W kulturze zachodu, przynajmniej tego bardziej cywilizowanego, znęcanie się nad starszymi, wyśmiewanie ich nie jest najlepiej widziane, ale zrozumcie – czasem trzeba to zrobić. Weźmy taki Kreator, który przynajmniej od dekady zjeżdża gołą dupą po równi pochyłej i jakoś nie chce wyhamować. Bohaterowie tej recenzji, w porównaniu z Destruction i Sodom, z płyty na płytę dziadzieją i miękną na potęgę, choć w przeciwieństwie do tamtych kapel nie zaliczyli ostatnio żadnych poważnych zawirowań. Zaliczyli za to występ w telewizji śniadaniowej…
Hate Über Alles to już kolejny ładny i wymuskany album Niemców z serii dla mało wymagających niedzielnych fanów; jest nawet lżejszy, wolniejszy i bardziej rozmemłany od „Gods Of Violence”, przy zachowaniu jego wtórności, przewidywalności i schematyczności. Zaczyna się jednakowoż całkiem obiecująco — oczywiście po pominięciu kiepskiego „westernowskiego” intra — bo od żwawego utworu tytułowego, który robi tu za petardę i najlepszy w zestawie (analogia z „Repentless” jest aż nazbyt wyraźna), choć jako singiel wcale tak dobrze się nie zapowiadał. Następnie mamy mniej efektowny, ale wciąż przyzwoity „Killer Of Jesus”, który przelatuje bez zamulania (także dzięki sile rozpędu poprzednika). Później tempo muzyki Kreator wyraźnie siada, energia wyparowuje, wkrada się monotonia, a numery zlewają się w pozbawioną wyrazistości papkę z melodyjek i radosnych przytupów. Ostatnie przebłyski czegoś naprawdę ciekawego pojawiają się dopiero w „Midnight Sun”, numerze, który zaskakuje szybkim, agresywnym riffowaniem i, niestety, wciśniętym od czapy damskim wokalem. Ostatnie trzy kawałki to powrót do melodyjek i monotonii, z rozlazłym i nieruchawym „Dying Planet” na zakończenie.
Na Hate Über Alles nuda pojawia jeszcze szybciej niż na „Gods Of Violence”, co jest o tyle ciekawe, że materiał jest wypakowany całą masą typowo koncertowych, chwytliwych (w zamyśle) refrenów. Trudno oprzeć się wrażeniu, że dla Mille refreny są wszystkim – bez znaczenia, jak bardzo są proste, durne czy infantylne. Ma ich być dużo, bardzo dużo, od zajebania! I najlepiej, żeby się rymowały – wtedy ekstaza na koncertach gwarantowana, a kto wie, może i Komisja Noblowska spojrzy na twórczość Petrozzy przychylnym okiem. To jest, kurwa, dramat i rzecz, która — obok wtórności — chyba najbardziej zniechęca do tego krążka. Poza tym banalność refreników strasznie mi się gryzie z niby poważną tematyką tekstów i ogólnym politycznym zaangażowaniem lidera Kreator.
Z oczywistych względów nie można nazwać Hate Über Alles najgorszym albumem w historii Kreator, ale świadomość tego nie jest zbytnią pociechą, gdy brnie się przez zawarte na nim „przeboje”. Niemcy, jeśli chcą, potrafią zagrać konkretnie i z pazurem (tu szczególnie słowa uznania dla Ventora), wolą się jednak oszczędzać – ku uciesze bywalców oktoberfestów.
ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: kreator-terrorzone.de
inne płyty tego wykonawcy:
::: hellalujah
OdpowiedzUsuńchujnia z patatajnią
:::hellalujah
OdpowiedzUsuńod wielu, wielu, wielu.. lat
A jak dla mnie o punkcik lepsza od "Gods Of Violence"; tam to dopiero było prawdziwe apogeum żenujących melodyjek. Co nie znaczy też, że na "Hate..." jest fajnie, bo nie jest. Z 4 może przyzwoite kawałki tutaj są, reszta albo miałka albo rozmiękczona jak się da. Taki o tam milusi i niby podthrashowiony heavy metal z wokalami Mille tutaj wyszedł. Do puszczenia gdzieś w tle.
OdpowiedzUsuńTrudno się nie zgodzić. Tylko pytanie, co gorsze - melodyjki czy refreniki. Wybór między dżumą a konfederacją.
Usuńciesze się że to nie ja musiałem to recenzować. ja oceniam 7/10 i zgadzam się z Jetfieldem. Cenię kreatora, ale nie zamierzam go bronić. Dziękuję za reckę
OdpowiedzUsuńmutantem es curva mutantis
Są ludzie, dla których po Violent wszystko co nagrali jest gównem większym lub ogromnym. Tutaj sytuacja się nie zmieni w ogóle, co do samego Petrozzy, taki obrał kierunek, popularność Kreatora wzrosła bezdyskusyjnie, plyty sie sprzedają, stadiony zapełnione po brzegi, to jest praca i zarabianie pieniedzy, pasja tworzenia skończyla się chyba po coma, w sumie jeszcze ją słyszę na cause for conflict, swoją drogą dosć mocny album, ciężki z fajnymi partiami bębnów /nie ventora, dlatego jest tam więcej finezji, pomysłów i przestrzeni/ i fajna praca ówcześnie nowego basisty, od razu czuć grę palcami. Tak czy srak, wracając do nowego, kolejnego albumu. To jest praca, nie pasja, jak coś zchodzi, to się to produkuje. Czego niektorzy wciąż nie kumają. Przesłuchałem 3 razy, może wróce za jakiś czas do tej płyty, podobnie jak do poprzednich. Tylko tyle i aż tyle.
OdpowiedzUsuńoczywiśice z Cause for Conflict nic nie grają, bo Ventor nie radzi sobie z partiami Cangelosiego, kiedyś grali Prevail i odpuścili temat. Inna klasa bębniarza wyjaśnia wszystko. Ale to nie na w/w temat
OdpowiedzUsuńTotalny szajs 1/10
OdpowiedzUsuńTe kloce już szykują koncertówke
OdpowiedzUsuń