Strach pomyśleć, ale od premiery Cryptic Implosion minęło już dziesięć lat! Od tamtego momentu Odious Mortem milczą i — wbrew szumnym zapowiedziom — nic nie wskazuje na to, żeby to się miało w najbliższej przyszłości zmienić. Domyślam się, że Amerykanie mają ten sam problem co Necrophagist i kilka innych ostro kombinujących kapel z najwyższej półki: w swoim czasie zrobili coś zajebistego i teraz nie mają pojęcia, co dalej – w którym pójść kierunku, żeby wciąż było zajebiście, ale jednak inaczej. Skok jakościowy, jakiego Odious Mortem dokonali między „Devouring The Prophecy” a Cryptic Implosion, był doprawdy zadziwiający (i to mając na uwadze, że debiut był co najmniej solidny), więc marne szanse, że udałoby się im go powtórzyć. Tym bardziej, że opisywana płyta w zasadzie nie zostawiła miejsca na poprawki i wciąż bije od niej ta sama świeżość, co dekadę temu. A to prawdziwa sztuka jeśli chodzi o brutalny i przede wszystkim techniczny death metal, w którym — jak się zdaje — wszystko już zostało powiedziane. Cryptic Implosion to fantastycznie skomponowany i nienagannie zagrany materiał, który ilością pomysłów (dodajmy, że kapitalnych) na minutę utworu powoduje opad kopary, ślinotok i drganie lewej górnej powieki. Taka nawałnica dźwięków nie ma prawa nudzić nawet przez moment, choć niedostatecznie przygotowanego słuchacza może zmęczyć intensywnością i ogłupić natłokiem estetycznych doznań. Łomot w wykonaniu Odious Mortem jest naprawdę konkretny, Amerykanie nie szczędzą bardzo szybkich temp i (so)czystej brutalności, jednak — co nietrudno zauważyć — stawiają przede wszystkim na pompę i rozmach aranżacyjny – rozwiązania efektowne, skomplikowane i niejednokrotnie zadziwiające. Należy przy tym nadmienić, że album wyróżnia się porządnym brzmieniem i bardzo selektywną (każdy instrument ma swoje miejsce) produkcją, która znacząco ułatwia wychwycenie wszystkich smaczków gęsto poutykanych w utworach. Owszem, w przypływie złośliwości można czepiać się zespołu za przerost formy nad treścią, ale ja akurat nie widzę w tym najmniejszego problemu, bo Cryptic Implosion porywa i angażuje od pierwszych taktów. Ponadto materiał jest bardzo sycący, czego o 23-minutowym debiucie nie można było powiedzieć. Zachodzę tylko w głowę, dlaczego z taką muzyką i solidnym wydawcą zespół nie zyskał większego (i należnego) rozgłosu. Jak dla mnie ta płyta to przyszły klasyk.
ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Odious-Mortem/134874569903774
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- CARNOPHAGE – Monument
- DEEDS OF FLESH – Portals To Canaan
- POSTHUMOUS BLASPHEMER – Exhumation Of Sacred Impunity
Roman Rogowiecki – kojarzycie typa? Dziennikarz muzyczny, wielki autorytet i coś tam coś tam. Jakieś dwadzieścia lat temu brylował w teleszopach, zagadując gospodynie domowe hasłem: jakie płyty są najlepsze?, na co miał niezawodną odpowiedź: oczywiście składanki! Z podobnego założenia wychodzą wytwórnie. A gdy jeszcze nadarzy się okazja połączenia składanki z reedycją albo jakimś jubileuszem, to już w ogóle szał pały. Meisterwerk III to zebrane do kupy dwa debestofy My Dying Bride sprzed piętnastu lat oraz uzupełniająca zestaw płyta z — jak nazwa mylnie sugeruje — przebojami spłodzonymi przez Anglików w tak zwanym międzyczasie. W tym miejscu co bardziej dociekliwi zapytają, czemu tej nowej nie wydano osobno? Ha! Bo jako taka nie ma racji bytu – to produkt całkowicie chybiony, oderwany od realiów i przy okazji dość poważnie rozmijający się z ideą „best of”. Nie znaczy to, że w pakiecie ze starymi Meisterwerkami nabiera jakichś cudownych właściwości. Wręcz przeciwnie, spora część upchniętych tu utworów wypada naprawdę blado w konfrontacji z klasykami. Ba, nawet w obrębie trzeciego krążka różnice poziomu poszczególnych utworów bywają drastyczne — zestawcie sobie choćby „My Hope, The Destroyer” z „Feel The Misery” albo „Deeper Down” z „I Almost Loved You” — stąd też odbieram go jedynie jako drenujący kieszeń składak obrazujący przykry spadek formy zespołu. Jakby tego było mało, dla zagorzałych fanów Anglików (bo niby kto inny skusi się na Meisterwerk III?) nie ma tu zupełnie nic ciekawego – żadnych niespodzianek, alternatywnych wersji, coverów, demówek, czy czegokolwiek godnego uwagi z perspektywy szperacza. Wszystkie te utwory były bez problemu osiągalne, więc kto był jako tako zainteresowany, ma je już na innych wydawnictwach. Dwie pierwsze płyty prezentują się pod tym względem znacznie atrakcyjniej. Plus części trzeciej widzę tylko w fakcie, że postarano się o maksymalną przekrojowość tej zbieraniny – zamieszczono tu bowiem zarówno numery z longplejów, epek jak i eksperymentu o tytule
