The Four Scissors to, jak każdy inny album Transcending Bizarre?, cholerny hipokryta i przewrotnik. Głaszcze cię po główce z jednej strony, a z drugiej – kradnie cukiery z kieszeni. Odwraca uwagę damskimi wokalami, orkiestracjami i całym tym melodyjnym badziewiem po to tylko, by zafundować siarczystego kopa agresywnej sieczki miedzy poślady. Taki już styl Greków i ich wizytówka, aby wprowadzić możliwie największe zamieszanie i skonfundowanie wśród słuchaczy. The Four Scissors to album pełen sprzeczności: łagodne, delikatne jak tembr głosu Krystyny Czubówny pasaże i równie aksamitne wokalizy Marii Preka, a po drugiej stronie barykady – nagłe eksplozje czysto metalowych temp i blackowych wrzasków, poparte kanonadą nad wyraz sprawnie zaprogramowanej perkusji. Skoro już jestem przy garach, to wypada wspomnieć, że album może się poszczycić jednymi z najbardziej naturalnie i prawdziwie brzmiących sekcji perkusyjnych puszczonych z kompa. Mocno trzeba się wsłuchiwać, mocno i długo, bo nie ma tego zbyt wiele, by wychwycić zbyt idealną powtarzalność dźwięków, źródłem której może być tylko program, bo same riffy i ogólnie cała strona kompozycyjna może uchodzić za wzór. Dalej. Interpretacja blacku w wydaniu Transcending Bizarre? aż kipi od elektroniki i sampli, więc nie jest to album dla każdego – co trzeba sobie jasno powiedzieć. Porównując zaawansowanie i rozległość tychże struktur, śmiało mogą Grecy iść w konkury z Arjenem Anthonym Lucassenem, który wprawdzie plumka w powerowych klimatach, ale geniuszu klawiszowo-programistycznego nie można mu odmówić, daleko w tyle pozostawiając zaś co bardziej elektroniczne, a przecież wyborne niejednokrotnie, Samaele i inne Haggardy. Nie zbywa także na gitarach, ani na basie. Mnogość i pełnia stylów wydobywająca się spod palców Liratzakisa oraz Makrantonatisa budują obraz dzieła totalnego, miksującego i wplatającego dosłownie dowolne elementy, które zdaniem muzyków uczynią album lepszym i bardziej nietuzinkowym. Co mnie urzekło, a co może być pewną niespodzianką, to czytelny i selektywnie brzmiący bas, element, który nie jest codziennością w tak przesyconej elektroniką muzyce. Tak jak nie mają Grecy najmniejszych nawet powodów do wstydu za stronę techniczną, gdzie postarali się, by każda dźwięk był odpowiednio nagłośniony i wyeksponowany, a każda sekwencja, riff i motyw dopieszczony do doskonałości, tak nie mają problemów z pomysłami na muzykę. Chłodna, nieco surrealistyczna baśniowość krążka urzeka i trzyma w objęciach przez długie godziny. Do tego te damskie wokale – syreni śpiew wabiący i nęcący na zgubę słuchania tylko tego, jednego albumu, aż do zerzygu. Poezja, dosłownie i w przenośni. Mimo iż stwierdziłem, że album jest raczej dość hermetyczny i budzący mieszane uczucia, uważam jednocześnie, że każdy powinien dać mu szansę. Po to chociażby, by wyrobić własną opinię, bo jestem niemal pewien, że tak jak gusta bywają różne, tak nie sposób nie docenić geniuszu muzyki Transcending Bizarre?. Dla mnie jest bowiem debiut Greków albumem doskonałym.
ocena: 10/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/groups/312663496529/
inne płyty tego wykonawcy:
Recka będzie ekspresowa, bez niepotrzebnego wdawania się w szczegóły. Kapel szybszych, brutalniejszych, bardziej technicznych i lepiej brzmiących od Hateful na świecie nie brakuje. Ba! Jest ich całkiem sporo, nawet we Włoszech. Mimo to "Epilogue Of Masquerade" ma w sobie jakiś haczyk, który sprawia, że tej półgodzinnej płytki słucha się co najmniej dobrze i z dużą ochotą. Co to dokładnie jest? Cholerka, trudno powiedzieć. Może banalny fakt, że proporcje wymienionych na początku składników — plus szczypta nienachalnych melodii — są bardzo starannie dobrane, a kawałki sporządzone według takiej, bądź co bądź umiarkowanej (jakkolwiek ciągle pierońsko dalekiej od pedalstwa i pitolenia), receptury z łatwością lokują się na dłużej między uszami. I to mi się bardzo podoba, bo Włosi, w przeciwieństwie do innych, naprawdę nie robią niczego niezwykłego, a jednak moc oddziaływania ich materiału jest należyta. Ot, normalny, odpowiednio nienawistny (na co zresztą wskazuje nazwa) death’owy wygrzew – krótki, zwięzły i na temat. Choć to wszystko jest strasznie oklepane, to nudą nie powiewa ani przez chwilę, a takie urozmaicenia jak fajny instrumental (bo tak raczej należ traktować 'Stillbirth') tylko pogłębiają pozytywne wrażenie. Raczej nie ma w tym przypadku, bo za muzykami Hateful stoi kilka lat doświadczeń, chociaż "Epilogue Of Masquerade" to dopiero druga pozycja w ich oficjalnym dorobku. Nie mam właściwie żadnych wątpliwości, że ich kolejne albumy będą jeszcze lepsze, a jednocześnie jestem całkowicie przekonany że, szanse na przebicie się do świadomości większego grona odbiorców mają mizerne. Grają fajnie, ale doceniona przeze mnie normalność nie dla każdego będzie atutem.
Juggernaut nigdy nie należał do ścisłej czołówki w klasyfikacji uznania, jakim się cieszył. Zupełnie niesłusznie zresztą, bo grana przez zespół muzyka jest zaskakująca i oryginalna nawet teraz, do tego stopnia, że do dzisiaj nie znalazło się zbyt wielu naśladowców, co można poczytać jako znak, że komercji pod publiczkę to jednak nie grali. Można też pomyśleć, że byli tak chujowi, że pies z kulawą nogą się za nimi nie obejrzał, jednak lektura albumu rozwiewa te wątpliwości i nakazuje wrócić do pierwszego z założeń. Należy przygotować się jednak na raczej długi okres adaptacyjny, bo takie np. crossover’owe wokale bądź dziwnie przesterowane gitary nie wpadają w ucho do razu i trzeba się przez nie przegryźć. Nie pomaga także dość szorstkie — rdzawo-szkrzypiące — brzmienie, które wprawdzie niczego nie psuje i nie utrudnia odbioru, ale podbija jeszcze owe dziwne, blaszane przestery, przez co album całkowicie dryfuje w stronę „garażowej” produkcji. Brakuje planów, tym bardziej, że każdy instrument działa autonomicznie, a miedzy muzykami zachodzi sporo interakcji na poziomie lead – rytm – tło. Takie zależności brzmiałyby zdecydowanie ciekawiej, gdyby przesunięto środek ciężkości bliżej centrum, nie zaś zdecydowano się na akcentowanie co wyższych i bardziej skrzekliwych partii. Niemniej jednak, jak już wspomniałem, jest to w pewnym sensie kwestia przyzwyczajenia, bo mankament ten w żadnym stopniu nie dyskwalifikuje muzyki. Oczywistym wydaje się porównywanie Juggernaut do Watchtower, i to nie tylko ze względów geograficznych, lecz w porównaniu tym Juggernaut jest zespołem bardziej ludowym – powszechnym, łatwiejszym w odbiorze i mniej pojechanym, ale za to bardziej zróżnicowanym. Dość często skandowane, jakby rapowane teksty, szersze spektrum emocji oraz temp narracji, a także mniejsza presja na elementy progresywne sprawiają, że album słucha się łatwiej, bez konieczności pełnego zanurzania się w muzykę. Najlepiej oczywiście, kiedy Baptism Under Fire słucha się ze stuprocentowym zaangażowaniem, po to właśnie, by wszystkie te smaczki wychwycić, niemniej jednak nie jest to warunek konieczny podobania się albumu. Utwory mają w sobie pokaźną dawkę bezpośredniej i wolnej od zawiłości przebojowości, na którą mogą się pokusić także ci, którzy od Watchtower stronią. W tym sensie bliżej jest Juggernaut do Toxik bądź Heathen aniżeli do Mekong Delta bądź właśnie Watchtower. Utwory takie jak „Impaler”, „All Hallow’s Eve” tudzież „Hang ’em High” doskonale nadają się na potańcówkę, a nawet na festiwal z okazji Dnia Pszczelarza. Słuchają się same i zachęcają do kolejnej rundy. Tak, jak cały album.
Jest takie piękne staropolskie powiedzenie: wyglądać jak pół dupy zza krzaka. Tak właśnie, mówiąc oględnie, prezentują się młodzianie z Arhideus. Wszyscy kupą i każdy z osobna. Nie wiadomo, śmiać się czy płakać. No, ale zjebać z góry na dół i po bokach już można, bo to wypisz, wymaluj krańcowo typowy image młodego death metalowego zespołu – prawdziwy obraz nędzy i rozpaczy. Na ich szczęście — i w sumie moje też — zanim zerknąłem na zdjęcie kapeli, najpierw posłuchałem muzyki z ich debiutanckiego krążka. W tym aspekcie jest już dużo lepiej, choć też nadal typowo, ale za to energicznie, z dobrym dopieprzeniem i bez niepotrzebnego przedłużania (wyrobili się w niecałe pół godziny). Awakening Of Sins to nowoczesny techniczny death metal stworzony przez dosyć sprawnych instrumentalnie kolesi, którzy nasłuchali się co popularniejszych kapel z kręgu… technicznego death metalu i postanowili zrobić coś podobnego. Wyszło im to z całkiem niezłym skutkiem. Do poziomu mistrzów gatunku czy ambitniejszych przedstawicieli drugiej ligi naturalnie sporo im brakuje, ale wiele podobnych stażem kapel przebijają z łatwością, sprawnie zaciągając patenty charakterystyczne dla Necrophagist, Obscura, The Faceless i wieeelu innych, zwłaszcza made in USA. Wykonaniu, brzmieniu czy nawet konstrukcjom poszczególnych kawałków nie można wiele zarzucić, bo płytki słucha się bezproblemowo; słychać sporo wysiłku włożonego w jej przygotowanie i nagranie. Innymi słowy chłopaki podeszli poważnie do sprawy. Mimo iż w muzyce Arhideus namacalnej oryginalności nie ma za grosz, na pochwałę zasługują liczne urozmaicenia w obrębie utworów (przede wszystkim solówki i szalejący bas), umiar w stosowaniu technicznych zagrywek, unikanie mielizn i nagminnej u młodych reprezentantów tego gatunku nudy. Największy minus materiału to pojawiające się od czasu do czasu irytujące swą banalnością melodie. Nie to, że są przesłodzone, co raczej niespójne i tak sobie pasują do reszty. Na razie można na to przymknąć ucho, jak i ja przymykam, ale w przyszłości nie powinni zapędzać się w tak nietrafione rozwiązania. Ogólnie jednak rzecz ujmując, debiut Arhideus to udany krążek, o którym wbrew pozorom szybko się nie zapomina. Teraz czekam na więcej.
Wygląda na to, że raczej średni odbiór
W ostatnich latach nie brakowało okazji, żeby wytykać Deicide mniejsze lub większe wahania formy, wszak trafiały im się albumy powodujące tak różne odczucia jak
Nie musiałem długo czekać na swoją ulubioną płytę w dyskografii kapeli, bo okazał się nią już debiut. Debiut ze wszech miar dobry, do poziomu którego nie udało się Malone’owi i spółce już nigdy doszlusować, choć nadal tworzą przecież płyty dobre, czy wręcz bardzo dobre. Wiem, że demo ma w tej materii inne zdanie i bardziej skłania się ku późniejszym albumom, ale on lubi koty, więc należy go pożałować i mu wybaczyć. Nagrany w minimalnym składzie A Celebration of Guilt to sztandarowy przykład melodyjnego tech deathu, który jest jednak bardziej męski (jako przeciwieństwo pedalskiego) niż overly manly man, konkretny i naprawdę deathowy. Najbliżej mu chyba do kanadyjskiej szkoły tech deathu i takich aktów jak Quo Vadis bądź Neuraxis, tudzież rodzimych dla Arsis wyziewów spod znaku Capharnaum, choć to oczywiście dość ogólne wskazówki. Jest Arsis bowiem tworem oryginalnym, różniącym się od ogółu melo-techu przede wszystkim szybkością, eksplozywnością, a nade wszystko umiejętnością wpisania w tą szybkość naprawdę nieprzeciętnych riffów i technicznych fajerwerków. Nie ma za to zbyt wielu przestojów i spowolnień ani powplątywanych w strukturę na poły instrumentalnych interludiów, toteż kawałki pędzą przed siebie niezmącone zbędnymi postojami. Cała płyta wręcz pachnie death/thrashowym feelingiem i motoryką, której nie powstydziliby się choćby dżentelmeni z Pestilence (skoro zostali już wywołani do tablicy). W połączeniu z ciekawymi i męskimi (ponownie) melodiami daje to wyśmienite efekty, bo płyta jest i ładna i można nią powkurwiac sąsiada. Braki kadrowe i konieczność wypełnienia większości wakatów przez biednego Malone’a wpływają jednak niekorzystnie na tę część sekcji, za którą właśnie James jest odpowiedzialny, czyli bas. Perkman w osobie Michaela van Dyne’a radzi sobie niezgorzej, jest szybki, precyzyjny i ma pomysł na siebie. Bas jednak ginie w gąszczu pozostałych dźwięków i mimo iż słychać, że jest, słychać także, że jakościowo odstaje. Mimo tego kawałki trzymają się dobrze i choć przydałby się prawdziwy basista – tragedii nie ma, bowiem kawałki są równie dewastujące i z Malonem. Jak na prawdziwego frontmena przystało opierdala gitary i wokale, a także całą stronę koncepcyjno-kompozycyjną. Większość z jedenastu kawałków to prawdziwe killery, którym nie brakuje ani radiowej przebojowości ani uderzeniowej dawki wybornego muzykowania. Do moich faworytów zaliczam jednak „The Face of My Innocence”, „Maddening Disdain”, „Seven Whispers Fell Silent” oraz „Carnal Ways to Recreate the Heart”, jak równiej schyłkową część „Wholly Night”, która przybrała formę swoistego outro. Warto to w sumie podkreślić, bo udało się Malone’owi zamknąć cały album w ładnej formie, z wprowadzeniem i zamknięciem. Nie każdemu chce się bawić w takie duperele, tym większy szacunek dla kompozytora. Nie pozostaje mi teraz już nic innego, jak tylko serdecznie zarekomendować to wydawnictwo i życzyć mnóstwa zabawy.
Od momentu wydania poprzedniego krążka w obozie Pestilence doszło do kilku, w tym także wirtualnych, zmian personalnych, w wyniku których do nagrań Obsideo przystąpiono z całkowicie odnowioną sekcją rytmiczną. Chociaż obecnego składu absolutnie nie należy traktować jako tego ostatecznego, nie miałbym nic przeciwko, gdyby dewastujący perkusję Dave Haley z Psycroptic zasilił zespół na dłużej. Powód jest prosty – w dużej mierze właśnie dzięki jego harcom za zestawem Zaraza stworzyła swój najlepszy album od chwili powrotu na scenę. Materiał, w dużym uproszczeniu, stanowi synergię co ciekawszych (a przy tym charakterystycznych) patentów z
Nie sądzę, by ktokolwiek, kto miał styczność z debiutem Vektor, miał jakiekolwiek wątpliwości dotyczące klasy muzyków i jakości tworzonej przez nich muzyki. Wydany w 2009 roku
Podniecenie związane z nowym projektem muzyków Asphyx, Gorefest i Thanatos rozwiało się już dawno temu, więc swoje dalsze istnienie Hail Of Bullets muszą uzasadniać kolejnymi płytami. Póki co udaje im się to bez najmniejszego problemu. Ba! Z podejrzaną wprost łatwością komponują albumy, które właściwie już w chwili wydania stają się klasykami wojennego death metalu. Wyjątkiem od tej reguły z pewnością nie jest III: The Rommel Chronicles, bo to materiał, który musowo sprosta oczekiwaniom wszystkich fanów tego super-zespołu. Innej opcji nie ma i być nie może! Holendrzy utrzymują zajebiście równy (a przy tym odpowiednio wysoki) poziom swoich wydawnictw, toteż nowy krążek może poszczycić się dokładnie tymi samymi atutami, co jego poprzednicy, a słucha się go równie dobrze. W żadnym wypadku nie jest od nich gorszy, ale już ze wskazaniem elementu, w którym mógłby je przewyższać — tak samo, jak z wyborem najlepszego kawałka — miałbym spory problem. No cóż, między wierszami można sobie doczytać, że niczego choćby odrobinę zaskakującego, jakichkolwiek odchyłów od znanego stylu (za wyjątkiem podejścia do tekstów, które można podciągnąć pod odrobinę kontrowersyjne) na III: The Rommel Chronicles nie ma. I, bądźmy szczerzy, być nie musi – nie taka jest przecież istota klasycznego, ociężałego death metalu ze szwedzkim rodowodem. III: The Rommel Chronicles to porządna porcja podanej w średnich tempach mielonki: z solidnymi, chwytliwymi riffami, miażdżącym brzmieniem (ponownie odpowiada za nie Dan Swanö), mocarną sekcją rytmiczną (bardzo fajnie uchwycono bas) i wymiotno-rozpaczliwym wokalem Martina van Drunena. Korzystając z prostych środków, Holendrzy tworzą dobrze zamiatające utwory, których siła tkwi chyba w tym, że są tak zajebiaszczo naturalnie prowadzone, nie wymagają wielkiego wysiłku intelektualnego i mają akurat tyle melodii, by jeden od drugiego bez problemu odróżnić. Bez taniego efekciarstwa, wymyślnej oprawy i teledysku ze szmatą na dyndającej kuli, muzyka Hail Of Bullets i tak robi porządne wrażenie. Dodatkową zachętą do zapoznania się z III: The Rommel Chronicles powinien być fakt, że krążek w bezpośredniej konfrontacji wypada trochę ciekawiej (także brzmieniowo) niż popełniony w międzyczasie — i w sumie podobny stylistycznie — 


