebie spontaniczności. Płyta brzmi w pełni profesjonalnie – o wiele selektywniej od debiutu, fanie uwypuklono lepsze umiejętności każdego z muzyków oraz wszystkie skoki dynamiki, a mimo to nie ma się wrażenia, że zespół w jakikolwiek sposób złagodniał. Kawałki z „Exterminate” kipią od czystej energii i mają typowo koncertową moc, no i znakomicie wchodzą już od pierwszego przesłuchania.

Po wydaniu tej płyty Angelcorpse byli na fali wznoszącej i chyba każdy maniak death metalu ze Stanów zaliczał ich do grona ulubionych zespołów. I nie było w tym nic dziwnego, w pełni na to zasłużyli, bo „Exterminate” nie ma słabych punktów, a żeby osiągnąć taki rezultat Amerykanie nie potrzebowali wprowadzać do gatunku czegokolwiek nowego. Przypomnieli tylko, jak ważna w tym graniu jest pasja.


ocena: 9/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

6 marca 2022

HatePlow – Everybody Dies [1998]

HatePlow - Everybody Dies recenzja okładka review coverZwykło się określać ten zespół jako projekt poboczny Malevolent Creation. Gwoli ścisłości, w 1998 r. Kyle Symons nie był jeszcze wokalistą M.C., a Rob Barrett (który grał na „Retribution”), był świeżo po odejściu z Kanibali. Tim Scott był kojarzony z Revenant, a Larry Hawke był pałkerem M.C. tylko przez krótki czas. Nagrał z nimi tylko 2 piosenki, po czym zmarł tragicznie ratując swojego psa z pożaru w domu (w książeczce znajduje się również eulogia dla zmarłego). Standardowo przewodzi Fasciana, czyli mózg i głównodowodzący Malevolenta.

Kwestia wizerunku i treści grupy przywodzi na myśl hybrydę Brujeria/Drogheda. Zakładanie kominiarek, miałoby niby sugerować terrorystyczny, nielegalny charakter muzyki. Z pamięci, to poza HatePlow robił tak też Murder Corporation, Terrorist oraz Houwitser. Pozwoliłem sobie ochrzcić ten image 100 % Hate Terror Death Metal.

Po niepotrzebnym intro dostajemy bardzo dobry miks Death Metalu z naleciałościami Groove i Thrash – jakże charakterystycznymi dla stylu Barretta. Ba, pojawia się również kilka krótkich Grindcore’owych petard dla poprawy humoru. Zespół rozkręca na dobre w środku płyty (ale nie żeby wcześniej było źle), począwszy od „Crackdown” i do samego końca daje radę prezentując naprzemiennie szybsze i wolniejsze kawałki. Lubię też takie smaczki jak basowe intro do „In the Ditch”. Płytę kończy sympatyczny cover znanej piosenki „Sunshine of Your Love”.

Nie zwykłem się jarać lirykami w muzyce, ale trudno nie być pod wrażeniem kompletnego nihilizmu, ukazującego bardzo nieprzyjemny i w punkt przedstawiony obraz ludzkości, konceptualnie zresztą zgodnie z tytułem i okładką płyty. Niemniej jednak od razu powiem, że następna płyta ekipy ma deczko wyższy poziom tekstowy.

Co tu więcej mówić? Ostatnio wyszedł przyzwoity box-set z całą dyskografią, więc tym bardziej warto sobie sięgnąć po niewymagający, ale bardzo przyjemny Death Metal zagrany przez zasłużonych weteranów gatunku. Myślę, że będziecie mieć niemałą radość ze słuchania.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Hateplow/148381971849699

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 stycznia 2022

Napalm Death – Words From The Exit Wound [1998]

Napalm Death - Words From The Exit Wound recenzja okładka review coverAlbum przejściowy? Hmm. Przekrojowy? Hmm. Esencjonalny? Hmm. Niepotrzebny? O to, to, to! Words From The Exit Wound najlepiej pasuje mi właśnie do tej ostatniej kategorii. Tym krążkiem Napalm Death kończą pewny etap kariery — w dodatku taki, o którym spora część fanów chciałaby zapomnieć — ale bez wielkiej świadomości czy pewności, co zrobią z sobą później. Skończył się czas eksperymentów — w tym sensie, że nie ma tu żadnych dziwactw, których byśmy już wcześniej w ich wykonaniu nie słyszeli — a wróciła chęć ponapierdalania, choć jeszcze nie na tyle silna, żeby zespół zrezygnował z rozwiązań będących akurat na czasie.

Główny problem z Words From The Exit Wound polega na tym, że łączy w sobie elementy z różnych — zwykle skrajnych — stylistyk w sposób trudny do rozszyfrowania, a może nawet dość przypadkowy, więc nic spójnego ani wyjątkowo interesującego z tego dla słuchacza nie wynika. Zespół przez 41 minut stoi w rozkroku między agresywnym nawalaniem w typie „Fear, Emptiness, Despair” a nowoczesnymi i skocznymi wygibasami – jedno do drugiego nie pasuje i w rezultacie całość męczy. Otwierający płytę „The Infiltraitor” to najlepszy, a przynajmniej najnormalniejszy kawałek w zestawieniu, bo już w kolejnych fajne bywają jedynie fragmenty (jak doskonały riff w końcówce „Thrown Down A Rope” czy histeryczne wokale w „Cleanse Impure”), więc o wybijających się hiciorach można niestety zapomnieć. „Inside The Torn Apart”, choć ogólnie łagodniejszy, oferował o wiele bardziej składną i przekonującą wizję muzyki.

Podobnie jak na wspomnianym już „Fear, Emptiness, Despair”, na Words From The Exit Wound nie ma na kogo zrzucić winy za taki, a nie inny kształt materiału, bo każdy z głównych kompozytorów ma na koncie zarówno lepsze, jak i gorsze momenty. Również Barney prezentuje bardzo nierówną formę (pomysły) – o ile agresywne wokale są w porządku i nie można im nic zarzucić, tak już czyste i zniekształcone są o kant dupy potłuc. Co ciekawe, połączone siły całego zespołu niczego nie zmieniają, bo „Trio-Degradable / Affixed By Disconcern”, pod którym podpisali się wszyscy (!) członkowie Napalm Death, jest po prostu przeciętnym utworem.

Pewne problemy słychać także w brzmieniu Words From The Exit Wound, które choć jest całkiem niezłe, zalatuje kompromisem. Jak wieść gminna niesie, Shane Embury i Colin Richardson (długoletni producent zespołu) mieli zupełnie odmienne wizje tego, jak ma wyglądać ta płyta. Embury chciał brudu i dawnej grindowej intensywności, natomiast Richardson celował w standardy wytyczone przez Fear Factory, Machine Head czy „nową” Sepulturę – tego na dłuższą metę nie dało się pogodzić, stąd też koniec współpracy był nieunikniony.

