Jak na, rzekomo, największy zespół gatunku, Chorobliwe Aniołki przez ostatnie… hmm… 15 lat jakoś nie dawały dowodów na potwierdzenie tego górnolotnego hasła. Ba! Tak się składa, że ostatni naprawdę dobry materiał Morbidów to „Behind The Shadows Lie Madness”. Problem polega jednak na tym, że nie oni się pod nim podpisali oraz — co bardziej dobijające, choć z pewnością nie zaskakujące — że sytuacja po wydaniu Illud Divinum Insanus wcale się nie zmieniła. Amerykanie i osamotniony Norweg, po zdecydowanie zbyt wielu latach, znaleźli gdzieś pomiędzy wspominkowymi trasami trochę wolnego czasu i wymędzili nowy materiał – rozczarowujący materiał, mówiąc baaardzo oględnie. Gdyby wybrać z tego poronionego krążka cztery najlepsze utwory (czyli jakieś 80% normalnych), mielibyśmy do czynienia z zupełnie niezłą dwudziestominutową (sic! kurwa! sic!) epką – zwartą, nieoryginalną i niewprowadzającą niczego nowego do dorobku kapeli, ale mimo to fajną, bo zawierającą to, co od dawna doskonale znamy. Niestety, Aniołkom coś siadło na łepetyny (w żargonie medycznym mówi się w takiej sytuacji, że ich do cna popierdoliło na obie półkule), bo na swoim ósmym albumie postanowili poszerzyć death metalowe horyzonty o trochę rocka i elementy „muzyki” drętwo-industrialnej. Dobrze widzicie, choć brzmi to głupio i absurdalnie jak przedwyborcza delirka Jarosława K. i jego otłuszczonych przydupasów – Morbid Angel wzięło na stare lata na syntetyczne pitolenie, do którego metal jest tylko dodatkiem! W paru — czyli zbyt wielu — kawałkach grają, jakby ich największym marzeniem było teraz konkurowanie z Rammstein, Pain i Mortiisem oraz podbijanie dyskotek w Zapizdowiu Małym. Co więcej, sądząc po bzdurach zawartych w tekstach, ta droga nawet im pasuje. Skąd takie pomysły?! Czemu to miało służyć?! To tak ma wyglądać przewartościowanie gatunku? Sorki, ale taaakie przejawy „wolności artystycznej” (której ponoć od wieków hołdują) mogą sobie z powodzeniem w dupy wsadzić, a nie upychać na płytę, która jest, bądź co bądź, skierowana do fanów death metalu. Oby wyniki sprzedaży szybko przywróciły ich do mentalnego pionu, bo inaczej ludzie ich zlinczują za taki syf. Z kolei te normalne, death’owe kawałki dla nikogo nie będą zaskoczeniem, bo każdy z nich można bez problemu podciągnąć pod „Formulas Fatal To The Flesh” („Nevermore”), „Covenant" („Existo Vulgoré”), „Domination” („Blades For Baal”) czy „Gateways To Annihilation” („Beauty Meets Beast”) – brzmią znajomo, powtarzają sprawdzone patenty i zawierają trochę niedoróbek, jednak można ich posłuchać bez odruchu wymiotnego. Ot takie przyzwoite, dobrze brzmiące granie: w miarę szybkie (choć nie ekstremalnie), niezbyt ciężkie (przez grzeczność nie porównam tego do ostatniego Pestilence), z ładnymi solówkami (których ogólnie jest stanowczo za mało), niezłymi wokalami i znośnym ładunkiem brutalności. Prawdopodobnie te utwory są nawet lepsze, niż się wydaje i tylko syfiastość pozostałych psuje ich odbiór. Ale, ale – od zespołu tego formatu należy wymagać zdecydowanie więcej. Widzę tylko jeden pożytek z wydania tej płyty: można dzięki niej docenić nie najwyższych przecież lotów „Heretic”. Po tym odwlekanym w nieskończoność „wielkim” powrocie spodziewałem się przede wszystkim odcinania kuponów od starych dokonań (nota bene tym właśnie są te najnormalniejsze numery) i siłą rzeczy byłem przygotowany na każdą słabiznę, jednak zawartość Illud Divinum Insanus i tak dość mocno mną wstrząsnęła Teraz już wiem, czemu do mega wypasionej edycji z ołtarzem dodano kadzidełko zamiast noża…
ocena: 4/10
demo
oficjalna strona: www.morbidangel.com
inne płyty tego wykonawcy:
Płyta jest oczywiście świetna. Kto oczekiwał po Morbid Angel death metalu będzie zawiedziony, ale kto lubi dobrą muzyką bez względu na jakieś śmieszne szufladkowanie doceni ten krążek. Najlepsze kawałki: Too Extreme, Destructos vs the Earth / Attack i Radikult.
OdpowiedzUsuń"Kto oczekiwał po Morbid Angel death metalu będzie zawiedziony"
OdpowiedzUsuńrozpierdalasz system
dobrze prawisz demo!
OdpowiedzUsuńpierdolenie. płyta jest świetna i życzyłbym sobie, żeby więcej zespołów potrafiło pisać chociaż w połowie tak dobre utwory jak np. Blades for Baal. chwytliwość i oryginalność utworów to jest to co sprawia, że chcę wracać do tej płyty.
OdpowiedzUsuńMinął ponad rok od premiery. Czy autor recenzji powrócił do zdrowych zmysłów i bije się w pierś słuchając Illud Divinum Insanus?
OdpowiedzUsuńAutor w dalszym ciągu jest w lepszej kondycji umysłowej aniżeli człekowie, którzy podpisali się pod tą płytą. Natomiast w czasie jej słuchania częściej niż bicia w pierś dokonuję staropolskiego aktu fejspalma. Czas może i leczy rany, ale z porażki nie zrobi arcydzieła. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń