Jak już zdążyliście poznać po ocenie, Eternal to dla mnie znakomity krążek. Przyznaję, że gdy po raz pierwszy usłyszałem „luzem” kilka kawałków z tej płyty, byłem nimi ogromnie rozczarowany (z wyjątkiem genialnego „The Cross”, bo ten akurat chyba podoba się każdemu). Ale… no właśnie – gdy zapoznałem się z całością, to zwyczajnie nie mogłem wyjść z zachwytu. Ta płyta rajcuje mnie nadal i pewnie będzie tak długo, bo wiem, że Eternal na pewno będzie wieczny, gdyż przemawia do słuchacza (a przynajmniej do mnie) bogatą warstwą muzyczną oraz potężnym ładunkiem przeróżnych emocji zawartych w tekstach. Muzyka Szwajcarów na przestrzeni lat stopniowo ewoluowała, przeobrażała się, lecz za każdym razem była czymś wyjątkowym, nowym, nie do podrobienia (nawet dla Alastis he, he…). Tylko ostatnimi laty ta wyjątkowość wyraźnie im siadła, przekształcając się w… hmm, jakieś nieskoordynowane cuś. Ale kij z tym, pozostaje wszak Eternal – wizja sztuki bardzo odważnej, progresywnej, nie uciekającej od nietypowych rozwiązań, powalająca różnorodnością brzmienia i niebanalnymi aranżacjami; sztuki, która nie zamyka się na jeden tylko gatunek i grupę odbiorców; sztuki, która wyrywa się próbom zaszufladkowania i jednoznacznego określenia. Dźwięki stworzone przez Xy’a przepełnione są niebanalną elektroniką, dla której gitary — chociaż świetne (jest nawet coś na kształt solówki w „Supra Karma”!) — pełnią rolę uzupełniającą. Dla niektórych owa „nowoczesność” może być nie do przyjęcia, ale zaręczam, że warto się przemóc i posłuchać. Człowiek w swoim intymnym wszechświecie i jako galaktyczny pył, dokonywanie istotnych wyborów w życiu, moc przyjaźni i prawdziwe partnerstwo, cenne zaufanie, przemijanie, religia prowadząca do niezrozumienia i cierpienia… to tylko część bogatej zawartości lirycznej albumu — dzieła Vorph’a — która została fantastyczne zaśpiewana. Zresztą, nietrudno dostrzec, że to właśnie bogactwo charakteryzuje tą płytę, stanowi słowo-klucz do jej zawartości. Eternal to obezwładniający krążek. Wieczność stoi przed wami otworem…
ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.samael.info
inne płyty tego wykonawcy:
Początki Neuraxis nie są może wielce imponujące, ale i tak trzeba chłopaków pochwalić za to, że chciało im się tłuc brutalny i w zamyśle techniczny death metal w momencie, gdy na świecie szalała jeszcze kretyńska blackowa moda, a główne rynki powoli szturmowały powerowe pedały. Od strony muzycznej Imagery prezentuje się dość solidnie, niezbyt odkrywczo — bo słyszalne są wpływy Cannibal Corpse, Cryptopsy i Kataklysm — ale na temat. Jednym słowem: napierducha. Ale to tylko jedna strona medalu, gdyż nie raz i nie dwa młodzieńcy dają znać, że nie tylko napierdalanie im w głowach. W paru miejscach Kanadyjczycy pozwolili sobie na ciekawe zmiany tempa, fajnie poprowadzone melodie, akustyczne gitary czy kawałki instrumentalne. Pomysłów im nie brakowało, ale słychać wyraźnie, że czasem ambicje przerastały umiejętności, przez co niektóre ich poczynania sprawiają wrażenie niedopracowanych, niekompletnych i niespójnych. Z przywołanym wcześniej Kataklysm Imagery może się kojarzyć w dwóch kwestiach. Po pierwsze, wokale są równie dzikie i chaotyczne co na takim
Jest to z pewnością najtrudniejszy do „wyceny” album nowojorskiego Suffocation z całego ich bogatego dorobku. Nie dlatego, że jest jakiś ciężki do sklasyfikowania, eksperymentalny, wyprzedzający swoje czasy, czy coś w tym stylu. Naprawdę, nic z tych rzeczy. Ta płyta po prostu została brutalnie, doszczętnie i bezlitośnie zajebana przez brzmienie i produkcję. Dźwięk jest płaski, przytłumiony i momentami nieczytelny – płyta brzmi, jakby nagrywano ją w garażu na setkę, a potem zapomniano o masteringu. To dlatego krążek przez wielu jest ostentacyjnie olewany i traktowany jak swoista „dziura” w dyskografii. Człowiek, który za ten stan odpowiada powinien być ścigany listami gończymi, a potem siedzieć w celi z „napalonymi” pedałami. I tu mamy mały problem, bowiem to, że Breeding The Spawn został nagrany w sposób wybitnie gówniany (przez Paula Bagina w Noise Lab – nazwa doskonale pasuje do tego przybytku) to jedno, a to że puszczono go w tym stanie w świat, to drugie. Najwyraźniej Roadrunner poskąpił forsy na studio (poprzednio korzystano z usług Scotta Burnsa i Morrisound), a później na jakiekolwiek poprawki, chcąc jak najszybciej rzucić album na rynek i trzepać kasiorę przy minimalnych wkładach własnych na fali dobrze przyjętego debiutu. Zaś sam materiał robi niezwykle dobre wrażenie – muza jest bardziej techniczna, złożona, odrobinę melodyjna, a przy tym nadal brutalna. Pojawiają się zaskakująco charakterystyczne riffy, dzikie solówki i nowe pomysły na zaaranżowanie wolniejszych partii. Ciekawa ma się sprawa z basem (na tym stanowisku Chris Richards zastąpił Josh’a Baronh’a), bowiem, paradoksalnie, to właśnie ten instrument jako jedyny zyskał na brzmieniowej mizerii i jego obecność jest, umownie, dość dobrze słyszalna. Szczególnie godne polecenia są według mnie numery takie jak „Prelude To Repulsion”, „Anomalistic Offerings” (bodaj najlepszy na płycie), „Ornaments Of Decrepancy”, czy „Epitaph Of The Credulous”, choć prawdę mówiąc – absolutnie wszystkie powinny zadowolić fanów klasycznego death metalu. Zresztą, jak ktoś powątpiewa w muzyczny potencjał Breeding The Spawn, niech zapozna się z ponownie nagranym numerem tytułowym na
Któż by pomyślał, że Obitki na kraj realizacji swego pierwszego dvd wybiorą nasz polski, niezbyt przecież piękny kurwidołek? A jednak cuda się zdarzają! Przystojni inaczej Amerykanie nawiedzili Warszawę i co tu dużo mówić – pozamiatali! Efekty ich niecnych poczynań można obejrzeć na Frozen Alive. Wśród dwudziestu zagranych tamtego wieczoru kawałków mamy takie wspaniałości jak „Chopped In Half”, „Internal Bleeding”, „Find The Arise”, „Threatening Skies”, „Back To One”… ta wyliczanka jest naprawdę długa. Oprócz nich jest tu mocna, bo aż siedmioutworowa reprezentacja
W życiu nigdy nie ma tak, żeby wszystko było cacy od początku do końca. I tak na przykład chcąc jak najszybciej dorwać
Cezara najwyraźniej rozsadza energia twórcza, bo nie dość, że nabrał rozpędu z odrodzonym Christ Agony, to jeszcze reaktywował nieco już zapomniany Moon. Nie przypuszczałem, że jeszcze kiedykolwiek będzie mi dane usłyszeć nowy materiał tego projektu (teraz już chyba zespołu?), tym bardziej, że muzyka przezeń uprawiana z lekka się zdezaktualizowała, a tu proszę – Lucifer’s Horns kręci się w moim odtwarzaczu. Nowe oblicze Księżyca znacząco różni się od poprzednich krążków, ale — i to jak dla mnie największa wada albumu — brzmieniowo jest bardzo bliskie obecnej Chrystusowej Agonii. Poza tym gołym okiem dostrzegalna jest radykalizacja muzyki i pójście w black-death’owy konkret – znikły banalne klawisze (ugh!), w gitary wstąpił nowy ciężar (też ugh!), perkusja zyskała na normalności i jebnięciu (ponownie ugh!), zmienił się charakter solówek (już nie ugh!) i trochę zatarła wcześniejsza melodyjność (co do tego odczucia mam ambiwalentne). Oprócz tego mamy pewne nowości, jak choćby wplecione w sieczkę akustyki czy dwa teksty po polsku – czyli wbrew pozorom nic, co mogłoby zmniejszyć brutalność. Płyta zaczyna się od zmyłki, bo początek „Summoning Of Natan” błyskawicznie przywodzi na myśl „Satanicę” Behemotha, ale dalej już na każdym kroku czuć rękę (i wokal) Cezara. Szybkość i agresja wciąż są istotnymi elementami stylu Moon, ale to nie wszystko, co zespół ma w tej chwili do zaoferowania, bo nowy materiał jest bardziej pokombinowany i urozmaicony niż
