29 stycznia 2021

Spectrum Of Delusion – Neoconception [2020]

Spectrum Of Delusion - Neoconception recenzja okładka review coverMając w pamięci bardzo dobry debiut Spectrum Of Delusion, przy okazji drugiej płyty nastawiałem się na małe trzęsienie ziemi w ich wykonaniu, bo chłopaków zdecydowanie stać na zrobienie zauważalnego zamieszania na scenie. Niestety, na taki brejkinpojnt przyjdzie mi jeszcze poczekać, gdyż na Neoconception Holendrzy nieco przeszarżowali z ambicjami i w rezultacie stworzyli krążek zaledwie dobry, momentami nawet bardzo dobry, ale ciągle poniżej oczekiwań.

Muzykom Spectrum Of Delusion zamarzyło się coś ponadprzeciętnie oryginalnego i dlatego poświęcili prawie trzy lata na skomponowanie materiału mocno zespojonego z historią sci-fi zawartą w tekstach. Cały koncept sprowadza się z grubsza do tego, jak ludzkość (po)radzi sobie w obliczu nieuchronnej zagłady (w tej roli asteroida) i co będzie później – z przenoszeniem świadomości do superkomputera i wysyłaniem go w kosmos, żeby dziedzictwo Jarosława nie przepadło bezpowrotnie. Takie podejście do liryków niejako wymusiło na zespole rezygnację przynajmniej z części aranżacyjnych schematów oraz zadbanie o dużą — podejrzewam, że większą niż by to było konieczne w normalnych warunkach — różnorodność poszczególnych utworów, a nawet wrzucenie kilku na siłę (choćby instrumentalny „Bringing Serenity”). Całość uzupełniono samplami, które w zamyśle mają sprzyjać imersji i ułatwiać wciągnięcie się w temat. Wszystko fajnie, doceniam pomysły i ogrom włożonej pracy, szkoda tylko, że mnie to niespecjalnie rusza, a przez te wszystkie dodatki Neoconception wydaje mi się płytą zbyt rozwlekłą i stonowaną.

Nie wiem, czy to tylko na potrzeby konceptu tego albumu, czy już na stałe, Spectrum Of Delusion zmienili priorytety i pchnęli muzykę w bardziej progresywne rejony, tracąc tym samym na znanych z „Esoteric Entity” brutalności i ciężarze. Podobne choróbsko dotknęło swego czasu Obscura („Akróasis”), później przeszło na Beyond Creation („Algorythm”) i w obu przypadkach nic dobrego z tego nie wyniknęło. Jako że bohaterowie tej recki mają duuużo wspólnego z obiema wymienionymi kapelami, to i u nich ta korekta stylu nie zachwyca. Łagodzeniu grania mówię twarde i zdecydowane: nie! A może po prostu jestem jakiś dziwny, bo nie potrafię zaakceptować kierunku, w jakim zmierza współczesny progresywny death metal? Spectrum Of Delusion wymiatają na wysokim poziomie, z ogromną łatwością i rozmachem (bezprogowy bas szaleje bez ustanku i chyba jest go nawet więcej niż gitar) i szkoda by było, gdyby się w pewnym momencie ograniczyli do pitolenia.

Pomimo dość dodupnego obrazu Neoconception, jaki nakreśliłem powyżej, album może się podobać, ba – może nawet robić spore wrażenie. To materiał dopracowany do najdrobniejszego szczegółu, zgrabnie opakowany i zagrany tak, że kopara opada. Problem w tym, że na szczere zachwyty będzie stać tylko tych, którzy nigdy nie mieli styczności z debiutem Holendrów.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SpectrumofDelusion/

podobne płyty:


Udostępnij:

23 stycznia 2021

Infiltration – Point Blank Termination [2020]

Infiltration - Point Blank Termination recenzja okładka review coverO pochodzącym z Petersburga Infiltration dużo się pisze w kontekście klasycznego death metalu, padają takie nazwy jak Bolt Thrower, Cannibal Corpse, Napalm Death… których jednak w ich muzyce w ogóle nie słychać. No chyba, że wojenna tematyka ma się koniecznie kojarzyć z Boltami, a sama obecność blastów i ze trzech riffów pod „Utopia Banished” to wielkie wpływy Napalmów – tylko to trochę naciągane, nie sądzicie? Point Blank Termination to, a owszem, death metal, ale taki dość uniwersalny i inspiracjami raczej niewykraczający poza 2000 rok – wszystkiego tu po trochu, choć na szczęście te lepsze fragmenty/wpływy przeważają.

