Nazwa tego brazylijsko-fińskiego projektu budzi nieprzyjemne skojarzenia z jakimś tęczowym deathcore’owym syfem, jednak zdjęcia chłopaków i pierwsze sekundy „Eyes Of Deception" rozwiewają wszelkie wątpliwości. 3rd War Collapse całkiem sprawnie nawalają bezpośredni i dość brutalny death metal w amerykańskim stylu, ale — i to jest bardzo ciekawe i poniekąd odświeżające — w takiej no… niderlandzkiej odmianie. Tak podany materiał wchodzi gładko, więc należy się cieszyć, że zespół zdecydował się go ujawnić już po… 5 latach od nagrania.
Na Damnatus roi się od wpływów Prostiture Disfigurement, Severe Torture, Sinister czy Caedere; pojawiają się dosłownie na każdym kroku, czy to jeśli chodzi o dynamikę, riffy, czy struktury, ale nie robię z tego żadnego problemu, bo wszystko jest zgrabnie poskładane i doprawione grindowymi zapędami a’la wczesny Dying Fetus. W muzyce nie ma ani grama innowacji, słychać za to kupę zaangażowania i naprawdę niezły zmysł kompozytorski. Kawałki są krótkie, brutalne i treściwe, a przy tym zaskakująco chwytliwe, choć bazują niemal wyłącznie na blastach. Odstępstwa od ogólnej formuły pojawiają się w zasadzie tylko w „Forced To Suffer" (trochę egzotycznie brzmiących riffów) i „Headshot" (jest najwolniejszy w stawce) i to jedyne wyraźniejsze urozmaicenia, z jakimi mamy do czynienia na Damnatus. Czy to mało? Może i tak, ale przy takiej objętości albumu (niespełna 27 minut) wydają się wystarczające – pojawiają się akurat wtedy, gdy trzeba wprowadzić trochę miejsca na oddech, ale bez rozpraszania uwagi słuchacza.
Najmniejszych urozmaiceń nie ma za to w wokalach, które są brutalne od początku do końca płyty. W ich aranżacjach można się doszukać pewnych fascynacji Fleshgrind czy Lividity, więc wiadomo na co należy się przygotować – niski i niezrozumiały bulgot. Miejscami odgłosy wydawane paszczą wydają się nawet brutalniejsze niż sama muzyka, ale to po części wynika z brzmienia, bo chłopaki postawili na dużą czytelność instrumentów przy ograniczeniu niższych rejestrów.
Jeśli szukacie niewymuszonego death’owego napierdalania na dobrym poziomie i w nie do końca oklepanej formie, to śmiało możecie sięgnąć po debiut 3rd War Collapse – raczej się nie zawiedziecie. Ja na pewno będę wypatrywał następcy Damnatus. Kto wie – może już został nagrany kilka lat temu?
ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/3rdwarcollapse
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- PROSTITUTE DISFIGUREMENT – Descendants Of Depravity
- SINISTER – The Post-Apocalyptic Servant
Za sprawą Pyramids Of Damnation Aborted Fetus weszli na nowy poziom brutalności i sprawili, żeby odbiorcom kolana uginały się jeszcze przed pierwszym odpaleniem płyty. Nie widzę opcji, kiedy osoba zaznajomiona z twórczością zespołu widząc na wyświetlaczu 15 utworów w 65 minut nie stęknie z niemocy na myśl o konfrontacji z takim potworem. Co z tego, że Rosjanie nagrali swój najbardziej ambitny, urozmaicony i zaskakujący materiał, skoro już w połowie (opcja optymistyczna) duża część słuchaczy powie sobie – „dość!”?
Włosi wyjątkowo wysoko zawiesili sobie poprzeczkę na
Succumb był jednym z bardziej wyczekiwanych przeze mnie tegorocznych krążków, toteż nastawiłem się na coś wyjątkowego i w sumie coś wyjątkowego dostałem, choć chyba niedokładnie o to mi chodziło. Liczyłem na rozwinięcie formuły z „The Approaching Roar” – na większy rozmach, wyrazistość utworów i odrobinę wyrafinowania; że muzycy Altarage dorzucą do tej stylistyki coś od siebie, w końcu to już ich czwarty album. Tymczasem Baskowie podeszli to tematu zupełnie inaczej i stworzyli ponad godzinę gęstego i średnio czytelnego hałasu, w którym przede wszystkim rządzą skrajności i brak kompromisów. Czy to dobrze – tego nie wiem, bo płyta sprawia trochę kłopotów, niemniej jednak to na pewno nie jest kiepski materiał.
Amerykanie z The Beast Of Nod swoim debiutem sprzed trzech lat narobili w pewnych kręgach sporego zamieszania, choć tak naprawdę nie wybiegali zbytnio ponad to, co z powodzeniem robią kapele z The Artisan Era, a wyróżniać ich mógł co najwyżej rozbudowany koncept sci-fi w tekstach. Minęło trochę czasu, zespół baaardzo wyraźnie rozwinął się technicznie i kompozytorsko i dlatego Multiversal początkowo może… odpychać. Jestem w stanie to zrozumieć i myślę, że wcale nie jest to powód do wstydu, więc jeśli dla kogoś synonimem „na bogato” jest zestaw powiększony w maku, to może sobie bez żalu odpuścić ten krążek.
Trzecia płyta w dorobku Thoren to materiał, któremu nie poświęcę zbyt dużo miejsca i to wcale nie dlatego, że trwa zaledwie 26 minut. Problemem nie jest również jego jakaś wyjątkowa kupiastość, bo kupą sensu stricto nie jest. W przypadku Gwarth II rozchodzi się o to, jak niewiele zawartość krążka ma wspólnego z celami, jakie postawił przed sobą zespół. Amerykanie wymyślili sobie, że muzyka na tym wydawnictwie będzie szalona, skomplikowana, niesamowicie urozmaicona i zaskakująca (tylko przez grzeczność nie wspomnę, do kogo chcą być porównywani), a jest – po prostu boleśnie nijaka.
Zdążyliśmy już niestety przywyknąć do tego, że Wielkie Zespoły lubią w jakiś czas po premierze płyty wydać tzw. materiał „uzupełniający”, będący w istocie odpadami z sesji longpleja. Carcass nie są tu żadnym chlubnym wyjątkiem. W chwilę po nieudanym
Hmm… może to i niespecjalnie true-oldskulowa postawa, ale jakoś nie wypatrywałem następcy
No, no, no… zanim się człowiek obejrzał, od ostatniej normalnej płyty Therion upłynęło ponad dziesięć lat! Ech, trzeba było przeszło dekady mniej lub bardziej nieudanych eksperymentów i mnożenia zapchajdziur, żeby Christofer wreszcie przypomniał sobie, że gdzieś tam istnieją także normalni fani, którzy niekoniecznie są wielbicielami francuskiego vintage popu tudzież są skłonni przez trzy godziny siedzieć z nosem w libretcie. To właśnie dla takich ludzi przedsiębiorczy Szwed przygotował 45 minut materiału jednoznacznie nawiązującego do tego, co kiedyś podobało się wszystkim, a jemu przyniosło bodaj najwięcej kasiorki – bliźniaków
Cerebral Effusion, jeśli bierzemy pod uwagę aktywne kapele, należy do najbardziej znanych i cenionych na świecie przedstawicieli hiszpańskiego death metalu. U siebie w kraju są już weteranami, dorobili się statusu mistrzów gatunku i niewiele brakuje, żeby ludzie nosili ich na rękach. Wszystkie te peany pod ich adresem są, a i owszem, do zaakceptowania, ale tylko pod warunkiem, że stosuje się punkty za pochodzenie. U nas takie lewackie wynalazki nie przechodzą, a średniak pozostaje średniakiem, choćby nawet wykiełkował z kokosa na Zanzibarze.