Words From The Exit Wound to bodaj najrzadziej słuchana przeze mnie płyta Napalm Death i sięgam po nią chyba tylko po to, żeby utwierdzić się w tym, że… nie ma po co po nią sięgać. Nie jest tragiczna, słaba też nie, ale mogłaby zniknąć z dyskografii zespołu bez szkody dla nikogo.


ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 kwietnia 2019

Gorefest – Chapter 13 [1998]

Gorefest - Chapter 13 recenzja okładka review coverZacznę od tego, że nie wiem, co jest dla mnie trudniejsze – pisanie bluzgów pod adresem tak fajnego zespołu czy jednorazowe poświęcenie ponad 50 minut życia na przesłuchanie Chapter 13. Nie jest tajemnicą, że wraz z kolejnymi płytami Holendrzy sukcesywnie łagodzili swoje granie, ale nigdy nie miałem z tym problemu, bo za każdym razem świetnie się tego słuchało – stał za tym jakiś pomysł, a ilość hitów na krążek mogłaby zawstydzić niejedną gwiazdę pop. Chapter 13 pod tym względem leży i kwiczy. Nie pojmuję, co im do łbów strzeliło, żeby z death metalu (ewentualnie death ’n’ rolla) przeskoczyć na metalowego hard rocka, tym bardziej że w nowej stylistyce odnaleźli się tak sobie, a jak czas pokazał – wśród fanów nie było zapotrzebowania na taką muzykę, w każdym razie nie w wykonaniu Gorefest. Samobój, strzał w kolano – dla ich reputacji, jako zespołu, lepiej by było, gdyby się wcześniej rozpadli. Tymczasem oni, nawet po reunionie i dwóch brutalnych płytach, trzymali się wersji, że „piątka” to ich największy artystyczny sukces. Ojjj nie, kurwa, nic z tych rzeczy! Chapter 13 jest materiałem zbyt długim, rozlazłym, nudnym, męczącym, topornym, pozbawionym gorefestowskiego ducha i w ogóle nie zapadającym w pamięć. Tak na dobrą sprawę na plus wybija się tutaj jedynie utwór tytułowy, choć nie dlatego, że jest jakiś wybitny. Nieee, to zasługa tego, że jest… pierwszy, tytułowy i przez chwilę można go uznać za kontynuację „Soul Survivor”. Później jednak jest już tylko gorzej, a potworki typu „Smile” czy „F.S. 2000” potrafią doprowadzić do rozstroju nerwowego. Nie pomaga ogólny ciężar riffów (tego im odmówić nie można) ani kilka udanych solówek – Gorefest udający AC/DC w żadnym ze znanych wymiarów nie brzmi atrakcyjnie. A te wokale! Klasyczny ryk de Koeijera poszedł w dużej mierze w odstawkę, a jego miejsce zajęły rozmaite zniekształcone pokrzykiwania i próby śpiewania czystym głosem, które do niczego nie pasują. Nie ma się co oszukiwać, Chapter 13 to w karierze Gorefest pomyłka, o której najlepiej jak najszybciej zapomnieć. Ja wracam do tej płyty raz na kilka lat i chyba tylko po to, żeby się upewnić, że ciągle w ogóle do mnie nie trafia.


ocena: 5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

1 sierpnia 2015

Deicide – When Satan Lives [1998]

Deicide - When Satan Lives recenzja okładka review coverKoncertówka When Satan Lives w żadnym wypadku nie powala na kolana i niczym nie zaskakuje, jednak na pewno jest solidną dokumentacją tego, jak Deicide wypadali na scenie, gdy byli w swojej szczytowej formie. To czysty pokaz siły, brutalności i scenicznej precyzji weteranów death metalu. Od początku koncertu hiciory (że wymienię tylko „Dead By Down”, „Bastard Of Christ” i „When Satan Rules His World”) sypią się jak polska prawica (i lewica, i centrum, i w ogóle wszystko) w parlamencie, publika szaleje a zespół wylewa z siebie sześćset sześćdziesiąte szóste poty, napieprzając prawie godzinę (czyli trochę krótko) na najwyższych obrotach. Deicide przelecieli po wszystkich swoich wydawnictwach, szczególny nacisk kładąc na nowsze krążki z „Serpents Of The Light” na czele. Szkoda tylko, że przy całej obfitości z „Legion” dostał nam się tylko jeden kawałek – mocarny „Dead But Dreaming”. Cały zespół wymiata jak należy (przy czym szczególne brawa dla Asheima), więc poziom wykonania nie odbiega zbytnio (a w przypadku ostatniego krążka – wcale) od wersji studyjnych. Również brzmieniowo When Satan Lives wypada całkiem nieźle, co nie powinno nikogo dziwić w kontekście poprawek dokonanych w Morrisound. Na krążku świetnie uchwycono duszną atmosferę koncertowego szaleństwa, co szybko udziela się także i słuchaczowi. A to z kolei oznacza, że fajnie się przy tym wydziera japę, i to nie tylko w refrenach. Na koniec mała sugestia a propos powyższego: radziłbym tego unikać przy rozkręcającej się anginie. Dość łatwo można sobie wtedy na dłuuugo zjebać gardełko, zapewniam…


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

1 czerwca 2015

Obituary – Dead [1998]

Obituary - Dead recenzja reviewPrzewrotnie i niezwykle humorystycznie zatytułowana koncertówka Obitków przynosi nam trochę ponad godzinę świetnie odegranego, rytmicznego łomotu. Szesnaście kawałków zawartych na płycie stanowi w jakimś stopniu przekrój przez dyskografię grupy, choć nacisk na „Back From The Dead” jest aż nadto widoczny. Odbyło się to kosztem numerów z pozostałych albumów, co może nieco rozczarowywać wielbicieli staroci. No, ale nagrań dokonano podczas trasy promującej właśnie tamten krążek (dokładnie w Bostonie), więc w sumie nie ma się czemu dziwić. Rozczarowywać może także fakt, iż zagrali tylko początek z cudownego „Chopped In Half”, pozbawiając słuchaczy niezłego rozpierdolu. Jest za to zajebiste — i „nieco” dłuższe niż w oryginale — solo Donalda w „I’m In Pain”. Inne plusy to kapitalna, utrzymana w stylistyce horror-kiczu oprawa graficzna oraz naprawdę niezłe (bo mocne i czytelne) brzmienie. Sam koncert jest dynamiczny, brak w nim niepotrzebnych dłużyzn, a „dramaturgia” występu zbudowana jest jak należy („Slowly We Rot” na sam koniec!). Sympatyczne są wycharkiwane przez Johna zapowiedzi, nie jest ich może dużo, ale zawsze to przyjemny akcent. Po krótkiej recenzji będzie krótkie podsumowanko. Jeśli ktoś oczekuje cudów, to niech szuka gdzie indziej, bo tu ich nie ma. Jest za to mocny death metal bez większych ozdobników. Dead na tle koncertówek innych klasycznych załóg z Florydy niczym się nie wyróżnia, ani zbytnio od nich nie odstaje (obojętne, czy na plus, czy minus), jednak fan Obituary spokojnie może w ten kawałek plastiku zainwestować.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 września 2014