Czyżby warszawiacy etap wielkich zmian mieli już za sobą? W deklaracjach na pewno nie, bo Erebos ma być ich najdłuższym, najbardziej eklektycznym (choć to za duże słowo w kontekście tej kapeli) i złożonym dziełem. Długość nie podlega dyskusji, bo to kwestia obiektywna, ze złożonością mogę się zgodzić, z resztą na szczęście – nie, bo płyta to mocny, dość techniczny i raczej klasyczny w strukturach death metal w rozpoznawalnym stylu Hate. Tak, właśnie death metal, a nie żadne naciągane hybrydy. Nawet te industrialne dodatki, teoretycznie obecne w większości kawałków, pełnią teraz w muzyce rolę krańcowo marginalną — cuś jak Rysiu Henry Czarnecki w PiS — i trzeba się specjalnie nastawiać, żeby je wychwycić. To cieszy, a przy okazji pokazuje, że — podświadomie czy też nie — ciągnie wilka do lasu. Na mnie szczególnie dobre wrażenie robią aranżacje – są rozbudowane i wymagające (acz nie ekstrawaganckie), a przez to zdecydowanie nie na raz, bo po jednym odsłuchaniu mogą się wydawać trochę jednowymiarowe, albo i nudnawe. Wystarczy jednak trochę nad nimi posiedzieć, a odsłonią swoje atuty: dużą ilość melodii (jak na Hate – do Pussycat Dolls jakoś nadal im daleko), odważniej stosowane zwolnienia (wskutek czego cały materiał porządnie zyskał na ciężarze) czy ciekawie pomyślane solówki (pojawiają się w mniej oczywistych miejscach). Nie bez znaczenia jest także spójny klimat albumu, który potrafi nieźle przytrzymać słuchacza przez tych prawie 50 minut. W tym czasie pojawia się kilka wyjątkowo trafionych utworów: „Luminous Horizon”, „Erebos”, „Trinity Moons” i przede wszystkim mój ulubiony „Hexagony”. Efektem zmiany sprzętu albo ogólnej koncepcji jest bardziej mięsiste, „zbite”, a przy tym naturalne brzmienie albumu. Dzięki odpowiedniemu wyważeniu Erebos wypada masywnie i czytelnie zarazem, jest to też (jak na moje ucho) optymalny sound dla Hate, w którym warto dalej rzeźbić. Pewnie będę w mniejszości, ale Erebos spokojnie mogę zaliczyć do wydawnictw bardzo udanych, które intrygują choćby tym, że nie dostarczają słuchaczowi wszystkiego na tacy pod sam nos. Bez indywidualnego wysiłku płyta po prostu wam przeleci jak typowy łomot, przy odrobinie skupienia – zostanie w głowie na dłużej.
Ziltoid the Omniscient jest dokładnie taki, jaka jest jego okładka. Bardziej się tego pokazać nie da: cudaczny ufoludek trzymający w ręku kubek kawy – no proszę, tego nie można brać na serio. Jest więc prześmiewczo, głupkowato wręcz, nie można jednak nie zauważyć kompozycyjnej i koncepcyjnej doskonałości. Bowiem od pierwszego do ostatniego dźwięku album rozwija się według doskonale skrojonego planu, planu, który wprowadza słuchacza w coraz gęstsze opary absurdu i graniczącego z idiotyzmem geniuszu. Absurdu, który rozpoczyna się niemal sakramentalnym (wiem, że możecie nie wiedzieć, co to znaczy) „Greetings humans. I… am Ziltoid… the Omniscient…”. A takich perełek jest od zasrania, żeby przytoczyć tylko kilka. „I am so omniscient… if there were to be two omnisciences, I would be both!” – żeby wymyślić coś takiego potrzeba ze dwóch profesorów filozofii i tuzin magistrów (chyba, że mówimy o dzisiejszych magistrach, to wtedy cztery tuziny), równie komicznie brzmią słowa wypowiedziane przez „Omnidimensional Creator”: „long time no see, although I see everything…”, natomiast wisienką na torcie jest bez wątpienia „phooey!!! and double phooey”. Teksty są bezdenną studnią hasełek, bon motów oraz mądrości życiowych – sprawdźcie sami. Strona muzyczna to druga strona tego samego medalu. Zagrany i wyprodukowany niemal w całości przez Devina album jest dziecinnie żywiołowy, głupkowato śmieszny i tak przyjemny w odbiorze, że słucha się bez niczyjej pomocy. Płytkę można spokojnie wrzucić do playera i nie wyciągać przez tydzień, a frajdy i tak będzie po uszy. Jest to niespodzianką o tyle, że muzyka jest w sumie stosunkowo prosta – nie ma więc technicznych zawijasów do obczajania, ani mega skomplikowanych temp do przetrawiania. Żeby jednak było jasne – w muzyce dzieje się bardzo, ale to bardzo wiele – sporo w niej sampli, elektronicznych przeszkadzajek i wszelakiej dźwiękowej aktywności. Dlatego też najlepiej brzmi na słuchawkach. Trzeba też oddać Devinowi, że nawet w takiej konwencji jego gitary są niesamowite, nie wydaje mi się bowiem, by wielu było takich, którzy z podobną gracją zagraliby podobne partie. Wrócę jeszcze na moment do słuchawek – warto się zapoznawać z Ziltoid The Omniscient w ten właśnie sposób także ze względu na realizację materiału; klarowność, soczystość i — w skrócie — power są na niebotycznym poziomie. Zakończę z partyzanta myślą: takich albumów nam trzeba.
Kronos coś nie mają nosa (oka, ręki, szczęścia…?) do oprawy graficznej swoich wydawnictw, bo po raz kolejny obrazki, w które zapakowano krążek nie zachwycają wykonaniem. Trochę to dziwi, zważywszy na fakt, że Francuzi są zafascynowani starożytną Grecją, a tam przecież poczucie estetyki było dość dobrze rozwinięte. No cóż, przynajmniej muzykę skubańce utrzymują na bardzo wysokim poziomie. The Hellenic Terror to pół na pół blastowanie i motoryczna jazda, odnoszę przy tym wrażenie, iż francuskie brzydale postawiły na bardziej dosadny, bezpośredni atak dźwiękiem. Nie znaczy to jednak, że olali swe umiejętności, tudzież korzystają z nich w gorszy sposób. To nadal techniczny death metal, tylko tym razem bardziej zwarty i zbity, a przez to bliższy chociażby „dwójce” Hate Eternal niż Kataklysm, z którymi wcześniej mi się kojarzyli. Przy wzmocnieniu brutalnej nawałnicy Kronos nie zatracili na szczęście „fajności” utworów, bo porypane riffy (szczególnie te z „Bringers Of Disorder” – już sam tytuł do czegoś zobowiązuje) czy zakręcone solówki (jak dla mnie najlepsza jest w „A Huge Cataclysm”) niosą ze sobą przyzwoitą dawkę melodii, a to pozytywnienie wpływa na odbiór całości. Jest intensywnie ale nie jednowymiarowo. Jako wadę wymieniłbym… dobre brzmienie! Celem rejestracji albumu Kronos wybrali się aż do Hertza, a efekt tych wojaży jest taki, że brzmią właściwie tak samo, jak większość kapel, które przewinęły się przez to studio w podobnym czasie – z Traumą, Severe Torture, Dissenter i zafajdanym Decapitated na czele. Może i chłopaki są zadowoleni z takiego soundu (bo z Polskiej Wódki na pewno), jednak w moim odczuciu stracili dużo z tej świeżości obecnej na
Phil Fasciana to prawdziwy długodystansowiec – ponad 20 lat grania, je-de-na-ście płyt studyjnych wydanych za sprawą kilku wytwórni, dziesiątki zmian składu, setki koncertów, tysiące fanów… Trzeba mieć do tego końskie zdrowie i wytrwałość leminga! Invidious Dominion w dorobku jego zasłużonej grupy raczej niewiele (a zapewne nic – ku tej wersji się skłaniam) zmieni, bo to rozsądna (10 kawałków w 35 minut) dawka rzetelnego super klasycznego death metalu, który równie dobrze mógł nagrać 10, 15 czy nawet 20 lat temu. W żadnym wypadku nie jest to silenie się na oldskul – chłopaki grają szczerze i naturalnie, bez naciągania stylu do wymogów rynku. Płyta jest nieprawdopodobnie równa (odrobinę wyróżniają się tylko „Corruptor” i — najlepszy w zestawie, choć nie olśniewający — „Target Rich Environment”), zwarta, stosunkowo prosta i nader bezpośrednia, ale też dość zwyczajna i baaardzo typowa. Klasy ani umiejętności Malevolentom odmówić nie można, bo albumu słucha się sprawnie i bez przymuszania, ale trochę formalnych urozmaiceń tu i ówdzie by się przydało. Nie oczekuję od nich rzecz jasna, żeby ścigali się z jakimiś nowymi wynalazkami pokroju Beneath The Massacre (nic dobrego by z tego nie wynikło), jednak powiew świeżości nawet u takich weteranów jest mile widziany, tym bardziej, że jest to w ich zasięgu. Invidious Dominion to niemal rzemieślniczy majstersztyk, niestety artyzmu nie doszukacie się tu za cholerę – daje to średni średniak bez odchyłów w którąkolwiek stronę. Nie ma sensu pisać cokolwiek więcej, bo kto ich zna (a przy tym lubi), ten zawartość krążka przyjmie spokojnie i bez zaskoczenia, dla pozostałych — głównie młodszych — będzie to produkt z epoki, kiedy dinozaury popierdalały po Ziemi pod rękę ze starym Giertychem.
Drogi czytelniku Anonimowy – specjalnie dla ciebie ;].