Początek płyty jest całkiem obiecujący, bo utwory są bezpośrednie, mają odpowiedniego kopa i w zasadzie wszystko w nich siedzi jak należy. No, może feeling solówek daje trochę do myślenia, ale kto by się tym przejmował… do czasu. W tych trzech kawałkach Infiltration stosunkowo blisko do brutalniejszej Szwecji (Vomitory, Nominon) z domieszką Ameryki (Malevolent Creation), więc tak podane granie musi się podobać i wchodzi bez problemu. Pierwszy poważny zgrzyt pojawia się dopiero w „Collateral Damage„, w którym Rosjanie przymulają czymś na kształt death ’n’ rolla, którego źródeł należy szukać na płytach Entombed, Gorefest czy Disgrace. Nie jestem przesadnym miłośnikiem tego stylu nawet w wykonaniu najlepszych kapel, a Infiltration do tego grona z pewnością się nie zaliczają – wyszedł im drętwy, rozwlekły i nieprzekonujący kloc. Kolejna wtopa to ambientowy „Missiles Over The Minefields„ – nie wiem do czego to pasuje, ale na pewno nie do tego, co leciało z głośników raptem chwilę wcześniej. Te dwa numery rozbijają spójność albumu, z niczego logicznie nie wynikają i upchnięto je chyba tylko po to, żeby Point Blank Termination przekraczał pół godziny. Album zamykają dwa kawałki, w których zespół wraca do mocniejszego grania, ale nie na tyle ekstremalnego, żeby się w pełni zrehabilitować za wspomniane potknięcia. Owszem, oba są dość udane, ale przez to, że wyraźniej zaakcentowano w nich groove, za szybko tracą impet – jakby Infiltration nie do końca wiedzieli, czy chcą bujać, czy napierdalać.

Od pewnego czasu na rosyjskiej scenie death panuje dość duży tłok, a bohaterowie tej recki na tle konkurencji niczym specjalnym się nie wybijają. Mają warsztat i solidne brzmienie, ale gorzej u nich z tożsamością i ogólnym pomysłem na zespół. Na szczęście dla nich są na tyle młodzi, że mają szansę jeszcze się wyrobić.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/infiltrationdeath
Udostępnij:

19 stycznia 2021

Loudblast – Manifesto [2020]

Loudblast - Manifesto recenzja okładka review coverFrancuska stara gwardia — a przynajmniej ta jej część, która jest jako tako aktywna — trzyma się zadziwiająco dobrze. Może i nie z dużą częstotliwością, ale z dobrym rezultatem weterani od lat udowadniają, że warto im było wygrzebać się z grobów i dać sobie jeszcze jedną szansę. W tym niewielkim gronie Loudblast zawsze byli tą większą, popularniejszą i bardziej utytułowaną kapelą i to po trzech dekadach raczej się nie zmieniło – dla Listenable są priorytetem. Pod względem muzyki nie stawiałbym ich aż tak wysoko – dla mnie byli solidnym numerem dwa i Manifesto tylko mnie w tym utwierdził.

Ósma płyta Francuzów to kawał zadziornego klasycznego (niektóre motywy gitarowe sięgają „Leprosy” i „Spiritual Healing”) death metalu mocno doprawionego równie klasycznym thrash’em i paroma bardziej współczesnymi rozwiązaniami. Loudblast na pewno nie są tak oldskulowi i obskurni jak Mercyless, nie dorównują im także ekstremalnością (co akurat jest pewnym zaskoczeniem – jako garowego zatrudnili Kevina Foley’a, więc można było oczekiwać intensywnego wygrzewu), ale te ewentualne braki nadrabiają pomysłami na chwytliwe i wyraziste riffy. W tym kwestii muzycy pokazują prawdziwą klasę! Ja rozumiem, że po tylu latach grania doświadczenie procentuje i zróżnicowanie przychodzi samo, jednak to, że każdy kawałek różni się od pozostałych — a właśnie z tym mamy do czynienia na Manifesto — jest już pewnym wyczynem. Nawet jeśli któryś numer nie musi nam podchodzić, to na pewno jest on „jakiś”, ma w sobie coś charakterystycznego.

Następna pochwała należy się zespołowi za solówki. Wprawdzie nie pojawiają się zbyt często, ale jeśli już, to naprawdę jest na czym ucho zawiesić. I nie tyle chodzi o ich stronę techniczną (choć i tej nie można niczego zarzucić), co o świetne umiejscowienie w utworze i ich wpływ na ogólny klimat – doskonały tego przykład znajdziecie w złowieszczym „Into The Greatest Of Unknowns”. Kontynuując temat chwytliwości Manifesto, muszę jeszcze dodać, że część tekstów napisano tak, żeby możliwie szybko podłapać ich refreny i przez to łatwiej się w nie wkręcić. Mała rzecz, a cieszy.

Loudblast na Manifesto nie zawodzą, choć też jakoś specjalnie nie zachwycają. To bardzo solidny krążek stworzony przez zawodowców, którzy doskonale wiedzą, jak poskładać dźwięki do kupy, żeby wyszło z nich coś fajnego, a przy tym potrafią dopilnować całej oprawy: brzmienie jest spoko (zostawiono trochę przyjemnego brudu), produkcja czytelna (z wyczuwalnym basem), a okładka całkiem nieźle pasuje do klimatu całości. Mnie to wystarcza.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Loudblast.official



Udostępnij:

10 stycznia 2021

Nawabs Of Destruction – Rising Vengeance [2020]

Nawabs Of Destruction - Rising Vengeance recenzja okładka review coverZ Nawabs Of Destruction wszystko było oczywiste od samego początku. Zespół pochodzący z Bangladeszu, składający się zaledwie z dwóch kolesi, a wydawany przez Pathologically Explicit – to musi być jakiś bulgotliwy, slammujący brutal death, po prostu musi. Okazało się, że to jedynie nic niewarte pozory, a Rising Vengeance szybko stał się dla mnie jednym z dwóch największych łotefaków 2020 roku. Nastawiałem się na popłuczyny po Devourment, a pierwsza nazwa, jaka po minucie wpadła mi do głowy to… Edge Of Sanity. Nie ma co, Nawabs Of Destruction potrafią zaskoczyć, ale na tym ich zalety się nie kończą, bo mają do zaoferowania 40 minut naprawdę ciekawego i nieszablonowego grania.

W wielkim uproszczeniu i przymykając oko na to i owo, Rising Vengeance można określić mianem melodyjnego i progresywnego death metalu. Jeeednak każdy, kto po zobaczeniu takiej etykiety nastawi się na drętwe pitolonko w typie In Mourning czy innego Insomnium, będzie srogo rozczarowany, bo Nawabs Of Destruction są od tych bendów znacznie brutalniejsi i techniczni, a przy tym wykazują więcej klasy przy wplataniu w muzykę lajtowych rozwiązań. No i na pewno nie grają na jedno kopyto przez całą długość płyty. Materiał na Rising Vengeance jest szalenie zróżnicowany i do pewnego stopnia nieprzewidywalny. Chłopaki nie cofają się przed niczym, co w jakiś sposób pasuje im do wizji, stąd też trafiają się tu wstawki pop-death’owe (a’la późny Dark Tranquillity, Soilwork czy Kalmah), odrobina deathcore’a (w „Sleep Paralysis”), klawisze (w tym także stylizowane na hammondy – w „Rise Of The Warlords”) oraz — i to robi największe wrażenie — bardzo udane i pewnie wykonane czyste wokale, które występują w większości utworów.

Momentami ciężko uwierzyć, że za tak rozbudowany i skontrastowany album odpowiadają tylko dwie osoby, ale skoro Dan Swanö dawał sobie radę… Saad Anwar (teksty i wokale) i Taawkir Tajammul („żywe” instrumenty i programowanie – obstawiam, że gary są właśnie z komputera) odwalili kawał naprawdę porządnej roboty, bo w niepojęty dla mnie sposób udało im się zachować spójność wszystkich elementów i uczynić muzykę niezwykle łatwą w odbiorze. Niestandardowa konstrukcja kawałków Nawabs Of Destruction i urozmaicone jak cholera wokale sprawiają, że do Rising Vengeance wraca się z dużą przyjemnością, nie tylko na zasadzie ciekawostki przyrodniczej. Świetny debiut!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/NawabsOfDestruction
Udostępnij:

2 stycznia 2021

Profanity – Fragments Of Solace [2020]

Profanity - Fragments Of Solace recenzja okładka review coverProfanity to już uznana marka na polu niemieckiego death metalu, prawdziwi weterani tamtejszej sceny, choć ani dorobkiem płytowym, ani aktywnością nigdy nie grzeszyli. Gdzie zatem szukać źródeł ich wysokiego statusu? Ano grają od dawna, co za naszą zachodnią granicą chyba wystarczy do sukcesu. To jednak wcale nie oznacza, że grają dobrze. Ich poprzedni album „The Art Of Sickness” zupełnie mnie nie ruszył, zaś wydany rok później split z Sinister z coverem Suffocation jedynie zniesmaczył. Na Fragments Of Solace jest nieco lepiej, ale wciąż nie na tyle, żebym komukolwiek polecał ten materiał.

Podstawowy problem Profanity polega chyba na tym, że ich ambicje znacznie przerastają umiejętności komponowania. Zespół chce grać brutalny i techniczny death metal z wieloma superskomplikowanymi partiami, zadziwiającymi aranżacjami, fantastycznymi melodiami i ogólnie – z efektem WOW. Bardzo chce. Bardzo, bardzo. Tak bardzo, że osiąga efekt odwrotny do zamierzonego: Niemcy są w stanie stworzyć jedynie jako-tako trzymające się kupy zlepki różnych zrzynek i zapożyczeń. W dodatku ciężko doszukać się w tych poczynaniach jakiejś konsekwencji – Profanity nie za bardzo wiedzą, czy by chcieli być drugim Necrophagist („The Autopsy” to praktycznie cover „Foul Body Autopsy” – a twierdzą, że są autorami całej muzyki), Decrepit Birth, Suffocation a może Anata (zwłaszcza w „Where Forever Starts”), i w rezultacie próbują być wszystkimi naraz. Muzyce z Fragments Of Solace brakuje przez to płynności i spójności, a już szczytem wszystkiego są solówki wstrzelone w zupełnie przypadkowych miejscach.

Nie da się ukryć, że Niemcy potrafią grać — wszak po tylu latach wyrobienie sobie techniki wydaje się czymś oczywistym — ale niestety nie idzie za tym nic więcej. Jeśli jedynym pomysłem Profanity na muzykę ma być „gramy technicznie”, to nie należy oczekiwać, że taki materiał zapadnie w pamięć na długo. I nie zapada. W przypadku tego albumu naprawdę trzeba się zmuszać, żeby dotrwać do końca, a magia nazwisk zaproszonych gości (Dave Suzuki i Terrance Hobbs plus paru innych, mniej istotnych) niewiele w tym pomaga. Fragments Of Solace to płyta przekombinowana, nudna i irytująca.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.profanity.de
Udostępnij: