11 listopada 2017

Amon – Liar In Wait [2012]

Amon - Liar In Wait recenzja okładka review coverWskrzeszając Amon, bracia Hoffman powinni sobie doskonale zdawać sprawę, że cokolwiek nagrają pod tym szyldem, to i tak nie będzie miało najmniejszych szans sprostać oczekiwaniom szerszego grona odbiorców, a już zwłaszcza miłośników twórczości ich poprzedniej kapeli. Postanowili jednak zaryzykować i, cóż, swoich oczekiwań związanych z odbiorem tego krążkiem chyba też nie spełnili. Materiał zebrany pod tytułem Liar In Wait ani nie zachwyca, ani nie załamuje; jest całkiem przyzwoity, jednak przez zatrzęsienie zawartych w nim sprzeczności i taką sobie wyrazistość dość szybko ulatuje z pamięci. Nawet u mnie — a wydawało mi się, że jestem entuzjastycznie nastawiony do zespołu — przez większą część roku płytę przykrywa gruba warstwa kurzu. Jeśli natomiast sięgam po Liar In Wait, za każdym razem mam wrażenie obcowania z muzyką, która mimo iż w ogóle nie męczy, nie zmierza w jasno określonym kierunku, raczej w kilku przeciwnych. Kompozytorskie niezdecydowanie to chyba ostatnia rzecz, jakiej mógłbym się spodziewać po tak doświadczonym składzie, a to właśnie ono stanowi główny problem albumu. Z jednej strony wyraźnie dają tu o sobie znać chęci zrobienia czegoś zupełnie innego — choć siłą rzeczy w podobnych ramach — niż Deicide na którymkolwiek etapie, z drugiej zaś raz za razem słychać próby nawiązania do co bardziej charakterystycznych elementów składowych Bogobójstwa (choćby w kwestii wokali), które są niezbyt ambitnymi zagraniami pod publikę. Jak na moje ucho zespołowi nie udało się tego należycie zbalansować, więc cały krążek stoi pod znakiem stylistycznych zgrzytów. Utwory na Liar In Wait są na pewno bardziej techniczne niż te, które bracia grali przez lata, a już zwłaszcza w obrębie solówek (bywa, że zaskakująco melodyjnych), jednak te wszystkie gitarowe zawijasy i ozdobniki wydają mi się nienaturalne i wciśnięte na siłę. Odbieram to jako coś na zasadzie ostatecznego udowodnienia malkontentom i niedowiarkom, że potrafią grać rzeczy stopniem skomplikowania przewyższające „Legion”… i „The Stench Of Redemption”. Jednocześnie w riffach wciąż jest obecny pierwiastek chaosu, który zawsze charakteryzował ten gitarowy tandem; wiecie – to nie do końca okiełznane szaleństwo, w wyniku którego niekiedy zatraca się czytelność muzyki. Żeby było śmieszniej, ten „bałagan” nie przeszkadza ekipie Amon popadać w straszne schematy. W rezultacie właściwie wszystkie kawałki zbudowano w oparciu o niezbyt rozbudowany zestaw tych samych składników występujących w tej samej kolejności. A stąd już tylko krok do nudy. I taki właśnie jest Liar In Wait – stosunkowo przyjemny, ale nudnawy i nie zapadający na dłużej w pamięć. Przypuszczam, że ocena jest mniej lub bardziej nieświadomie naciągnięta.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AMON-737062752977944/

podobne płyty:


Udostępnij:

5 listopada 2017

Samael – Hegemony [2017]

Samael - Hegemony recenzja okładka review coverDwa przypadki to dość skromny materiał, by na jego podstawie tworzyć jakąś prawidłowość, ale skoro oba bez naciągania faktów pasują mi do teorii, to niech i tak będzie. W przypadku Samael owa prawidłowość wygląda następująco: po dłuższych przerwach Szwajcarzy nagrywają albumy nie urywające dupy. Tak było z „Reign Of Light”, tak jest również z Hegemony. Wstyd to przyznać, ale od lat podchodzę do nowych płyt tego zespołu jak do produkcji pop – mianowicie interesuje mnie, czy są na nich jakieś fajne piosenki i czy jest ich dużo. Przy okazji tego krążka odpowiedź na pierwsze pytanie brzmi – owszem, zaś na drugie – niespecjalnie. Tak na dobrą sprawę z pięćdziesięciominutowego — swoją drogą to już odrobinę za długo — materiału w pamięć najbardziej zapada „Helter Skelter”, co jest zresztą zrozumiałe – wszak McCartney i Lennon w pisaniu hitów nie mieli sobie równych, a akurat w tym kawałku ponoć dali podwaliny dla metalu. Natomiast spośród autorskich utworów Samael najciekawsze wydają mi się „Rite Of Renewal” i „Against All Enemies”, które wyróżniają się dobrą dynamiką i ponadprzeciętną chwytliwością. W pozostałych numerach nie brakuje udanych partii (ba, jest ich całkiem sporo!), jednak zwykle nie rozwijają się w coś większego – pozostają tylko ciekawym fragmentem w otoczeniu patentów po prostu średnich i mocno oklepanych. Ta wtórność Hegemony bywa kłopotliwa zwłaszcza kiedy jakiś fragment baaardzo przypomina inny, znany już z „Passage”, „Eternal” czy „Lux Mundi”. Nie wymagam — a nawet nie chcę — od Samael eksperymentów ani wymyślania swojego stylu na nowo, jednak pewne modyfikacje w jego obrębie czy choćby odrobina innowacji na pewno by nie zaszkodziły. Tymczasem Hegemony jawi mi się bardziej jako zestaw odgrzewanych — ale za to jako tako bezpiecznych — pomysłów nagranych dla świętego spokoju, niż całkowicie świeży materiał stworzony by zadziwić i podbić świat, co zresztą może sugerować tytuł krążka. A propos prezentowanych na albumie treści; niektóre utwory — a już szczególnie tytułowy i „Samael” — brzmią jak poważne manifesty, jakby zespół miał zamiar odegrać kluczową rolę w dziejach świata. Szkoda tylko, że teksty typu „Silniejsi niż kiedykolwiek wcześniej / Nasza moc jest coraz większa” czy „Jesteśmy przyszłością / Właśnie zaczynamy swe przedsięwzięcie” nijak się mają do muzyki, która ni cholery nie ma rewolucyjnego charakteru. Ponadto, jak mi się zdaje, nie ma nic specjalnie wzniosłego w „transferze” z fonograficznego giganta do wytwórni celującej w przeciętności przystępnej dla typowego Niemca. No chyba, że zrobili to w imię taktyki „jeden krok do tyłu, dwa do przodu”. Boję się tylko, że na te kroki do przodu Samaelowi może już zwyczajnie zabraknąć czasu.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.samael.info