Appalling Spawn – Freedom, Hope & Fury [1998]

Appalling Spawn - Freedom, Hope & Fury recenzja okładka review coverSkoro ostatnio jesteśmy w nieco cięższych klimatach, pozwolę sobie przedstawić wam czeską kapelę o wdzięcznej nazwie Appalling Spawn i jej pierwszy długograj Freedom, Hope & Fury. Nieco ponad pół godziny porażającej nerwy sieczki w najlepszym stylu powinno zainteresować miłośników Cryptopsy, Gorguts oraz Demilich, choć nie zawiodą się także ci, którzy zwykle stronią a takich klimatów. Appalling Spawn nagrał bowiem krążek ciężki, maltretujący kichy niczym porządny kebab, a jednocześnie przemyślany, wielowymiarowy i ciekawy technicznie. Kilka lat temu opisałem na blogu (jedyne dotychczas) fenomenalne dzieło formacji Lykathea Aflame, której Appalling Spawn jest bezpośrednim poprzednikiem, a co za tym idzie – wiele elementów tworzących niepowtarzalny styl Lykathea Aflame, ma swoje źródło właśnie w muzyce Appalling Spawn. Choć chronologia jest przy tym opisie odwrotna, jest w tym pewien sens, albowiem Appalling Spawn jest jeszcze bardziej undergroundowy i nieznany niż, nie tak przecież znowu popularna, Lykathea. O ile jednak ta ostatnia kapela poszła na całość i eksperymentowała ze wszystkim, z czym się tylko dało, o tyle Appalling Spawn jest znacznie bardziej czysty gatunkowo i bezkompromisowy, co nie oznacza jednak, że prosty i głupi. Co to, to nie. Freedom, Hope & Fury to prawdziwa uczta dla ucha, rozjebująca bębenki i gniotąca mózg, ale uczta. I przy całej swojej brutalności – melodyjna i dziwnie łagodna. Album utrzymany jest raczej w średnich tempach – bezsprzecznie jednak miażdżących, ze sporą ilością interesujących solówek i technicznych zagrywek, oprawionych nieprzesadnie czystym brzmieniem. Bezspornym atutem są tu riffy, z których kilka masakruje bez pardonu, coś jak bojownicy z Państwa Islamskiego. Jednak tym, co wyróżnia Appalling Spawn spośród podobnych projektów, są kapitalne, wyciszające słuchacza zwolnienia oraz sielankowe (hmmm…) interludia bogato okraszające każdy niemal kawałek. Jeżeli więc oczekujecie od grindu czegoś więcej niż dobywającego się z kiszek bulgotu, luźno wiszących strun i hektolitrów świńskich flaków – Appalling Spawn jest jak znalazł. Warto więc poświęcić Czechom te pół godziny, a wynagrodzą je inteligentną i brutalną sztuką z najwyższej półki.


ocena: 9/10
deaf

podobne płyty:

Udostępnij:

8 marca 2014

Devin Townsend – Infinity [1998]

Devin Townsend – Infinity recenzja okładka review coverPróba rozeznania się w zawiłościach Devinowej polityki brandowej jest, nie przymierzając, równie sensowna i łatwa jak próba malowania obrazów przy pomocy wiertarki i starych zeszytów do matematyki. Dlatego nawet nie będę się za to zabierał, nie będę wnikał czy jest tak czy inaczej, co było pierwsze, tylko przyjmę, całkiem pewnie uprawnione założenie, że Infinity, wbrew dyskografiom, jest drugi albumem Devina w jego solow(aw)ej karierze. Albumem będącym spójną i logiczną kontynuacją wydanego rok wcześniej „Biomecha”. Devin jako artysta, na co wskazują kolejne albumy, nigdy nie był muzycznym nowicjuszem i praktycznie od samego początku doskonale wiedział, co chce grać i to właśnie grał. Pomiędzy skrajnymi pozycjami, które dzieli przecież co najmniej 10 lat (a nawet 15 licząc DTP), większych różnic nie ma. Naprawdę łatwo znaleźć wspólne motywy dla Infinity i „Ziltoida” bądź „Synchestry”. Podobne, w swojej istocie, koncepcje aranżacyjne, podobne środki artystycznego wyrazu, podobna, w końcu, atmosfera lekkiego szaleństwa i nieprzewidywalności sprawiają, że każdego albumu słucha się z podobnym nastawieniem i podobnie się go odbiera. Nie jest to jednak minusem, nic z tych rzeczy, bo — po pierwsze — nikt nie gra nic nawet nieznacznie zbliżonego, a po drugie – jest w Devinowym graniu szczypta geniuszu objawiająca się to pod postacią niesamowicie sugestywnych i autentycznie brzmiących stylów obranych dla danego kawałka, to jako naprawdę mięsiste i dorodne riffy, w końcu jako wbijające w fotel wokalizy. I który wciąga w świat Kanadyjczyka razem z gaciami i kraciastymi laczkami. Mimo niesamowitej wręcz spójności i konsekwentności w produkcjach, da się jednak odczuć, że Infinity bliższy jest początkom kariery muzyka. Z kawałków przebija pewne nieokrzesanie, coś, co można przyrównać do niedopieczonego ciasta na niwie cukierniczej, a także pewna nierównowaga miedzy elementami bardziej na poważnie i tymi bardziej debilnymi, które w przypadku Infinity czasami mierzwią. Album wymaga również cierpliwości, ale, z drugiej strony, z czasem, mnóstwo rzeczy, które irytują przy początkowych przesłuchaniach, znajduje swoje miejsce i zaczyna współbrzmieć. W celu pełnego ogarnięcia tematu, wymagane jest więc wielokrotne przewałkowanie materiału, do momentu, w którym krążek przestaje być postrzegany jako zbiór poszczególnych utworów, ale większa całość. Dopiero z takiej perspektywy niektóre dziwactwa nabierają sensu, znajdują swój kontekst. Tym niemniej jestem sobie w stanie wyobrazić sytuację, w której dysonans bierze górę nad cierpliwością i płytka zamiast do powtórnego odtworzenia, trafia na półkę. Kilku ulubieńców: „Christeen” za refren i niezłe melodie, „Bad Devil” za saksofon i nieco gangsterski klimat, „War” za kapitalne gitary oraz, by nie wymienić wszystkiego po kolei, „Wild Colonial Boy” za balowe tempa i fantastyczne wokale. Werdykt wydaje się dość prosty, choć wcale taki nie jest. Dziś wystawiłbym krążkowi mocne 8, ale po pierwszych kilku okrążeniach pewnie bliżej 7, a może nawet nie. Różnica niby niewielka, ale album bardzo dobry a dobry to dwie różne sprawy. Infinity to — odrzucając wszelkie sentymenty i uprzedzenia — album jednak tylko dobry. Z olbrzymim potencjałem i coraz to przyjaźniejszy i przyjaźniejszy, ale dobry. Tych kilka elementów bowiem, bo nie o istocie muzyki tu piszę, potrafi zniechęcić i zepsuć zabawę. Biorąc jednak poprawkę na to, że mamy do czynienia z Devinem, da się to przeskoczyć i zanurzyć w nietuzinkowej grze Kanadyjczyka.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.hevydevy.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

2 listopada 2013

Extol – Burial [1998]

Extol - Burial recenzja review"Burial" — debiutancki album norweskiej formacji Extol — tu i ówdzie okrzyknięty został mianem deathu, w dodatku technicznego. Po okrzyknięciu zaś, i tu już raczej jednomyślnie, dokonano na nim tekstowego i werbalnego bukkake, czyli spuszczono się nań wielokrotnie, że cacany, świeży i nieszablonowy. A skoro tak, także i ja, bo na techniczne wydawnictwa jestem całkiem łasy, a w dodatku takowych (nie mówię nawet, że dobrych) załóg z Norwegii za wiele nie ma, postanowiłem więc owemu zjawisku przyjrzeć się osobiście. I niestety wyszło, jak wyszło. Doprawdy nie wiem, w jakim świecie żyją ci wszyscy decydenci, co to szufladkują kapele względem ich proweniencji, może, z drugiej strony, konkretnie mój egzemplarz jest zwykłym szwindlem i, miast wybornego tech deathu, katuję się podmienioną płytą z jakimś czelabińskim folkiem dla głuchoniemych (głuchych – wiadomo, a niemych, to żeby nie mogli wyrażać swojego niezadowolenia) – może. Wygląda jednak na to, że wszystko, co się o płycie mówi i pisze, to gówno prawda. Rasowego deathu na albumie to z pięć minut pewnie się uzbiera, technicznego grania jest jeszcze mniej, a to, co zostaje, to dość ciężkostrawna mieszanka blacku, jakichś podejrzanych eksperymentów, szwedzkich melodii, czystych wokali i w zasadzie wszystkiego, tylko nie tego, co potrzeba. I nawet jeśli zmienić optykę i oceniać owego wróbelka, co to lepszy niż gołąb, bo w garści, a nie na dachu, to i tak radości wielkiej nie ma – ot godzina, raczej przeciętnego w formie i treści, metalowego grania. Przesłuchałem krążek dobrych kilka razy i wystarczy mi na jakiś czas. Dość długi czas – dla jasności. Po prostu nie mam ani czasu, ani ochoty marnować go na średniaki. A tym właśnie jest Burial – średniakiem. W sumie nic na krążku nie podnosi ciśnienia, nic z niego nie zapada w pamięć, muzycznie nie powala, techniki — co już nadmieniłem — tyle, co kot napłakał, z ciekawostek pozostaje jedynie fakt, że muzycy to dość gorliwi chrześcijanie. Jakieś znamiona ponadprzeciętności, może nawet fajności, nosi „Celestial Completion” i fragmenty drugiej części „Reflections of a Broken Soul”, ale to o wiele za mało, by komukolwiek zaimponować. No chyba, że teraz daje się medale i oklaski na zachętę (co tak właściwie chyba się robi). Chlubię się jednak tym, że na cdb mamy jeszcze możliwość swobodnego wypowiadania się i na poprawność polityczną — mówiąc oględnie — się wypróżniamy, toteż mogę sobie pozwolić na stwierdzenie, że mnie Burial nie robi. Zapewne znajdą się tacy, co dołączą do grona groupies zespołu, ja na pewno tego nie zrobię, a co więcej – płytę będę traktował jako obiekt czystko kolekcjonerski. Będzie ładnie wyglądał i nic innego nie będę od niego oczekiwał.


ocena: 6/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ExtolOfficial
Udostępnij:

8 października 2013

Morbid Angel – Formulas Fatal To The Flesh [1998]

Morbid Angel - Formulas Fatal To The Flesh recenzja okładka review coverZmiany, zmiany, zmiany… Sporo ich zaszło przed wydaniem Formulas Fatal To The Flesh – poleciał ideologicznie odstający Vincent, skutecznie zniechęcono Rutana, a Trey tknięty transcendentnym palcem The Living Continuum postanowił samodzielnie stworzyć cały materiał na tą płytę. Nie do końca mu to wyszło, bo swoje trzy grosze — kompozycyjnie zupełnie nieistotne — dorzucił Piotrek Sandoval. Wracając do Azagthotha, wziął on trochę staroci (sięgających nawet początków zespołu), wymieszał je ze świeżymi pomysłami, wpływami trawy i Energii Kosmosu. Rezultat — przynajmniej jeśli chodzi o część death metalową — jest naprawdę dobry. Jest brutalnie, tempa większości kawałków są zabójcze (Commando zamiata jak należy, nie oglądając się na nikogo), riffy odpowiednio wkręcają się w głowę, a solówki to prawdziwa zajebicha. Są jeszcze wokale (i basy) Tuckera – spisał się nieźle, wyrabia nawet przy porąbanych textach Treya (a to łatwe nie jest, oj nie!) i co najważniejsze – nie próbuje naśladować poprzednika. Jak mi nie wierzycie, to posłuchajcie chociażby „Heaving Earth” (dobry napierdol na rozpoczęcie), „Bil Ur-Sag” (krótki, brutalny i dosadny), „Chambers Of Dis” (pierwsza solówka – najlepsza na płycie), albo wyjątkowo skontrastowany klimatycznie „Covenant Of Death”. Irytować mogą te wszystkie hymny, pieśni, wezwania, srutututu… czyli kawałki instrumentalne, które niczego ciekawego sobą nie prezentują, a sprowadzają się do jakiegoś plumkania. Poza tym odnoszę wrażenie, że kilka rzeczy Morbidzi zrobili tu w pośpiechu. Ot np. brzmienie – jest dobre, ale na pewno mogli się do niego bardziej przyłożyć. Nie zaszkodziłby wyraźniejsze wokale, ale tu akurat krótki staż Stevea i ogromna presja na nim spoczywająca chłopaka rozgrzeszają. Schorowane Aniołki trzasnęły album, który na pewno nie jest ich najlepszym, ale nadal trzyma poziom i stanowi smakowity kąsek dla fanów technicznego death metalu. Cóż, Trey najwyraźniej przecenił opatrzność Starożytnych. Chyba, że to zasługa gazów ulatniających się z florydzkich bagien?


