Na długo przed premierą "Algorythm" byłem przekonany, że w korespondencyjnym pojedynku Obscura–Beyond Creation to Kanadyjczycy będą górą i bez trudu zmiotą jakiś tam „Diluvium”. A tu zonk. Wychodzi bowiem na to, że tym razem to Niemcy zrobili na mnie lepsze wrażenie, mimo iż ogólnym ciężarem ciągle przegrywają z kolegami zza oceanu. Z Beyond Creation stało się coś niedobrego. Chodzi mi o przypadłość/tendencję — która dotknęła już niejedną kapelę spod znaku technicznego death metalu — polegającą na rozbudowaniu i mocniejszym zaakcentowaniu progresywnej strony muzyki, co zawsze odbywa się kosztem jej brutalności. Przekładając to na ludzki język: więcej plumkania, a mniej napierdalania. [miejsce na zrobienie pełnego dezaprobaty „buuuu”] Spodziewałem się, że po czterech latach przerwy Kanadyjczycy zaproponują coś więcej niż tylko zestaw sprawdzonych schematów plus kilka aktualnie popularnych rozwiązań, ale się przeliczyłem. O ile odrobinę djentu można na Algorythm przeboleć, to kolejna nowość, elementy symfoniczne, to porażka na całej linii. Mnie odrzucają zwłaszcza dwa instrumentale wciśnięte na początku i w środku krążka – raz, że w ogóle nie pasują do normalnych utworów, a dwa, że brzmią potwornie tanio i naiwnie. Oba te potworki kaleczą uszy, ale mają tę zaletę, że można je przeklikać. Z wszechogarniającą progresją nie ma tak lekko, bo wyziera niemal z każdej frazy. Wszystko jest oczywiście zagrane przepięknie i z wielkim rozmachem, ale po dokładniejszym wsłuchaniu się sporo tych partii sprawia wrażenie jałowych wypełniaczy, pozbawionego treści i klimatu pitolonka, które tylko niepotrzebnie wydłuża płytę. Jako że za lwią część muzyki (w tym orkiestracje), tekstów, zdjęć i grafiki we wkładce odpowiada Simon Girard, to wiadomo gdzie szukać problemu, a przynajmniej w czyim ego… Reszta chłopaków powinna, dla dobra ogółu i własnego, zawalczyć o nieco bardziej demokratyczne podejście do komponowania, bo w przeciwnym razie Beyond Creation może skończyć jako zespół jednej, powtarzanej do wyrzygania sztuczki. Wystarczająco do myślenia powinien dawać fakt, że najlepszy numer na Algorythm, górujący nad pozostałymi „Surface’s Echoes” (zwróćcie uwagę na te doskonałe riffy od 4 minuty, solówkę i ogólny ogień), jako jedyny powstał przy udziale drugiego gitarniaka. Girard przypomina mi w tej chwili Kummerera sprzed kilku lat: zafiksowany na własnych widzimisiach i raz wyuczonych schematach, dość drastycznie ogranicza olbrzymi potencjał kolegów. Najbardziej traci na tym perkusista, bo akurat on — w przeciwieństwie do nowego basmana (który, co trzeba przyznać, godnie zastąpił Foresta) — dostał najmniej okazji, by w pełni rozwinąć skrzydła. Z powyższego tekstu jak na razie wynika, że Beyond Creation nagrali gniota. Tak bynajmniej nie jest. Algorythm zawiera wiele świetnych, kosmicznych wręcz rozwiązań i intrygujących pomysłów, ale jako całość album za bardzo rozmija się z moimi oczekiwaniami, żebym padł na kolana i piał z zachwytu.
ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/BeyondCreationOfficial
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- OBSCURA – Diluvium
- SPECTRUM OF DELUSION – Neoconception
Trzy lata temu akcje Krisiun straciły sporo na wartości, czemu zresztą nie ma się co dziwić, bo zachwytów nad
W ciągu ostatnich nastu lat Deicide przechodzili przez najróżniejsze zawirowania, ale nigdy nie były one na tyle poważne, żeby znacząco wpłynąć na cykl wydawniczy zespołu. Tym razem przerwa między kolejnymi płytami urosła do pięciu lat, choć w międzyczasie wyparował „tylko” niezadowolony z procesu (prze)twórczego Owen. Wprawdzie Jack miał spory wpływ na kształt
Może to i smutna konstatacja, ale Unleashed niczego ponad to, co nagrali, już nie wymyślą. Ba! Oni nawet nie próbują. To nic, bo przynajmniej ciągle ich stać na zupełnie przyzwoite płyty, którymi spokojnie można dociągnąć do emerytury. Na przykład takie jak The Hunt For White Christ. Po raz kolejny nie mamy do czynienia z mistrzostwem świata (ani Szwecji), jednak w porównaniu z
Jedenaście lat to szmat czasu, zwłaszcza dla aktywnie działającego zespołu. Tylko czy za taki można uznać Monstrosity? Amerykanie zawsze robili sobie solidne przerwy między kolejnymi płytami, ale tym razem już przesadzili. Właśnie dlatego nie łudziłem się, że po tak długim okresie nicnieróbstwa będą w stanie należycie spiąć dupy i nagrać album równie wspaniały co
Potrafię wskazać przynajmniej cztery krążki Hate Eternal, po których wydawało mi się, że zespół dotarł do ściany i nie będzie w stanie nagrać niczego lepszego. Ostatni raz takie wrażenie miałem stosunkowo niedawno, bo przy okazji odsłuchu znakomitego „Infernus”, na którym Amerykanie wprowadzili kilka świeżych patentów na uprzestrzennienie swojej muzyki. Mimo tych eksperymentów to był rasowy killer i ja tam naprawdę nie zauważyłem żadnych istotnych elementów wymagających poprawy.
Niektórzy pewnie nie zdają sobie z tego sprawy, ale właśnie tak wyglądał prawdziwy szwedzki death metal zanim (czytać: rok później) gatunek sprowadzono do „grania jak Entombed”. Tiamat, jako jedni z pionierów takiego grania, mogli mieć naprawdę duży wpływ na szereg nowych kapel, jednak drastycznymi zmianami stylu chyba tylko odstraszyli potencjalnych naśladowców i nie załapali się na kult. Przynajmniej na jakiś czas, bo obecnie łatwiej trafić na zespoły powołujące się na wpływy Szwedów niż to miało miejsce jeszcze dekadę czy dwie temu. Dlatego też z perspektywy czasu Sumerian Cry sprawia wrażenie krążka znacznie bardziej oryginalnego, znaczącego i nieskażonego ślepym naśladownictwem niż to było w momencie wydania. Choć i wówczas materiał prezentował się niczego sobie. Wprawdzie album nie powala brutalnością jak pierwsze nagrania Carnage czy wspomnianego Entombed, ale w żadnym wypadku nie można o nim napisać, że to muzyka dla lalusiów. Sumerian Cry to głównie żwawe tempa, proste (niekiedy wręcz pierwotne!) rytmy, nieźle pomyślane agresywne riffy i gardłowy wokal, tyle że priorytetem dla Tiamat wydaje się być górujący nad wszystkim iwoliczny klimat potęgowany przez zajebiście ciężkie (i zaskakująco przejrzyste) brzmienie Sunlight. Naturalnie tę specyficzną atmosferę najlepiej słychać, gdy zespół zwalnia i dorzuca do gitar odrobinę melodii (jak w „Where The Serpents Ever Dwell”), ale i te szybsze partie nie pozostawiają złudzeń, że chłopakom tylko piekielne opary w głowach, zresztą jak przystało na ekipę stylizowaną na Celtic Frost. A propos oparów, choć niekoniecznie z diabelskiego kotła… niezależnie od tempa Sumerian Cry leci sobie sprawnie w death metalowej manierze (z małymi urozmaiceniami w postaci akustyków), aż tu nagle w połowie „Evilized” znienacka wchodzi ni to jazzowa, ni to bluesowa wstawka z ksylofonem (to ten instrument podobny do ławki w parku) na pierwszym planie. Progresja, awangarda, dziwactwo – nazwijcie to według własnego uznania. Dla mnie to poziom pojebaństwa godny płyt Xysma. Dobrze, że po tym jednominutowym wybryku zespół wraca do normalnego nawalania i nie odpuszcza go do ostatnich dźwięków „The Sign Of The Pentagram”. Inna sprawa, że tak czysty death metal Tiamat porzucił ledwie chwilę później. Choć może to i dobrze, bo inaczej nie powstałby
Cztery lata temu Behemoth odfajkował płytę numer dziesięć, następnie odtrąbił (zasłużony) komercyjny sukces, a dzięki temu… mógł wrzucić na luz. To słychać na I Loved You At Your Darkest, który jest najbardziej stonowanym krążkiem w historii zespołu. Wprawdzie Nergal próbuje nadrobić ubytki w ekstremalności muzyki jakąś wyjątkowo bluźnierczą otoczką, ale powiedzmy sobie szczerze – więcej w tym elementów humorystycznych (choćby stylizacja zdjęć – kulturoznawcy będą mieli radochę) aniżeli szokujących – przynajmniej trzeźwo myślącego człowieka.
Na pełnoprawnego następcę
Pierwszy album tego białoruskiego projektu pozostawił po sobie bardzo dobre wrażenie, choć odnoszę wrażenie, że nie dotarł wszędzie, gdzie powinien. Techniczny death metal o wysokim współczynniku wytrzepania — nie tak znowu daleki od tego, co proponuje choćby Sophicide — ma swoich oddanych fanów, ale dla reszty społeczeństwa tak zagęszczona jazda w pewnym momencie może stać się niestrawna tudzież nieczytelna. Niewykluczone, że właśnie tym była podyktowana zmiana stylu przy okazji Immersion – na klimatyczny i progresywny death metal. Tym albo poważnymi roszadami w składzie. Aaalbo doprowadzającą mnie już do szału modą na granie jak Fallujah, bo wpływy ostatnich płyt Amerykanów słychać w muzyce Irreversible Mechanism dosłownie na każdym kroku, a już na pewno częściej, niżbym chciał. Ja rozumiem, że to fajne i w sensie globalnym nawet dość oryginalne, aaale tylko w sensie globalnym, bo gdy porównać te wszystkie Fallujah-podobne kapele, to wychodzi, że brzmią niemal identycznie, a na domiar złego nie próbują odróżnić się od oryginału. I dupa. Większość patentów użytych na potrzeby Immersion można bez problemu wskazać na 