Debiut tej greckiej ekipy gładko wpisał się w drugą falę amerykańskiego death metalu sprzed prawie trzydziestu lat – był typowy i przewidywalny do bólu, ale zagrany bardzo sprawnie i z należytą pasją, toteż po prostu musiał się podobać miłośnikom podziemnej łupanki. Na No Worlds… Nor Gods Beyond dobitnie słychać, że tamten materiał absolutnie nie był dziełem przypadku i że Resurgency mają zamiar kurczowo trzymać się tego stylu, nie wykazując przy tym jakichkolwiek reformatorskich ambicji. Stąd też na nowym krążku w stosunku do starszego o pięć lat poprzednika zmieniło się naprawdę niewiele, ale z mojej strony to żaden zarzut, bo akurat w przypadku tego zespołu owo niewiele oznacza okrzepnięcie i poprawienie kilku detali. Muzycy Resurgency lepiej obsługują swoje instrumenty (choć nie robią niczego, żeby to jakoś nachalnie rzucało się w uszy; w każdym razie nikt ich nie posądzi o chęć zdobycia plakietki „technical”), przypuszczalnie też dostali trochę więcej kasy na studio (brzmienie jest wyraźnie lepsze niż na debiucie, ale całość została niestety ciszej nagrana), jednak styl, podejście do komponowania i zaangażowanie zachowali takie same. Oznacza to czysty death metalowy wygar utrzymany głównie w szybkich tempach, w którym mocno pobrzmiewają echa starszych produkcji Monstrosity, Malevolent Creation, Brutality czy nawet Vader. Jak nietrudno się zorientować, na No Worlds… Nor Gods Beyond nie ma miejsca ani czasu na specjalne zawiłości (również przy okazji solówek) czy komplikowanie przekazu – wszystkie kawałki są raczej proste (ale nie prostackie) i bezpośrednie, a przez to łatwe w odbiorze i na swój sposób chwytliwe. Można zatem powiedzieć, że muzyka Greków z biegiem lat stała się bardziej dojrzała i profesjonalna przy jednoczesnym zachowaniu jej pierwotnego, undergroundowego charakteru. Fanów Resurgency zapewne ucieszy informacja, że materiał wywołuje równie pozytywne odczucia co „False Enlightenment” i wraca się do niego równie chętnie.
Na pierwszy rzut oka wszystko z Emperor Of Sand się zgadza, bo i estetyka okładki, i oprawa, i w końcu brzmienie nie odbiegają specjalnie od tego, z czym nas Mastodon zaznajomił kilka lat temu. Czyli jest super. Problem pojawia się dopiero po odpaleniu krążka i pierwszym przesłuchaniu, które to nie pozostawia większego wrażenia, czemu bohaterowie tej recki sami są zresztą winni, bo na początek wrzucili numer jak na siebie dość przeciętny, a już na pewno nie porywający. Czyżby muzykom o taaakim potencjale zaczynało brakować pomysłów? Po części na pewno tak, bo na Emperor Of Sand nie słychać konkretnej wizji całości i jasno sprecyzowanego celu – cuś jakby zespół miał problem z określeniem się, w którym kierunku pójść, więc w ramach kompromisu upchnął na płycie wszystkiego po trochu. Dwa poprzednie krążki były pod tym względem bardziej wyraziste – czysta komercha – łatwo przyswajalne przeboje w progresywnym sosie. Teraz ta przebojowość (zbyt) często sprowadza się do strasznie banalnych refrenów (np. w „Show Yourself”), a niekiedy w ogóle jej brakuje. W jej miejsce zaproponowano więcej agresji i ciężaru, które jednoznacznie kojarzą się z niezapomnianym
To rozumiem! Już po piętnastu sekundach otwierającego album „Daimonion” człowiek wie, że Deivos powrócił. Nie tyle do wysokiej formy — bo tą zespół utrzymuje od dawna — co do tego, co wychodziło mu najlepiej i czym zasłynął, czyli — dla niewtajemniczonych — do pokomplikowanego technicznie, szybkiego i brutalnego zarazem death metalu. Chwała im za to, bo właśnie w takim graniu potrafią pokazać pełnię swoich niekwestionowanych umiejętności i talentu kompozytorskiego. W odstawkę poszły próby eksperymentów i ulepszania czegoś, co ulepszeń nie potrzebuje, a udział elektroniki ograniczono na Endemic Divine do minimum, więc materiał automatycznie zyskał na spójności i wyrazistości, jest przy tym także bardziej energetyczny, zaczepny, nabuzowany. A w kwestii stylu rozpoznawalny, jak za czasów „Gospel Of Maggots” i „Demiurge Of The Void”. W każdym utworze (a już zwłaszcza w tytułowym) doskonale słychać, że tym razem ekipie Deivos nie brakowało pomysłów, że nie byli zmuszeni do chodzenia na aranżacyjne skróty czy robienia czegoś wbrew sobie – raz, że w riffach mamy same konkrety, a dwa, że sekcja w urozmaicony sposób intensyfikuje każdy patent podany przez gitarzystów. To w oczywisty sposób przełożyło się odczucie doznawanego jebnięcia z każdym kolejnym kawałkiem, a że są one sprytnie ułożone — od szybkich i krótkich strzałów do coraz bardziej rozbudowanych i wielowątkowych, choć wciąż kopiących — to słuchacz jest sprawnie prany po mordzie do wielkiego (dosłownie) finału. Nie chcę przez to sugerować, że Endemic Divine sprowadza się tylko do szybkiej sieczki, bo na płycie nie brakuje wolniejszych partii, jednak są one dużo ciekawiej zaaranżowane niż na
Sermon Ov Wrath to już czwarty krążek z logo Antropomorphia jaki mam na półce; czwarty, z którego jestem bardzo zadowolony. Zdumiewa mnie łatwość, z jaką Holendrzy tworzą tak dopracowane i wpadające w ucho materiały – niby wszystkie są utrzymane w tym samym stylu z lekka przestarzałego europejskiego death metalu, a jednak nie można o nich powiedzieć, że są identyczne czy wtórne. Formuła wypracowana przez zespół lata temu wciąż sprawdza się wybornie, a wszelkie korekty w obrębie stylu na kolejnych płytach sprowadzają się wyłącznie do detali. Innymi słowy zmian nie ma dużo, ale jeśli już się pojawiają, to są trafione i gładko wpisują się w klimat całości. Jeśli dla kogoś to za mało, to sorki – proponuję szukać szczęścia gdzie indziej. Podobnie jak na poprzednikach, na Sermon Ov Wrath proporcje mielonki i szybkiej sieczki ustalono na korzyść motorycznych walców o przeznaczeniu koncertowym (gdyby, kurwa, jeszcze grali w Europie z jako taką częstotliwością!), bo w takich tempach Antropomorphia sprawdza się najlepiej i najmocniej oddziałuje na kark słuchacza. Tym mocniej, że Holendrzy potrafią pisać fajne refreny (czy raczej frazy), które można później w lot podłapać – wszak mało co ma taki potencjał jak necro-lezbijskie klimaty w diabelskim sosie. Spore wrażenie — tak jak na
Jeśli mam być szczery, to już się pogodziłem z tym, że powoli przyjdzie mi się żegnać z Obituary jaki lubię, a ich kolejne krążki będą trafiały na moją półkę tylko z kolekcjonerskiego obowiązku. Dwa nowe kawałki zamieszczone na ubiegłorocznej epce-koncertówce były wprawdzie obiecujące, jednak nawet naiwność zagorzałego fana ma swoje granice, toteż po longpleju nie oczekiwałem niczego powalającego. No i Obituary nie powala, aaale… i tak jest najlepszym, najbardziej optymalnym i przekonywającym albumem Amerykanów przynajmniej od czasu
Innowacyjna, zaskakująca, ekscytująca – te i wiele podobnie nacechowanych przymiotników nijak się niestety mają do Atonement. Dziesiąta płyta Immolation w żadnym elemencie w sposób zauważalny nie odchodzi od formuły muzyczno-brzmieniowej, jaką znamy przynajmniej od
Po entuzjastycznie przyjętym debiucie młodzieńcy z Rude zakasali rękawy i ostro zabrali się do pracy, dokładając wszelkich starań, aby następca
Uerberos to stosunkowa nowa nazwa na polskiej scenie, choć muzycy za nią stojący mogą się pochwalić pewnym doświadczeniem w robieniu hałasu – może nie jest/było to nic wielkiego, ale podstawy death metalowego fachu opanowali na tyle, żeby z tą kapelą już na początku drogi ruszyć ostro z kopyta. Lata pracy i ćwiczeń nie poszły na marne, czego potwierdzenie znajdujemy na Tormented By Faith, debiutanckim krążku ekipy z Żor. Przebrnąłem przez ten album na spokojnie kilkadziesiąt razy i tak się zastanawiam, czy jest w ogóle sens chwalić zespół za to, co udało mu się na nim osiągnąć. Bo kogo tak naprawdę obchodzi kolejna dobra płyta?