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.morbidangel.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 września 2010

Phobia – Means Of Existence [1998]

Phobia - Means Of Existence recenzja reviewFobia niejedno ma oblicze. Może to być strach przed mostami (gefyrofobia), przed długimi wyrazami (hippopotomonstrosesquippedaliofobia), przed brudem (mizofobia – niespotykana wśród metalówek), przed tym, że jest się obserwowanym przez kaczkę (anatidafobia)… W końcu Fobia może przybrać formę czterech hałasujących kolesi z dalekiej Kalifornii. Amerykanie napierają przez nieco ponad pół godziny zaangażowany grind core zbudowany w oparciu o klasyczne wzorce – tak klasyczne, jak to tylko możliwe. Żeby oszczędzić sobie i wam zbędnej wyliczanki, ograniczę się tylko do dwóch najbardziej cisnących się na usta nazw: Napalm Death (najdalej do etapu „Utopia Banished”) i Terrorizer. Wszystko zatem powinno być jasne – jest dość szybko, szorstko, prosto, agresywnie i po punkowemu niechlujnie. Means Of Existence została stworzona przez zespół z pewnym doświadczeniem (prawie dziesięcioletni staż), ale nie oznacza to, że dążący do perfekcji i pozbawiony podziemnego rebelianckiego ducha. Takie  podejście „na odpierdol” jest szczególnie dostrzegalne w kwestii brzmienia i produkcji, które nie są najwyższych lotów i brakuje im profesjonalnego szlifu. Nie, żeby był to poziom głębokiej etiopskiej piwnicy, ale wystarczyłoby włożyć trochę więcej starań, żeby krążek zyskał na brutalności. Muzyka uprawiana przez ten kwartet nie skłania do głębszej kontemplacji (a na tym chyba im zależało), wielkiej sztuki też nie odnotowałem, jest tu za to niezły ładunek energii i sporo fragmentów, przy których można sobie histerycznie powrzeszczeć albo potupać nóżką (jeśli jest się w formie by nadążyć za perkmanem). W porównaniu z ówczesnymi wybrykami Nasum, Cephalic Carnage czy Groinchurn Amerykanie nie wypadają zbyt okazale, ale w swojej lidze dają radę, więc za pomocą Means Of Existence można czasem narobić hałasu w okolicy.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/phobiagrindcore

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 sierpnia 2010

Neglected Fields – Synthinity [1998]

Neglected Fields - Synthinity recenzja okładka review coverDobrze jest wiedzieć, że niemal na całym świecie są ludzie, dla których granie metalu to styl życia. Na całym świecie, czyli także na Łotwie oraz na przykład we Francji, dzięki czemu ten — jakże wspaniały — kraj może nieco spoważnieć i zmężnieć. Pozostaje nam więc trzymać kciuki za francuski metal i za świetlaną przyszłość francuskiego narodu. Do dna, Monsieurs et Madames! Dla nas, jako słuchaczy, ten fenomen metalu jest ważny dlatego, że daje nam możliwość czerpania z niemal bezdennej studni gatunków, stylów i układów choreograficznych. I nawet gdy nasze ulubione kapele ciutkę nam spowszednieją i się przejedzą z deczka, bogactwo metalowej fauny pozwala niemal natychmiast znaleźć jakieś nowe kapele, które będą dla nas nowym źródłem podniet. Nie inaczej było u mnie w przypadku łotewskiej ekipy Neglected Fields i jej debiutu zatytułowanego Synthinity. Muzyka Łotyszy to zakombinowany, techniczny dm z okazjonalną obecnością klawiszy i babskich zaśpiewów, które pasują tu jak krzyż przed Pałacem Prezydenckim. Myk jest taki, że muzyka jest na tyle dobra i ma w sobie na tyle jaj, że obecność osobnika płci głupszej niczego specjalnego nie wnosi. Mówię poważnie, dzieje się wiele i dzieje się dobrze. Muzyka jest odpowiednio skomplikowana, nie brakuje zmian tempa i porypanych zagrywek, a umiejętności muzyków są wystarczające, by zagrać owe cuda bez zająknięcia i debilnych pomyłek. Są więc zarówno możliwości, jak i ich wykorzystanie. Słychać to choćby w takich utworach jak „Eschatological”, „Ephemeral” oraz „Living Structures” (z wyłączeniem babinych podśpiewywań). Nie mówię, że nie słychać odwołań do mistrzów gatunku, ale są one raczej nienachalne i inspiracyjne. Generalnie jednak jadą chłopaki swoje dobitnie pokazując, że nie są z moheru i ciasta francuskiego. Jest więc żwawo, w dobrym, średnio-szybkim tempie, riffy są dobrze przemyślane, a solówki estetyczne. Lepiej niż poprawnie brzmi bas, który w kilku momentach ładnie wbija się na pierwszy plan i zapodaje mini solówkę. Solidna i gęsta praca garów może się spodobać wszystkim miłośnikom wyczynów Reinerta, tym bardziej, że album obfituje w najrozmaitsze spowolnienia, jazzowe wstaweczki i inne techniczne cudeńka. Pewnym zaskoczeniem może być barwa wokalu, która nie jest typowo death’owa, a wpada bardziej w black. Zaskoczyć może także ostatni kawałek, który jest coverem — uwaga, uwaga — The Prodigy i który brzmi całkiem sensownie. Na minus – jakość nagrania. Choć nie jest całkiem źle, niekiedy nie dorównuje jakości samej muzyki. Poza tym mankamentem debiut bardzo, ale to bardzo udany. Polecam. Amen.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.neglectedfields.lv
Udostępnij:

26 czerwca 2010

Opeth – My Arms, Your Hearse [1998]

