Zacznę od tego, że nie wiem, co jest dla mnie trudniejsze – pisanie bluzgów pod adresem tak fajnego zespołu czy jednorazowe poświęcenie ponad 50 minut życia na przesłuchanie Chapter 13. Nie jest tajemnicą, że wraz z kolejnymi płytami Holendrzy sukcesywnie łagodzili swoje granie, ale nigdy nie miałem z tym problemu, bo za każdym razem świetnie się tego słuchało – stał za tym jakiś pomysł, a ilość hitów na krążek mogłaby zawstydzić niejedną gwiazdę pop. Chapter 13 pod tym względem leży i kwiczy. Nie pojmuję, co im do łbów strzeliło, żeby z death metalu (ewentualnie death ’n’ rolla) przeskoczyć na metalowego hard rocka, tym bardziej że w nowej stylistyce odnaleźli się tak sobie, a jak czas pokazał – wśród fanów nie było zapotrzebowania na taką muzykę, w każdym razie nie w wykonaniu Gorefest. Samobój, strzał w kolano – dla ich reputacji, jako zespołu, lepiej by było, gdyby się wcześniej rozpadli. Tymczasem oni, nawet po reunionie i dwóch brutalnych płytach, trzymali się wersji, że „piątka” to ich największy artystyczny sukces. Ojjj nie, kurwa, nic z tych rzeczy! Chapter 13 jest materiałem zbyt długim, rozlazłym, nudnym, męczącym, topornym, pozbawionym gorefestowskiego ducha i w ogóle nie zapadającym w pamięć. Tak na dobrą sprawę na plus wybija się tutaj jedynie utwór tytułowy, choć nie dlatego, że jest jakiś wybitny. Nieee, to zasługa tego, że jest… pierwszy, tytułowy i przez chwilę można go uznać za kontynuację „Soul Survivor”. Później jednak jest już tylko gorzej, a potworki typu „Smile” czy „F.S. 2000” potrafią doprowadzić do rozstroju nerwowego. Nie pomaga ogólny ciężar riffów (tego im odmówić nie można) ani kilka udanych solówek – Gorefest udający AC/DC w żadnym ze znanych wymiarów nie brzmi atrakcyjnie. A te wokale! Klasyczny ryk de Koeijera poszedł w dużej mierze w odstawkę, a jego miejsce zajęły rozmaite zniekształcone pokrzykiwania i próby śpiewania czystym głosem, które do niczego nie pasują. Nie ma się co oszukiwać, Chapter 13 to w karierze Gorefest pomyłka, o której najlepiej jak najszybciej zapomnieć. Ja wracam do tej płyty raz na kilka lat i chyba tylko po to, żeby się upewnić, że ciągle w ogóle do mnie nie trafia.
ocena: 5/10
demo
inne płyty tego wykonawcy:
Za sprawą
Hiszpański Unreal Overflows był jak dotąd zespołem, który rozwijał się w bardzo zdrowy sposób i w ciekawym kierunku – na kolejnych materiałach poprawie ulegała muzyka, brzmienie, a także oprawa. Krok po kroku wyrośli na godnego reprezentanta tamtejszej sceny. W końcu nadszedł czas najwyższej próby, czyli krążek numer trzy i… dupa. Już na pierwszy rzut oka digipak Latent wygląda dość budżetowo, by nie użyć mocniejszego sformułowania. To pierwsze ostrzeżenie przed tym, że coś jest nie teges. Następne mamy we wkładce, bo oficjalny skład obcięto do dwóch osobników i nigdzie nie wymieniono perkusisty. Kolejne – po odpaleniu krążka. Sytuacja wygląda tak: z jakiegoś powodu Unreal Overflows postanowili pozbyć się żywego perkmana, ubrać materiał w przeciętne brzmienie, a co najgorsze – poważnie cofnąć się w rozwoju. Jedyna pociecha w tym, że już na debiucie prezentowali dobry poziom, więc obyło się bez dramatu. Nie zmienia to faktu, że pierwszy kontakt z Latent jest dużym rozczarowaniem. Płyta wywołuje ambiwalentne odczucia, trudno się do niej przekonać i wymaga to sporo walki, choć sam materiał, już po rozgryzieniu, okazuje się naprawdę udany. Najbliżej mu do tego, co przed laty proponowały kapele typu Illogicist czy Sceptic, czyli totalny Death-worshipping ze śmigającymi gitarami, żwawym tempem i skrzeczącym wokalem – wszystko znane i ograne. Ja liczyłem, ba! – byłem przekonany, że Hiszpanie zaproponują coś świeżego, potężnego i bardziej pokręconego niż na „False Welfare”, toteż zawartość Latent przyjmuję z umiarkowanym entuzjazmem; zwyczajnie wiem, że stać ich na więcej. Nie powiem, jest tu kilka fragmentów, które potrafią podnieść ciśnienie i dowodzą technicznej biegłości muzyków (zwłaszcza „Rusted Supremacy”), ale jako całość album to muzyka, przynajmniej w tej formie, nieco już przestarzała, nic nie wnosząca. Na poprzednich krążkach Unreal Overflows również całymi garściami czerpali z dorobku Schuldinera, ale miało to trochę więcej polotu i finezji, poza tym zawsze dodawali coś od siebie. Teraz własnego wkładu jest zdecydowanie za mało, a że brzmienie i automat raczej irytują niż podniecają, to Latent mogę ocenić najwyżej na 7.
Sewer Fiends to sensacyjny debiut z Rumunii. Debiut się zgadza, Rumunia także, ale z tą sensacją to co najmniej gruba przesada. Owszem — i temu nie można zaprzeczyć — krążka słucha się całkiem przyjemnie, sam poświęciłem mu sporo czasu, jednak do opadu kopary nie doszło ani za pierwszym ani za setnym przesłuchaniem. Może to moja wina, że jestem nieczuły na ich wdzięki, a może po prostu w oldskulowym graniu zrobiła się już zbyt duża konkurencja? Nie ważne. Rotheads przenosi nas w czasie do momentu, kiedy death metal dopiero nabierał kształtu i rozpędu, więc na Sewer Fiends nie uświadczymy ultratechnicznych łamańców, bezlitosnych blastów czy krystalicznie czystej produkcji. Krążek zawiera starą muzykę i brzmi odpowiednio po staremu, choć akurat nie wiem, na ile był to intencjonalny zabieg, a na ile kwestia skromnych funduszy (zerknijcie na ich sprzęt…). Załóżmy jednak, że chłopakom od początku chodziło o czytelny acz przysyfiony sound (w tym ten piękny pogłos w solówkach). Taki, który pasuje do muzyki korzeniami tkwiącej w Autopsy („Severed Survival”), Death (
Jeden rzut oka na rozbudowany skład tego projektu powinien wystarczyć, by co wrażliwsi wielbiciele progresywnego death metalu popuścili strużkę z radości. Magia takich nazw jak Beyond Creation, Hate Eternal, Vale Of Pnath, Inferi, First Fragment, Cosmic Atrophy, Zealotry, The Faceless czy Serocs robi swoje – po Equipoise po prostu trzeba spodziewać się wodotrysków z kosmosu. Zresztą spójrzmy prawdzie w oczy, tacy muzycy zbierają się do kupy tylko w jednym celu – żeby sobie powymiatać bez specjalnych ograniczeń. I wymiatają, och jak wymiatają! I to godzinę z okładem, przez co muzyka zespołu wcale nie staje się łatwiejsza do ogarnięcia dla nieprzygotowanego słuchacza. Przy takim nagromadzeniu wpływów i pomysłów, z jakim mamy do czynienia na Demiurgus, nawet kilka wnikliwych przesłuchań to za mało, żeby wyłapać choćby część tego, co ekipie Equipoise chodziło po głowach. A chodziły różne rzeczy, w dodatku coś mi się wydaje, że każdy z muzyków (a przynajmniej ci, którzy mieli najwięcej do powiedzenia przy produkcji) miał z lekka odmienną wizję tego, jak powinna wyglądać i brzmieć ta płyta. Stąd też wciśnięto tu wszystko, co jest w jakiś sposób ambitne i skomplikowane: progresywny i techniczny death metal, neoklasyczne pasaże, flamenco, jazz, klawiszowe kosmosy… Mają rozmach skurwiesyny! Różnorodności nie można Demiurgus odmówić, eklektyczności również, szkoda tylko, że nie zawsze wymienione przeze mnie elementy/wpływy są spójne i odpowiednio się zazębiają, a całości brakuje jakiejś myśli przewodniej. Innymi słowy album nieco kuleje od strony kompozytorskiej i nie przyciąga należycie uwagi. Nie dziwi mnie to jednak, bo — jak już wspomniałem — takie projekty jak Equipoise powstają po to, żeby każdy zaproszony mógł się do woli wytrzepać; inne kwestie są drugorzędne, o ile w ogóle są brane pod uwagę. Utwierdza mnie w tym szczególnie długaśna lista gości (oczywiście nie mogło wśród nich zabraknąć Christiana Münznera), którzy dorzucili na krążku coś od siebie, aż 6 pełnoprawnych instrumentali oraz dwa ośmiominutowe utwory do granic absurdu wypakowane popisami: „Cast Into Exile”(23 solówki) i „Dualis Flamel” (24 solówki, przy okazji wcisnęli tu najlepszy riff) – ktoś wspominał o rozmachu? Stąd też Demiurgus to przede wszystkim (a może wyłącznie?) gratka dla wielbicieli szaleńczego przebierania paluchami. Innych taka gimnastyka raczej nie ruszy.
Nie sądziłem, że Sakis będzie w stanie mnie jeszcze czymkolwiek zaskoczyć… No i cóż, nie zaskoczył. Serio, po Rotting Christ nie należy się już raczej spodziewać — ani od nich wymagać — niczego ponad to, co z umiarkowanym powodzeniem klepią od prawie dekady. Nie ma w tym nic specjalnie odkrywczego, ale może to i nawet lepiej, wszak ostatnia duża niespodzianka w ich wykonaniu to
Rok 2018 upłyną nam w kraju pod znakiem nieco na siłę nakręcanego hype’u na punkcie Rotheads. Kwartet z Bukaresztu odpowiedzialny za
Aż 9 długich lat zajęło muzykom Lividity przygotowanie nowego krążka. Krążka, który chociaż nie jest najlepszym w ich karierze, w tym właśnie momencie jest światu niezmiernie potrzebny. Amerykanie ze swoim humanitarnym przesłaniem „Kill Then Fuck” jawią mi się teraz jako ostoja normalności i zdroworozsądkowa odpowiedź na bzdurne zjawiska scenowe typu feministyczny death metal. Gdzie polityczna poprawność, parytety i mizandria wpieprzają się drzwiami i oknami, tam Lividity kierują firmowy humor, czystą pogardę, wywieszone fujary oraz… blasty. Perverseverance od strony technicznej jest materiałem prostszym i mniej wyszukanym niż dwa poprzednie, jednak w ogóle nie ustępuje im pod względem jebnięcia. Nie wiem czy to zasługa łykanej potajemnie viagry, ale w tej kwestii Amerykanie nie wymiękają – grają ciężko, brutalnie i dość szybko, więc pomimo sporej przerwy wydawniczej ciągle należy im się zaszczytne miejsce w gronie zboków z Gorgasm, Prostitute Disfigurement czy Broken Hope. Płyta jest stosunkowo krótka (zwłaszcza kiedy obedrzemy ją z wesołych sampli), cztery numery przelatują wręcz ekspresowo (każdy poniżej 2 minut), więc na pierwszy rzut ucha całość może wydawać się nieco zbyt jednowymiarowa, ale to tylko pozory. Lividity upchnęli na Perverseverance dość urozmaiceń — oczywiście w ramach klasycznego brutalnego death metalu — żeby nie powiewało nudą ani zdradą ideałów. Naturalnie nie mamy tu do czynienia z materiałem, który jest w stanie czymkolwiek zaskoczyć, bo ekipa Dave’a Kiblera korzysta wyłącznie ze sprawdzonych i — co tu ukrywać — typowych dla gatunku zagrywek. Lividity doskonale znają swój fach, produkcję mają masywną jak nigdy wcześniej, więc nie ma opcji, żeby takim graniem zawiedli oczekiwania swoich zwolenników. Mnie nie zawiedli, w związku z czym uznaję Perverseverance za kolejną dobrą płytę w ich dorobku.
Grecy potrafią w stary death metal, co udowodnili już nie raz, że wspomnę tylko o Dead Congregation, Abyssus czy Resurgency. Nie tak dawno temu za sprawą Cavern Of Foul Unbeings do tego zaszczytnego grona dołączyli kolesie z Ectoplasma. Podopieczni Memento Mori z łatwością przebili i tak już niezły debiut, więc, jak myślę, warto poświęcić im przynajmniej kilka przesłuchań.
Debiutancki album Horrendous narobił na scenie sporego zamieszania; dla niektórych Amerykanie wręcz na nowo odkryli obskurny europejski death metal. Zachwyty nie trwały jednak długo, bo na kolejnych płytach chłopaki zaczęli sukcesywnie odpływać w kierunku czegoś mniej oklepanego, a bardziej kompleksowego i oryginalnego. W rezultacie początkowi entuzjaści zespołu wykruszali się z roku na rok, zniechęceni eksperymentami (choć to za duże słowo) i stopniowym łagodzeniem oblicza.


