Wprawdzie ta książka nie ma nic wspólnego z muzyką, ale już widzę te niezdrowo zainteresowane gęby zwabione nazwiskiem i bezeceństwami na okładce. Przed wami bogato ilustrowana (nie mogło być inaczej!) autobiografia mistrza pogiętych piekielnych wizji, zdobywcy Oscara i miłośnika szelek – Hansa Rudolfa Gigera. Z tej dość krótkiej publikacji zadowoleni będą zarówno ci, którzy chcą się dowiedzieć czegoś ciekawego o tym wybitnym artyście, bo Giger (albo po polskiemu: Gajger – jak ten od licznika promieniowania, hehe) nie szczędzi wspomnień i anegdot, jak i ci, którym zależy tylko na „obrazkach”, bo reprodukcji jego dzieł — obrazów (także w różnych stadiach powstawania), rzeźb, szkiców, itd. — jest tu od groma. Rozczarowanie natomiast spotka każdego, kto nastawia na jakieś sensacyjne studium przypadku, odkrywające przed światem dramatyczne początki zwichrowanej wyobraźni autora. Mały, a później młody Giger miał zupełnie dobre (a jak na połowę XX wieku to nawet doskonałe) warunki, by się swobodnie rozwijać w dowolnie wybranym przez siebie kierunku. Żadnych skandali, traumatycznych wydarzeń – po prostu nic. Nawet nie był porządnie bity. Jednak już jeden rzut oka na jego zdjęcia z dzieciństwa (te oczka – Damien z „Omena” się kłania) wystarcza, by zgadywać, że od najmłodszych lat Hans miał coś z deklem, co musiało wykiełkować na etapie narodzin, albo jeszcze wcześniej. Później w jego życiu pojawiały się elementy wyłącznie wzmacniające to odchylenie: gołe baby, jazz, Lovecraft, Dali, gołe baby… Dowiecie się także, jak niewiele trzeba, by człowiek oskarżany o promowanie pornografii dorobił się własnych tematycznych barów. Nie ma sensu, żebym zdradzał więcej, bo choć ARH+ to lektura na jeden letni wieczór, to wraca się do niej wyjątkowo często.
demo
wydawca: www.tmc.com.pl
Trzeci longplej Strażników należy potraktować jako zwieńczenie pewnego rozdziału w ich karierze, rozdziału poszukiwań, tworzenia własnej tożsamości i wychodzenia z wieku młodzieńczego. Dwa lata od wydania pierwszego
Nie powiem, żebym miał jakieś ogromne oczekiwania względem Christ Illusion, bo poprzednim krążkiem Zabójcy mnie nie zabili, a sama obecność Lombardo w składzie przecież „Reign In Blood” jeszcze nie czyni. Spodziewałem się natomiast, że szum wokół tej płyty skupi się na osobie oryginalnego pałkera, nie zaś na muzyce. Toteż z radością przyjąłem fakt, że album wyszedł Slejerkom dużo lepiej niż „Bozia nas nie lubi”, choć o powrocie do starych czasów nie mogło być mowy i chyba tylko szaleńcy czekali na powtórkę z rozrywki sprzed 15-20 lat. Jako się rzekło, styl został zachowany. Tak na dobrą sprawę, Christ Illusion zaskakuje tylko mnogością wyjątkowo chwytliwych riffów, bo reszta w zasadzie pozostała bez większych zmian. Czasem jest szybciej („Supremist”!), czasem bardziej motorycznie (np. w „Skeleton Christ”), a i na odrobinę walcowania też się miejsce znalazło (w „Catatonic”). Powodów do wkurwienia nigdy nie brakuje, więc Slejerki — choć coraz bliżej im do respiratorów i pieluch dla dorosłych, zwłaszcza ostatnio — wykrzesały z siebie dość agresji, żeby przez te 38 minut zbyt radośnie nie było. Płytka, w moim odczuciu, jest bardziej urozmaicona i dynamiczna od poprzedniej, wyraźnie różni się od niej feelingiem, a wchłania się dużo łatwiej. Wszystko ładnie sobie zapodaje, większych mielizn brak, sprawę psują tylko irytujące introsy do „Eyes Of The Insane” i „Jihad”. Materiał solidnie sprawdza się w wersji live, szczególnie „Cult” dorobił się miana hitu na miarę „Disciple”. Solówek, jak zwykle, jest bez liku, więc żaden miłośnik talentu Hannemana i Kinga nie powinien mieć powodów do narzekań. Swą nieprzeciętną klasę pokazał także Lombardo, nawalając gęsto i bardzo precyzyjnie, jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że „nowa” muzyka wymogła na nim grę nieco w stylu Bostapha. Brzmienie albumu to absolutny full-wypas, z kapitalnie mięsistymi gitarami i pełną, czystą perkusją. Wprawdzie Christ Illusion nie zaliczyłbym do szczytowych osiągnięć tego zespołu, ale spokojnie można postawić go obok takiego „Divine Intervention”, który słaby przecież nie był.