Opeth - My Arms, Your Hearse recenzja okładka review coverNiektórzy słysząc tę kapelę z radości sikają po nogach, inni (jak choćby demo) uważają ją za kapelę spedaloną, odpowiednią dla wszelkiej maści kalek estetyczno-intelektualnych. Niezależnie jednak od prywatnych opinii na temat Szwedów, trzeba im przyznać jedno – ciężko znaleźć kogoś, kto miałby do nich obojętny stosunek. A w myśl zasady, że nieważne co mówią, ważne by mówili i nazwy nie przekręcali, taka sytuacja jest wręcz wymarzona. Ja jakiegoś bardziej ogólnego zdania o kapeli nie mam, mam natomiast opinie na temat kilku ich albumów – tych wcześniejszych, bo te późniejsze jakieś takie spedalone i nawet mi się nie chciało poświęcać im uwagi. Recenzowany dziś trzeci krążek formacji jest w mojej opinii wydawnictwem najlepszym, a to dlatego, że zgrabnie łączy melodię z siłą, spokój z agresją, przebojową lekkość kompozycji z progiem i chyba najbardziej — spośród wszystkich wydawnictw — ma zapędy do bycia uznanym także przez kontestatorów pozostałego dorobku. Jest to spowodowane zapewne tym, że My Arms, Your Hearse jest oryginalny, bezpretensjonalny i ma sporo ciekawych patentów. Ma też kilka stuprocentowych hiciorów, kawałków, które ustawiają słuchacza na pozostałe — nieco słabsze — kompozycje. Zaczyna się dobrze, bo już od „April Ethereal”, który pojawia się po całkiem sensownym introsie. Później jest różnie (co najmniej jednak przyzwoicie), aż do „Demon of the Fall”, który za czasów kaset rozpoczynał stronę B, a który jest utworem bardzo solidnym, i potem — do końca — znów lecą kawałki słabsze, jak najbardziej jednak poprawne. Raz spokojne, innym razem deathowe, ale za każdym razem słuchalne i całkiem przyjemne w odbiorze. Co więcej, mr. Akerfeldt nie posiłkuje się czystymi wokalami zbyt często, co należy uznać za plus. Zdecydowanie na plus wypadają także gitary, które odpowiadają za klimat albumu i wspomniany miks melodii z siłą. Na koniec wspomnę jeszcze o nastrojowych Hammondach, które z dozą nostalgii wybrzmiewają w ostatnim „Epilogue” i które elegancko podsumowują cały album.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.opeth.com
Udostępnij:

12 czerwca 2010

Gorguts – Obscura [1998]

Gorguts - Obscura recenzja reviewCzy można zrobić coś świeżego w brutalnym death metalu? Zdawać by się mogło, że niewiele, ale jednak! Nowe i jakże odważne spojrzenie na ten gatunek zaprezentowali na albumie Obscura panowie z Gorguts, a zrobili to — za co należy im się szczególne uznanie — gdy metal śmierci ciągle był olewany z góry na dół, a pierwsze jaskółki zwiastujące odrodzenie dopiero pojawiały się na horyzoncie. Ta płyta to prawdziwe monstrum – ponad godzina mrocznej (brzmi to banalnie, ale trudno o lepsze słowo – sami sprawdźcie), krańcowo zeschizowanej, podupczonej jak stado wyznawców ojca Rydzyka i niebywale technicznej jazdy dla (bardzo) wytrwałych. Luc Lemay, Steeve Hurdle, Steve Cloutier i Patrick Robert stworzyli coś, o czym większość może co najwyżej pomarzyć – muzykę, którą bez długiego zastanowienia można rozpatrywać w kategoriach sztuki przez duże S. Fakt – dla sporej części słuchaczy będzie to zupełnie niezrozumiałe (na co zresztą wskazuje tytuł), a tym bardziej nieprzyswajalne, jednak ci, którzy poświęcą Obscura odpowiednio dużo czasu i wgryzą się weń, będą mieli możliwość obcowania z czymś naprawdę zjawiskowym. Kawałki mają charakter odrzucająco-hipnotyzujący, co znaczy mniej więcej tyle, że chociaż muzyka może przygniatać kaleczącym chaosem, to mimo wszystko coś każe odbiorcy do niej powracać. Co to takiego? Geniusz? A może szaleństwo w niej zawarte? Z pewnością jedno i drugie, bo czegoś tak pokręconego normalni (a tym bardziej przeciętni) ludzie stworzyć raczej by nie potrafili. Obok death-jazzowej (ten drugi człon tyczy się szczególnie sekcji rytmicznej) nawałnicy, która stanowi rdzeń materiału, przyjdzie nam się natknąć na dość zaskakujące patenty, że wspomnę tylko o bestialskim zarżnięciu skrzypiec w „Earthly Love”. Wybuchy brutalności spleciono tu (na Obscura) z frazami złowieszczo/złudnie spokojnymi, a blasty z delikatnymi basowymi plecionkami. Efekt jest powalający – prująca zmysły narkotyczna improwizacja. A jeśli dołożymy do tego jeszcze nie dający miejsca na złapanie oddechu klimat krążka… Brzmienie jest hmmm… osobliwe, z wysuniętym basem i pozornie rozmytymi gitarami. Na początku może stwarzać barierę utrudniającą słuchanie, ale zapewniam, że można się do niego przyzwyczaić/przekonać, a po kilku przesłuchaniach wręcz nie będzie można sobie wyobrazić lepszej oprawy dla tych dźwięków. Trzecia płyta Kanadyjczyków to muzyka do odkrywania latami – wystarczy odrobina chęci, a przy każdym kolejnym przesłuchaniu wychwycie coś nowego, dotychczas niedostrzeżonego. Gorguts stworzyli na tym albumie nową jakość w death metalu, jednak tylko garstka podążyła tą drogą. Chcecie sprawdzić dlaczego?


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.gorguts.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

6 czerwca 2010

Sinister – Aggressive Measures [1998]

Sinister - Aggressive Measures recenzja reviewCzwarta płyta brutali z Sinister nie jest może — a nawet na pewno! — ich najpopularniejszym osiągnięciem, ale bez wątpienia nie można jej określić mianem słabej czy też nieudanej. Ba! Dla mnie to ich najlepszy, zdecydowanie przewyższający klasyczne dokonania, najbardziej atrakcyjny krążek, a wszelkie utyskiwania oparte na tym, że jest „już bez Mike’a” mam głęboko w dupie – koleś był jak najbardziej do zastąpienia, a ten album tego dowodzi. Aggressive Measures posiada wszystkie cechy porządnego Sinistera: kiczowate i raczej zbędne intro, sporo (oczywiście jak na ledwie półgodzinny krążek) przyjemnego death’owego napierdalania, niskie, lekko „bulgoczące” wokale i trochę ciężarnego walcowania („Blood Follows The Blood” jest tego najlepszym przykładem). Choć muzykę Holendrów należy traktować w kategoriach brutalnego, nieprzesadnie wymagającego wyziewu, znajdziemy tu kupę — a na pewno więcej niż na poprzednich płytach — wpadających w ucho riffów i zaskakująco „skocznych” melodii. Czepliwe są również nawiązujące do starych, dobrych czasów refreny utworów („poznaj numer po refrenie”), które bardzo ułatwiają szybkie przyswojenie materiału. Znajdziemy je w „Beyond The Superstition”, „Into The Forgotten” (mój ulubiony), „Enslave The Weak” i „Fake Redemption”. Solówki zdarzają się rzadko i - w przeważającej części - są to totalne molesty, ale jest jeden fajny wyjątek w postaci bardzo klimatycznego i melodyjnego popisu w „Emerged With Hate” (2:37 - najkrótszy numer na płycie). Solidne wokale Erica — bardzo głębokie i czytelne — w znakomity sposób dopełniają obrazu tej agresywnej sieczki. Brutalny death metal bez udziwnień i słodziutkiego brzmienia. – Na zakrapiane imprezki i jako podkład do dewastacji – jak znalazł!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SinisterOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 kwietnia 2010

Betrayer – My Twisted Symphony [1998]

Betrayer - My Twisted Symphony recenzja okładka review coverChyba tak już musi być, że niekiedy kapele po nagraniu całkiem niezłego materiału — czy to demo, ep-ki czy nawet longpleja — przepadają bez śladu. Z drugiej strony – istnieją też rzesze kapel, które prezentują sobą poziom niedorozwiniętej marchewki, a głupi lud i tak się nimi podnieca. Na szczęście na naszym blogu takich szmir nie uświadczycie, więc spokojnie możecie czytać wszystkie teksty. W powyższe rozważania doskonale wpisuje się bohater dzisiejszego dnia, czyli izraelski Betrayer – kapela, która nagrała całą jedną ep-kę (a wcześniej kilka demówek), po czym słuch po niej zaginął. Na szczęście nie zaginęły płyty, a jednej z nich stałem się szczęśliwym posiadaczem. My Twisted Symphony to nieco ponad kwadrans nietuzinkowych, thrash/deathowych aranżacji wzbogaconych o klawisze i techniczne zagrywki. Pięć utworów, które wchodzi w skład wydawnictwa prezentuje bardzo wyrównany, ponadprzeciętny poziom. Jest średnio szybko, ale melodyjnie i z dobrym feelingiem. Jakość nagrania delikatnie szwankuje, ale czegóż innego można się spodziewać. Większych zastrzeżeń nie można mieć natomiast do samych kompozycji, które są przemyślane, wyraziste i wciągające. Nie można im odmówić ani ekspresji, ani pewnego zakombinowania, ani ciekawego pomysłu. A kilka riffów, solówek i zagrywek zasługuje na mentorskie pokiwanie głową z uznaniem. Gdyby tylko nagrali longpleja, a tak pozostaje tylko My Twisted Symphony.


ocena: -
deaf
Udostępnij:

23 marca 2010

Death – The Sound Of Perseverance [1998]

Death - The Sound Of Perseverance recenzja okładka review coverGdybym mógł zabrać na bezludną wyspę — na której jakimś cudownym trafem jest niezniszczalny sprzęt grający i niewyczerpalne źródło prądu — tylko trzy płyty, bez mrugnięcia okiem wybrałbym do tego elitarnego grona genialny The Sound Of Perseverance. Zresztą, nawet jeśli to miałby być jedyny towarzyszący mi krążek, to i tak bym zacierał ręce, mając w perspektywie niezłą sielankę i nieskończoną muzyczną ucztę. I nie ma w tym nic dziwnego, wszakoż rzecz dotyczy jednej z najlepszych metalowych płyt, jakie świat miał okazję słyszeć. Odosobnienie i duża ilość wolnego czasu bardzo się przydają w przypadku konfrontacji z The Sound Of Perseverance, a to dlatego, że — tu zaszpanuję mądrym cytatem — „muzykę wyższego rzędu najgłębiej przeżywamy i pojmujemy, gdy jesteśmy zupełnie sami”. Dokładnie – wyższego rzędu. To w żadnym wypadku nie jest to muzyka do rozgryzienia po paru szybkich przesłuchaniach, bo mnogość zawartych w niej elementów i sposób ich ułożenia dalece przerastają możliwości ludzkiej percepcji. Ten stan jednak nie odstrasza, a fascynuje, przyciąga i nie pozwala się od tego krążka oderwać – a już o znudzeniu takim materiałem nie może być mowy. Sam z przyjemnością przebrnąłem przez ten album tysiące razy (się nazbierało…) i nigdy nie miałem dosyć, bowiem w ciągu kilkunastu lat nie zestarzał się on ani odrobinę i jest tak samo świeży oraz ekscytujący, co w momencie premiery. Jeśli by się uprzeć, to jedynym elementem, który poddał się upływowi czasu jest oprawa graficzna — dość skromna jak na zespół tego formatu — ale ona tutaj nie gra, więc można sobie darować. Wiadomo – nie jest to już death metal, ale to akurat w tym wszystkim najmniej ważne, bo The Sound Of Perseverance kopie i kręci znacznie mocniej niż wieeele stricte death’owych kapel, a czyni bez silenia się na niestworzone ekstremizmy. Zresztą, już pierwsze „napakowane” chwile „Scavenger Of Human Sorrow” nie pozostawiają wątpliwości co do tego, że ekipa Schuldinera nie ma zamiaru się z nikim pierdolić, tylko twardo ustanawia nowe reguły. Świadczy to o bardzo ważnej rzeczy: Chuck nie oglądał się na gatunkowe ograniczenia i odważnie poszedł własną drogą, co zaowocowało krążkiem niezwykle dojrzałym, zaskakująco uniwersalnym, stojącym ponad podziałami, a przy tym solidnie wyładowanym emocjami. Na srebrnym dysku podano nam osiem szalenie dynamicznych, technicznych i urozmaiconych metalowo-jazzowych kawałków, z których absolutnie każdy może stać się tym ulubionym, bo i każdy ma w sobie to coś, co sprawia, że błyskawicznie zapada w pamięć i za nic nie chce się stamtąd ruszyć. Taki „Bite The Pain” rozwala gwałtownymi zmianami tempa i popieprzonymi gitarami, „Story To Tell” oplata mózg kręcącymi się w tle melodiami, „To Forgive Is To Suffer” imponuje zakręceniem, agresywnością i melodyjnością, a „Voice Of The Soul” rozbraja wyjącą na akustycznym podkładzie gitarą solową – a to tylko mała część atrakcji, z którymi mamy do czynienia. Na koniec – brawurowo roztrzaskany „Painkiller” z repertuaru Judas Priest (tak, to ci sławni od JP!), który poniewiera równie mocno, co autorskie kompozycje, a przy tym świetnie zamyka płytę podwójną klamrą: muzyczną i tematyczną. Nie sposób słowami oddać choćby w części tego trwającego prawie godzinę bogactwa, bo to estetyczna uczta, którą można rozpatrywać w kategoriach Raju, Walhalli, Dżannahu, Tamoanchanu, Tlalocanu czy czego tam chcecie – to trzeba usłyszeć samemu, a potem na zawsze dołączyć do wyznawców Death i drogi, której nadano nazwę The Sound Of Perseverance. Wspomniałem o tematyce tekstów – przez większość przewijają się motywy bólu, cierpienia i zmagań z przeciwnościami – niekoniecznie losu. Po latach trudno oprzeć się wrażeniu, że były bardziej profetyczne niż by komukolwiek przyszło wtedy do głowy. Co ciekawe, tak fenomenalna płyta powstała w składzie nie będącym tym najbardziej galaktycznym. Mam tu na myśli oczywiście Hamma i Clendenina, którym daleko do poziomu miotaczy pokroju DiGiorgio czy Murphy’ego. Mimo to obaj panowie poradzili sobie naprawdę znakomicie, dodając trochę od siebie – szczególnie w solówkach. Za to partie zatrudnionego z Burning Inside Richarda Christy wyrywają z butów i skarpetek jednocześnie. Tak szalenie precyzyjnego, technicznego, maniakalnie pokręconego, pełnego finezji i zaangażowania napieprzania nie ma na żadnej innej płycie Death – po prostu perfekcja (i to jak brzmiąca – największe dokonanie Jima Morrisa!)! To Richard w głównej mierze odpowiada za gwałtowną zmienność i poszarpanie The Sound Of Perseverance, a także bzdurne zarzuty o przekombinowanie. To ostatnie można naturalnie włożyć między bajki, bo to tylko jojczenie muzycznych indolentów, dla których dwie struny to za dużo do opanowania. Jeśli ktoś tego dotąd nie załapał, albo z powyższego tekstu zbytnio nie wynikało, napiszę teraz – The Sound Of Perseverance to album wyjątkowy, w swojej kategorii bezkonkurencyjny, wizjonerski, genialny, inspirujący, ale — o czym się niejednokrotnie boleśnie przekonywaliśmy — niemożliwy do powtórzenia. Absolutny obowiązek dla każdego, kto nie ma we łbie trocin!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DeathOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

Cephalic Carnage – Conforming To Abnormality [1998]

Cephalic Carnage - Conforming To Abnormality recenzja okładka review coverCo mogło powstać z mikstury zielska i naprawdę chorych pomysłów czterech utalentowanych miłośników ekstremów z Denver? Odpowiedź jest prosta jak przysłowiowy drut, tudzież fiut: absolutnie chory materiał! Ów chory materiał wyłonił się z gęstych jak smoła oparów trawy w roku 1998, a na imię dano mu hydro-grind. Oj czego ci szaleńcy z Denver nie najebali na swoim debiutanckim krążku!!! Stworzyli totalnie chorą hybrydę ekstremalnie pokręconego grindu! Może jeszcze ta hybryda nie była tak super techniczna jak późniejsze dokonania, ale jakże innowacyjna i popieprzona! Odnoszę czasem wrażenie, że autorzy po prostu nie zapanowali nad tym co nagrali. Wszystko, totalnie wszystko jest pokurwione. Już samo wprowadzenie, nasuwa pytanie: co to jest do chuja? Jakieś bity, jakieś techno, ring ring, a potem gęste, mielące, ciężkie riffowanie, czyli rzeź umysłu czas zacząć. Panowie mielą nasze mózgowiny przez 8 kawałków, serwując rozmaite wycieczki, a to w stronę jazzu, a to w stronę sludge, a to w stronę elektroniki, a wszystko głęboko zanurzone w ideę niekonwencjonalnego młócenia. To właśnie już na Conforming To Abnormality Cephalic Carnage stworzyli charakterystyczną dla siebie zbitą, kurewsko ciężką ścianę nisko tonujących riffów, w której płynnie zamontowane są jazzowe konstrukcje z elementami psychodelii. Równie kapitalne jest wykorzystanie wspomnianej elektroniki, w postaci prostych bitów, które stopniowo przechodzą w grind zachowując swój rytm („Extreme Of Paranoia”/„A.Z.T.”). Jest także mnóstwo dziwacznych przerywników: bijatyki, uderzenia mieczy, klaksony, bzyczenie itp. Całość kończy się jakąś przyśpiewką country, ale to tylko pozorny koniec, ponieważ jest jeszcze ukryty track… Noż kurwa! Nie wiem jakie zielsko palili, ale dało im nieźle w pałę! Panowie nagrali południowo-amerykański orient! No normalny to ten album nie jest! Pip pip!


ocena: 8,5/10
corpse
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/CephalicCarnage

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

Nasum – Inhale / Exhale [1998]

Nasum - Inhale / Exhale recenzja okładka review coverTak się zastanawiam, czy to czasem nie debiut (czy ogólniej – działalność) Nasum zasugerował drugiej fali grind core’owców, że to całkiem spoko wychodzi, gdy coś z tego ich napierdalania słychać. Tak moi państwo, Inhale / Exhale to solidna i bardzo ekstremalna napierdólka podana z porządnym, tłustym brzmieniem. Nic tylko się na nich wzorować. Ale do rzeczy – Szwedzki (choć nie rdzennie) duet nie daje słuchaczowi chwili wytchnienia, grzejąc na całego przez 38 kawałków. Doprawdy imponująca to liczba! Daje to sporo, bo ponad 45 minut brutalnej muzyki na wysokim poziomie. Nie zmienia to oczywiście faktu, że jednak dosyć jednorodnej, bowiem na jakieś większe urozmaicenie nawet nie ma czasu. Tak więc, jeśli ktoś na co dzień nie siedzi w podobnych, czy zbliżonych klimatach, to może mieć duży problem z rozróżnieniem kolejnych uderzeń. Poza tym specyfika utworów Nasum (krótko i niezwykle treściwie) niejako wymaga wzmożonej czujności od słuchacza – wystarczy chwila nieuwagi (np. rzut okiem na zegarek) a już jesteśmy kilka wałków wprzód. Teksty (udało im się upchnąć wszystkie na czterech stronach wkładki, rispekt!) — przynajmniej te po angielsku — tyczą się w głównej mierze tematów społecznych; pełno w nich gniewu sprzeciwu, gdzieniegdzie przebija także zniechęcenie ponurą, szaro-gównianą rzeczywistością. Czyli i w tym aspekcie zawiesili sobie poprzeczkę wyżej niż wynosi utaplana w bebechach średnia gatunkowa. Nie ma większego sensu rozwodzić się nad tym, jak który kawałek daje popalić, a tym bardziej rzucać tytułami, jednak warto zwrócić uwagę na wybitnie wyróżniający się w zestawie utwór tytułowy. A tak w ogóle – zainteresujcie się Inhale / Exhale, niedługo ta płyta — jak i pozostałe twory Nasum — będzie wymieniana jako klasyk gatunku.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.nasum.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: