Naiwnie zakładam, że nazwa Surgical Dissection nie jest obca polskim maniakom, wszak ledwie kilkanaście lat temu Mad Lion dystrybuowali ich debiut. Jeśli jednak komuś jakimś cudem działalność Słowaków umknęła, to krążek Origin & Intention powinien być dobrą okazją, żeby się wreszcie z tą ekipą zapoznać. Dobrą, ale i ostatnią, bo kapela po dwudziestu latach działalności dokonała żywota. Od czasu poprzedniego, a młodszego aż o osiem lat albumu „Disgust” styl zespołu praktycznie się nie zmienił, ale poziom wykonawczy i oprawa brzmieniowa wyraźnie poszły do przodu. Nie jest to przepaść, bo już wcześniej nawalali na dobrym poziomie, jednak muzyka na ostatnim krążku Surgical Dissection sprawia wrażenie dojrzalszej, bardziej zwartej, złożonej i jeszcze lepiej przemyślanej. Każdy, kto miał styczność z twórczością Słowaków, wie, że brutalny death metal traktowali możliwie po swojemu, w sposób dość rozpoznawalny, bez ślepego zapatrzenia w amerykańskich protoplastów gatunku. Stąd też na Origin & Intention dominują średnie (albo oszczędne, jak kto woli) tempa, dziwne melodie i zagrywki w takim graniu rzadko spotykane, choć — żeby nie było, że wciskam kit o wielkiej oryginalności — niekiedy kojarzące się z aktywniejszym wydawniczo Fleshless. Dużą zaletą utworów Słowaków są czytelne struktury z konkretnym dominującym riffem, wokół którego całość jest nadbudowywana. Dzięki temu poszczególne kawałki mają swoje wyróżniki, ale materiał brzmi spójnie i nie rozjeżdża się stylistycznie. Takie podejście do komponowania, jak dla mnie, zdaje egzamin – płytka nie jest przesadnie jednolita, nie nudzi, a słucha się jej naprawdę dobrze. Niemniej jednak osoby o bardziej ortodoksyjnym nastawieniu do gatunku mogą mieć problem z niektórymi rozwiązaniami, bo po prostu odstają od kanonu i nie są do cna oklepane przez innych. Ja mam z tym luz i główny minus widzę gdzie indziej – w wokalu Marka Falata. W tej kwestii żaden odczuwalny postęp się nie dokonał i — tak, jak w przypadku poprzedniego wokalmena — głos nie dorównuje mocą muzyce. Trochę szkoda, bo z odpowiednim wymiotem Origin & Intention robiłby jeszcze lepsze wrażenie.
ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/surgicaldissection/?ref=ts%2F
Do tego stopnia opornie zbierałem się do opisania wam zajebistości
Jak pewnie zauważyliście, bo co byście mieli nie zauważyć, ostatnio jakby trochę mniej recenzji wrzucałem na bloga. Jakoś tak wyszło – na chuja drążyć temat. Nie znaczy to jednak, że nie słuchałem niczego ciekawego i że się nie podzielę spostrzeżeniami. Otóż podzielę, bo kilka zacnych albumów przewałkowałem. Na pierwszy ogień idzie amerykański kwintet wokalno-instrumentalny o intrygującej nazwie Vale of Pnath. Młoda to kapela, bo niecałe dziesięć lat według Metal Archives; pierwszą epkę wypuścili muzycy w 2008 roku, a na debiut kazali czekać kolejne trzy lata. Album nie jest więc może jakoś specjalnie świeży, ale niech to nie zniechęca nikogo, bo muzyka po prostu urywa jaja i robi z nich helikopter. Naprawdę dziwię się ogromnie, jakim kosmiczny kurwa cudem tak kapitalny materiał przeszedł zupełnie niezauważony. Bo jest na tym krążku dosłownie wszystko, czego każdy szanujący się miłośnik technicznego death metalu mógłby zapragnąć. Ostra naparzanka i raczej w szybkich tempach, ciekawe, oryginalne i odpowiednio zakręcone riffy, z pół tony przebojowości, która mogłaby zawstydzić najbardziej twardogłowych fanów Iron Maiden oraz niezliczona ilość zmian, transformacji, morfoz. Jeżeli miałbym opisać The Prodigal Empire jednym zdaniem, to posłużyłbym się maksymą Heraklita „Panta Rei”. Nie ma na tym krążku nic stałego, nic ustalonego raz na zawsze, wszystko ciągle morfuje i przemienia się: tempa, nastroje, style, rozłożenie akcentów. Totalny odjazd. Przez te nieco ponad czterdzieści minut albumu, dzieje się więcej niż na sesji sejmu dotyczącej gender. A już absolutną wisienką na torcie są zjazdy w kierunku symfonicznego blacku (choć pewnie demo będzie się w łeb pukał, że niby jak to ma być zaletą). W kilku momentach atmosfera tak się pompuje i wzbiera, że ludzie dookoła zaczynają się rozglądać, czy to nie przypadkiem chóry anielskie zwiastujące koniec świata. Taki kurwa jest patos! Puryści gatunkowi nie muszą jednak zaopatrywać się w worki na wymiociny, bo mimo olbrzymiej intensywności owych fragmentów, są to wciąż tylko fragmenty, dodatki, które w żaden sposób nie przesłaniają najważniejszego – czyli rasowego wygrzewu. Wspomniałem przy początku, że muzycy raczej się nie opierdalają i nie myślą za długo nad każdym ruchem, tylko nakurwiają aż miło. Lecz także i w tym nie przesadzają i nie ścigają się z cieniami, jadąc szybko, ale nie do przesady. Tym bardziej, że nie zapominają o czymś takim jak melodie, których pewnie chuja by było słychać, gdyby podkręcić o dodatkowe 30 bpm. A tak jest i szybkość, ale są i melodie – więc wszyscy się cieszą, a najbardziej chyba ja. Gdyby jeszcze było tak, że melodie zapożyczono z programów emitowanych w godzinach przedpołudniowych, to pewnie bym się tak nie cieszył. Ale tak nie jest i melodie naprawdę wnoszą mnóstwo klimatu. Technicznie oczywiście bez zarzutu. No, może jeden – bas nieco za cicho. Poza tym niespecjalnie denerwującym, sami przyznacie, mankamentem, wszystko cacy. Nie pozostaje mi już teraz nic innego jak tylko polecić ten album waszej uwadze.
Pisząc o amerykańskim brutalnym death metalu w wydaniu europejskim nie sposób nie wspomnieć o morderczym tworze o nazwie Pyaemia. Tak się bowiem składa, że wydany przez Unique Leader debiut Holendrów jest jedną z najlepszych pozycji w przepastnym worze z takim graniem. A może i najlepszą – mega pozytywne reakcje maniaków totalnych wyziewów — do których i ja się chętnie przyłączam — zdają się to potwierdzać. Recepta na sukces Cerebral Cereal była stosunkowo prosta. Chłopaki wzięli najbrutalniejsze i najbardziej pojebane elementy z twórczości Suffocation (nawet im ten album zadedykowali!), Disgorge, Deeds Of Flesh, Pyrexia i paru innych, dla niepoznaki wywrócili je na drugą stronę, zintensyfikowali, zagęścili i podali w bardziej podziemnym sosie. Ze względu na brzmienie (Excess…) i koneksje personalne na Cerebral Cereal można się również dopatrzeć sporo punktów wspólnych z — wcześniej wydanym, choć nieco później nagranym — pierwszym krążkiem Disavowed, mimo iż całościowo Pyaemia uprawiają sztukę odrobinę szybszą (albo to tylko wrażenie spowodowane większymi kontrastami), bardziej techniczną i mocniej zróżnicowaną. Z kim by się jednak ta muzyka nie kojarzyła, jakiejkolwiek namacalnej oryginalności nie należy się w niej doszukiwać – Holendrzy zrobili to samo, co inni, tylko lepiej. Tu się rozchodzi o coś innego, o ogólne wrażenie – sieczka jest wprost nieprawdopodobna, po prostu bezlitosna, a przy tym odbierająca siły już po kilku minutach styczności z nią. Cerebral Cereal to niespełna półgodzinne krwawe słuchowisko z elementami tortury. Pyaemia każdego sponiewiera, ale nie można mieć im tego za złe, w końcu czasem korzystanie jest się przepuścić przez młynek do mięcha. Taaak, to byli mistrzowie w swojej dziedzinie!
Francuski Nephren-Ka ma kilka cech bardzo charakterystycznych. Niestety, charakterystycznych dla innych zespołów. O nazwie nawet nie ma się co rozpisywać – Nile (a głębiej – Lovecraft), okładka to futurystyczna rozpierducha a’la stary Bolt Thrower (czyli Warhammer, żeby być precyzyjnym), zaś w muzyce roi się od wpływów Morbid Angel (w odmianie zarówno szybkiej jak i wolnej), Hate Eternal, Cannibal Corpse, Krisiun i Origin. Tylko tekstowy koncept, bazujący na „Diunie” Franka Herberta, jest w death metalu czymś (chyba) nowym. Uczepienie się takiej tematyki sugeruje, że Nephren-Ka chcą być w jakiś sposób oryginalni i rozpoznawalni — i to poniekąd można pochwalić — ale wszystkie wymienione wcześniej elementy zebrane do kupy (niezbyt spójnej, tak przy okazji) całkowicie to wykluczają. No chyba, że istnieją i tacy, którzy rzucą się na The Fall Of Omnius i pomnik jej zbudują ze względu na same liryki (bo przecież nie z powodu kompletnie nieczytelnych wokali). Ja ociupinkę w to powątpiewam (bo po pierwsze w ogóle trzeba o tym diuno-koncepcie wiedzieć, a po drugie nie mieć go w dupie), toteż zajmę się tym, co jest dostępne bez przesadnego wchodzenia w szczegóły – muzyką. Brutalny death metal – do tego sprowadza się istota 44 minut The Fall Of Omnius. Raz szybszy, innym razem wolniejszy, niekiedy z tych nowoczesnych (gdy sięgają po patenty Origin), głównie jednak utrzymany w ramach klasycznego napierdalania z Ameryki. Obiektywnie patrząc, płyta jest nieźle wyprodukowana (mastering w Hertzu), umiejętności techniczne muzykantów nie budzą zastrzeżeń (choć mówimy tu o rzemiośle, nie wirtuozerii – doskonale to słychać w solówkach), a cały materiał trzyma się na równym poziomie. Solidny łomot, ale raczej do hałasowania w tle, bo jeśli już się człowiek chce na nim skupić, to pierwej musi odpowiedzieć sobie na dość istotne pytanie „co to, kurwa, za zespół”, bo muzycznych wyróżników Nephren-Ka nie posiadają wcale. Francuzi sprawnie zaciągają od innych kapel, jednak nie przekuwają tego w coś swojego, a kolejne kawałki są po prostu zlepkiem łatwych do wyłapania zapożyczeń. Potencjał mają, to pewne, ale ze samoświadomością gorzej.
Co by było, gdyby… Co by było, gdyby chciało nam się bawić w rozdawnictwo rozmaitych szpanerskich statuetek w ramach podsumowania roku w branży? Ano chłopaki z Slaves Of Evil mogliby sobie sprezentowane przez nas (a przynajmniej przeze mnie) ustrojstwo za debiut roku w kanciapie obok lodówki na bronxy postawić. Mogliby, ale tego nie zrobią, bo jako się rzekło – w to się akurat nie bawimy. Może wezmę urlop i w ramach pocieszenia jakiś order z ziemniaka im wystrugam? A tak już całkiem serio, Slaves Of Evil w pełni sobie zasłużyli na pochwały, bo nagrali (i wydali) krążek, którego bardzo chętnie i dobrze się słucha, chociaż żadna rewolucja w gatunku (nawet w Dąbrowie Górniczej) za jego sprawą się nie dokona. Zespół jedzie (a będąc dokładnym, zapieprza – to zasługa Ciastka) głównie na patentach niemłodych, bo sięgających, lekko licząc, dwadzieścia lat wstecz, ale robi to tak sprawnie, że o nudzie nie może być mowy. O wstecznictwie również, bo wspomniana wiekowość wpływów nie oznacza naciąganego oldskula ani brzmieniowej mizerii, a po prostu czyste podejście do gatunku – bez nowomodnego syfu, spodni rurek, grzywek na skos i plastikowej produkcji. Chłopaki wiedzą, o co chodzi w death metalu, toteż z Madness Of Silence ani przez moment nie zalatuje sztucznością czy kompozytorskim niezdecydowaniem. Ten album to 36 minut konkretnego grzania, w którym moje ucho wychwyciło fascynacje muzyków barbarzyńską stroną Lost Soul (przede wszystkim z
Debiut Nile zbawił death metal – w tym stwierdzeniu jest po równo prawdy i przesady. Z jednej strony zajebistości
Rogga Johansson zbyt często zadawał się z Danem Swanö i to od niego musiał zarazić się projektomanią. Obecnie to choróbsko rozwinęło się do tego stopnia, że trudno jednoznacznie stwierdzić, gdzie ten koleś gra na poważnie, a gdzie pomyka tylko w wolnym czasie. Those Who Bring The Torture, istniejący lub nie, należy raczej do kategorii projektów, bo chłop sam (ewentualnie we dwóch) wiele na światowych scenach nie nafika. Piling Up to już czwarty album wydany pod tym szyldem, ale czy najlepszy – pojęcia nie mam, bo z poprzednimi żadnej styczności nie miałem i nie zanosi się, żeby się w tym temacie coś zmieniło. Opisywana płyta to 40 minut chwytliwego szwedzkiego death metalu z należnym mu ciężarem gitar i niskim wokalem. Mnóstwo tu wpływów Hypocrisy, Dismember i Edge Of Sanity, jeśli chodzi o melodie oraz Bolt Thrower i Benediction, kiedy przyjrzymy się tempom i motoryce. Ponadto na sam koniec dostajemy trochę thrash’u (Slayer…), ale nie jest to nic na tyle ciekawego/udanego, żeby warto było się nad tym zatrzymywać. Trzon Piling Up to niewymagający death metal, którego nawet nieźle i bez oporów się słucha pod warunkiem jednak, że panowie nie wychodzą ponad średnie tempo i nie przesadzają z ilością melodii na riff. Tak jest np. w „Under Twin Suns”, „Through The Aeons” oraz „In Orbit” i to te kawałki (z naciskiem na dwa pierwsze) wymieniłbym jako najlepsze. Gorzej, gdy melodie atakują w większej ilości, lub są takiej sobie urody – utwory automatycznie ulegają rozwodnieniu i zaczynają się nieprzyjemnie dłużyć. Tempa również czepiam się nie bez przyczyny – Those Who Bring The Torture to dwóch chłopów, z których żaden nie jest perkmanem. Czyli… budujemy napięcie… niestety wspomagają się automatem. W przypadku klasycznej mielonki można to jeszcze zdzierżyć, ale już każde przejście na wyższe obroty obnaża nienaturalny dźwięk tego czegoś, co w zamyśle miało być garami. Najbardziej na tym stracił „The Gateway”, bo same riffy należą do udanych. Podsumowując płytę na szybko: plusy są, minusy są, wrażenia wielkiego nie ma – czyli coś na 6.
Na Deathscapes Of The Subconscious, drugi krążek Omnihility, rzuciłem się dość ochoczo, oczekując odrobiny fajnego oldskula a’la Floryda, bo kolesie odpowiedzialni za ten materiał nie wyglądają na pierwszych lepszych szczyli z grzywkami na skos, ale okazało się, że zawładnął mną sentyment do ewerflołingstrimów na okładkach i przez to kasa poszła się jebać. Niestety, Amerykanie są typowymi przedstawicielami tego najbardziej rzemieślniczego death metalu ze średniej półki. Ich album ani nie jest jakoś specjalnie brutalny, ani super szybki, ani imponująco techniczny, ani przesycony bluźnierstwem… To takie umiarkowane i raczej pospolite granie, w którym żadnego ekstremum nie uświadczymy, choć i do melodyjek Omnihility daleko. Panowie mają jakiś tam warsztat, potrafią utrzymać równy poziom, nie dołując przesadnie w którymkolwiek z właściwych utworów, ale ich muzyka jest strasznie płaska, pozbawiona charakteru, wyrazistości i polotu – konia z rzędem każdemu, kto znajdzie tu wybijający się element. Jakby tego było mało, z niezrozumiałych dla mnie względów Omnomnomihility przejawiają skłonności do rozbudowywania swoich kawałków ponad miarę (a na pewno ponad własne możliwości), co słuchaczowi wcale życia nie ułatwia, bo przydługie wałkowanie przeciętnych motywów każdego w końcu znudzi. Także pisanie o płytach z gatunku „do posłuchania dwa razy na rok” nie jest zajęciem przesadnie fascynującym i naprawdę trzeba się zmusić, żeby możliwie rzetelnie podejść do tematu. No i ja się bohatersko zmuszam, a Omnihility serwują mi w zamian — oprócz zwyczajowego łomotu — dwie akustyczne miniatury, których obecność na płycie jest dla mnie czymś całkowicie zagadkowym. Chwila odpoczynku? Klimat? Element zaskoczenia? No bez jaj. Zwykłe pitolenie. Deathscapes Of The Subconscious ma ponadto jeszcze jedną poważną wadę, przez którą kawałki zlewają się z sobą – dość nijakie, niedoprawione brzmienie z byle jak klepiącym werblem. Zbierając to wszystko do kupy, otrzymujemy obraz zespołu, który na obecnym etapie wyżej poziomu supportu nie podskoczy.
Debiutancki album australijskiego kwartetu nie jest aż tak obrzydliwie melodyjny, jakby mogło to wynikać z tekstu zamieszczonej nie tak znowu dawno temu na łamach naszego bloga recenzji ich najmłodszego dzieła pt. 