Co tu ukrywać, w ogóle mi się nie spieszyło do poznania zawartości Blasphemers' Maledictions. Raz, że „Praise The Beast” zupełnie mnie nie ruszył, a dwa, że gdzieś na poziomie szóstego zmysłu ustaliłem sobie, iż niczego lepszego od „Diabolic Impious Evil” Azarath już nie nagra. No i nie nagrał, co wcale nie oznacza, że nie ma tu na czym ucha zawiesić. Porządnej death’owej młócki dostajemy pod dostatkiem, bo aż 45 minut. Oczywiście - porządnej, o ile zechce się zaakceptować nowy kierunek zespołu, bo płyta znacząco różni się od poprzednich. Blasphemers' Maledictions jest przede wszystkim bardzo oldskulowy, powiedziałbym nawet, że rebeliancki, bluźnierczym duchem bliski pierwszym profesjonalnym nagraniom Possessed i Morbid Angel, tylko o lata świetlne od nich brutalniejszy. Łączą się z tym kolejne zmiany, a nawet nowalijki – wszak tak melodyjnie (Necrophobic się pięknie kłania!) grającego Azarath jeszcze nie mieliśmy. Klasyczna chwytliwość riffów robi dobre wrażenie, i choć niemal każdy motyw można sobie później zanucić, nie ma to nic wspólnego z wesołym popierdywaniem na neo-szwedzką czy fińską modłę. Poza tym utwory stały się dłuższe, bardziej rozbudowane, w pewnych fragmentach niemal podniosłe, jednocześnie ich struktury zyskały na większej czytelności. Można pod to podpiąć pewną przewidywalność, jednak nie przeszkadza to tak bardzo, żeby trzeba było rwać ostatnie włosy z głowy, zwłaszcza, że „Supreme Reign Of Tiamat”, „Crushing Hammer Of The Antichrist”, „Firebreath Of Blasphemy And Scorn” czy „Deathstorms Raid The Earth” potrafią się dobrze i szybko wkręcić. Udział odpowiedzialnego za wokale (nie tak znowu odległe od tego, co robi Legion), teksty i większość solówek (kapitalny pomysł z tym mocnym pogłosem, ugh!) Necrosodoma dodał muzyce Azarath blackowych odcieni i zbliżył zespół do hord typu Belphegor. Podejrzewam, że nie każdemu to spasuje, choć rezultat naprawdę nie jest zły. Jest evil, hehe. Główny kłopot Blasphemers' Maledictions polega w moim odczuciu na trochę przesadzonej długości – pod koniec płyty napięcie wyraźnie siada, a ja zaczynam niecierpliwie spoglądać na wyświetlacz. To nie tyle wina samych kawałków (wszak każdy z osobna spokojnie daje radę), co zbyt dużej ich liczby. Gdyby tak skrócić album o dwa utwory (w tym „Under The Will Of The Lord”, którego początek strasznie zalatuje Behemothem), to piekielny siarczany klimat nie zdążyłby się rozrzedzić, jak to jest w obecnej wersji. Podsumowanie będzie krótkie – dobry materiał, ale nie czuję się przezeń rozjebany. A powinienem.
Esqarial jest przykładem kapeli, która raz wszedłszy na równię pochyłą, trzyma się jej z uporem maniaka. Bo jak inaczej wytłumaczyć poziom Burned Ground Strategy z perspektywy, po pierwsze, „Discoveries”, a następnie „Inheritance”. Lecą chłopaki na łeb, nie mam co do tego żadnych wątpliwości; pomijam „Klassikę” bo to zupełnie inna para kaloszy – ten i tylko ten album można potraktować inną miarą. Burned Ground Strategy trzeba jednak potraktować jako pełnoprawny album tech deathowy. I już w tym miejscu pojawiają się pierwsze lampki ostrzegawcze. Tak coś mi się słyszy, że death Esqariali podpada bardziej pod miękko-rozmokły styl francuski, aniżeli np. amerykański, niemiecki czy kanadyjski. Mam tu na myśli przede wszystkim ogromny nacisk położony na gitary, ich względną prostotę, mocno dmuchane wokale, które bardzo, ale to bardzo chcą być growlem oraz sporą melodyjność. Przy tym wszystkim Burned Ground Strategy jest jednak mniej cipowaty niż kanon zakłada, bo bardziej szorstki i męski. Nie zmienia to jednak faktu, że brutalności to tu za wiele nie ma, flaczanych wyziewów i obijających nery technicznych połamańców też raczej szukać tu nadaremno. Zadziwia, wręcz szokuje (przy dwóch gitarzystach to lepsze sformułowanie) pusta przestrzeń, która zdaje się być zapełniona dźwiękami zaledwie w połowie. Brakuje mięsistości i choćby ciut gęstszej atmosfery, skutkiem czego całość przelatuje jak roztopiony lód między palcami. Trochę to frapujące, bo jak się tak wsłuchuję, to i gary dają całkiem sensownie i bas podbija, więc teoretycznie wszystko powinno hulać. Teoria swoje, a to, co słyszę – swoje. I to nie koniec narzekań, bo kilka momentów zatkało mnie na dłużej. Po pierwsze, połowa solówek pasuje bardziej do jakiejś rockowej kapelki z ery Beatlesów, przez co potrzebne są na Burned Ground Strategy jak włosy w dupie. Po drugie, mam wrażenie, że sporo zagrywek słyszałem gdzieś wcześniej, choćby instrumentalny kawałek numer sześć, początek i pierwsze wokalizy ósmego, intro do „The Colour of Your God”, no i czwórka też tak „delikatnie” inspiracjami pachnie. I jeszcze coś – cały album sprawia wrażenie sklejonego z przypadkowych kawałków, brakuje nie tylko ducha, ale wręcz jakiejkolwiek myśli przewodniej stojącej za takim, a nie innym układem kompozycji. Efekt tego jest taki, że kawałki pasują do siebie jak obiad ze śliwek popijanych mlekiem i zagryzanych kawiorem. Miałem się jeszcze poznęcać nad oprawą graficzną i drutem kolczastym rodem z ramienia amatora więziennego dziarania na nadruku na kompakcie, ale co mi tam – odpuszczę. Skupię się za to na ciekawszych momentach, bo jest ich kilka. Warto zwrócić uwagę na dwa kawałki: „Mors Tua Vita Mea” oraz „Burned Ground Strategy”. Można spokojnie powiedzieć, że są dobre od początku do końca, bez żadnych zastrzeżeń. Mimo zupełnie zbędnych czystych zaśpiewów, całkiem przyjemnie słucha się także „Cyanide Candies”, a zajebisty, końcowy riff „Experiment Fear” rok później wykorzysta inna kapela. Tak patrzę na naszą skalę ocen i wypada mi, że Burned Ground Strategy plasuje się gdzieś w okolicach przyzwoitej, z kroczkiem w stronę dobrego.
Przychodzi mi to z wielkim trudem, jak wychodzenie do kibla podczas karnych, ale nic nie poradzę – jestem zmuszony napisać kilka ciepłych słów pod adresem powrotnej płyty Decapitated. Nowy skład i nowe pomysły na muzykę sprawiły, że wreszcie tego zespołu da się słuchać i, co więcej, można czerpać z tego nielichą przyjemność. O bezgranicznym zachwycie z mojej strony nie ma wprawdzie mowy, ale i tak za pomocą Carnival Is Forever chłopaki dokonali czegoś, co nie udało się choćby Morbidnym Andżelom – pozytywnie zaskoczyli.
Powrót Dead Infection do czynnego uprawiania krwistej sztuki wielu przyjęło z nieskrywaną radością – wszak to bogowie gore grind, a rozmaici teologowie przekonują, że obecność istot wyższych jest człowiekowi w życiu bardzo potrzebna. Nie pamiętam tylko, czy wspominali cokolwiek o napierdalaniu. Pewnie chcieli, tylko im odwagi brakowało. OK, sprawy wiary odłóżmy na kiedy indziej. Na Brain Corrosion białostockie trio rusza z miejsca, w którym skończyli wieki temu na
Jeszcze do niedawna Szwajcarzy mogli się pochwalić, poza potwornie drogimi zegarkami dla snobów (Patek… fap, fap, fap), serem z dziurami od krów wypasających się na alpejskich stokach oraz turystyką eutanazyjną, zaledwie czterema poważnymi — tak pod względem muzyki, jak i rozpoznawalności — kapelami, a Coroner był oczywiście jedną z nich. Od niedawna kapel jest pięć, mam na myśli Punish, ale nie o nim dzisiaj będzie. A będzie o wspomnianych już Koronerach. Trochę przyszło wam na nich poczekać, ale kapela jest tego warta. Ujmę to tak: przekonanych przekonywać nie trzeba, bo muzykę Szwajcarów zdążyli już poznać i wiedzą, że z byle Vaderem nie mają do czynienia; tych zaś, którym po prawie ćwierćwieczu od pierwszego wydawnictwa nie dzwoni w żadnym kościele, serdecznie zapraszam, by się — dla dobra swojego i innych — publicznie wychłostali. Po tej lekcji pokory, pochłoną oni nauki ze zdwojoną prędkością i być może zrozumieją, jak bardzo w życiu byli w głębokiej dupie. Bo Coroner to jest marka jakich mało, teraz nawet mniej niż wtedy. Jak wiele kapel w tamtym okresie: Celtic Frost, Bathory, Venom, Running Wild czy Sodom — powiedzmy kapel szkoły Europejskiej — Koronerzy grają szybko (podpadając niekiedy pod speed), wokale mają lekko szorstkawe i charczące, gitary pędzą na złamanie karku, a całość podana jest na ostro – w punkowo-trupiej polewce. W przeciwieństwie jednak do wyżej wymienionych, muzycy Coronera umieją wycisnąć ze sprzętu coś więcej niż tylko brzęczenie i dudnienie. Mówiąc krótko – umieją grać. Słychać to od samego początku i trwa to jeszcze długo po zakończeniu ostatniego kawałka. Gitarowe riffy, choć utrzymane w speedowych klimatach, mają w sobie sporą dozę wirtuozerii i niebanalności. Także perkman wybija się ponad utrwalone i oklepane schematy, co i rusz zaskakując słuchacza zmianą tempa, pojawiającą się z partyzanta galopadą, tudzież zgrabnym pasażem. Ale największym cacuszkiem, elementem, który stanowi o jakości płyty, są solówki. Jest ich w chuj, średnio jedna nowa w miejsce starej – kończącej się. Tak się wtedy nie grało, bo niewielu umiało pociągnąć wymagające wielkiej maestrii i wyczucia solowanie; zresztą także i dzisiaj wiele takich kapel nie ma, a te, co są, na palcach jednej ręki wieloletni pracownik tartaku byłby w stanie policzyć. Przejdę teraz błyskawicznie do podsumowania i powiem, co mam powiedzieć, prosto z mostu, bez owijania w bawełnę, dokładnie między oczy – nie ma słabych utworów, są tylko bardzo dobre, fantastyczne i orgazmiczne. Ocena więc może być tylko jedna – album znakomity ocierający się o wybitny.
Po tym, jak „Thelema.6” niespecjalnie mnie skopała, po Zos Kia Cultus wybierałem się z pewnym ociąganiem (to może też mieć jakiś związek z lenistwem, ale co tam) i bez wielkich nadziei. Szybko się okazało, że niepotrzebnie, a płyta do dziś jest jedną z najlepszych w bogatym dorobku Behemoth. Album ten to kawał solidnego, wymagającego (od słuchacza) i brutalnego death metalu w konwencji nieco odmiennej od średniej gatunkowej, acz baaardzo mocno osadzonego w twórczości takich jednych sławnych z Ameryki. Oczywiście chodzi o Morbid Angel (i głównie krążek
Z Redemption Process sprawa miała wyglądać wyjątkowo prosto – nazwa, tytuł, a przy ocenie wklepane dziesięć. Jednak pierwsze przesłuchania czwartej płyty umalowanych i wystrojonych Anorektyków (brawa za oryginalny image!) dały mi wyraźnie do zrozumienia, że trzeba będzie się nieco postarać. Po następcy niesamowitego 