inne płyty tego wykonawcy:








Udostępnij:

30 października 2017

Ceremony – Tyranny From Above [1993]

Ceremony - Tyranny From Above recenzja reviewCeremony to już nieco zapomniany przedstawiciel holenderskiego death metalu. Zaczynali pod koniec lat 80-tych, by jeszcze w pierwszej połowie następnej dekady być już tylko wspomnieniem dla garstki fanów, którzy poznali się na ich talencie. Dorobek zespołu, choć dość skromny, jest w całości wart uwagi, a już zwłaszcza ta jedyna płyta długogrająca. Holendrzy umiłowali sobie death metal o solidnym współczynniku brutalności i z wyczuwalnym technicznym odchyłem, który zgrabnie łączy w sobie wpływy zarówno szkoły amerykańskiej, jaki i europejskiej. Z tą pierwszą Ceremony łączą bardzo zbliżone patenty na bezkompromisowe napieprzanie i skłonność do komplikowania struktur, zaś z drugą podejście do surowej produkcji. Należy przy tym zaznaczyć, że muzycy nie dali się porwać bardzo wówczas popularnym u ich rodaków wpływom doom metalu, stąd też Tyranny From Above w przeważającej części jest materiałem opartym na szybkich tempach i odpowiednio ciężkich riffach – czystym gatunkowo, pozbawionym eksperymentów i zmiękczaczy (delikatne i nieistotne dla całości plamy klawiszy pojawiają się bodaj w jednym kawałku), choć nie pewnego elementu zaskoczenia. Ceremony nie silą się na przesadnie subtelne rozwiązania, od pierwszego kawałka dając jasno do zrozumienia, że nie mają zamiaru się pierdolić z słuchaczem jak matka z łobuzem. Główna w tym zasługa intensywnie pracujących gitar, których partie są stosunkowo złożone, z wieloma zmianami motywów i pokręconymi wstawkami, dzięki czemu nie tak łatwo znudzić się Tyranny From Above. W związku z powyższym zastanawia mnie, dlaczego solówki w stosunku do riffów potraktowano ewidentnie na odwal się – tylko dwie trzymają się struktur utworów, natomiast reszta jest wstrzelona byle gdzie i byle jak – ot, takie zwykłe molesty gryfu bez specjalnej inwencji. Szkoda też, że perkman nieco odstaje poziomem (pomysłowością?) od gitarzystów, bo choć potrafi przywalić (i to zdradzając nawet grindowe inspiracje), to do jego gry wkradają się proste schematy, kiedy akurat mógłby bardziej zaszaleć. Co do wspomnianego elementu zaskoczenia – jest to coś na kształt czystych wokali/wrzasków w damskim wydaniu, które ni z tego ni z owego pojawiają się w „Beyond The Boundaries Of This World” i „Tribulation Foreseen”, będąc mocnym kontrastem dla tradycyjnego growlu. Pierwsza reakcja: o co, kurwa, chodzi? A chodzi o to, że… nie mam bladego pojęcia… Mimo to Tyranny From Above jako całość jest dość zwartym i dobrze skomponowanym materiałem, którym powinni się zainteresować szczególnie fani Torchure, Mercyless i wczesnego Atrocity.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Ceremony-The-Netherlands-772478876162300

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

24 października 2017

Thanatos – Emerging From The Netherworlds [1990]

Thanatos - Emerging From The Netherworlds recenzja okładka review coverPowstały w 1984 roku Thanatos szczyci się mianem pierwszej prawdziwie ekstremalnej załogi w Holandii – IPN ze swoimi teczkami i agentami chyba się w to nie mieszał, więc można przyjąć, że to kwestia obiektywna i nie podlegająca dyskusji. Jakby tego było mało, w niektórych kręgach zespół jest rozpatrywany również w kategorii kapeli prawdziwie kultowej – a to już, jak dla mnie, temat do polemiki. Oczywiście nie sposób odmówić Holendrom wkładu w rozwój tamtejszej sceny, jednak jej największy rozkwit miał miejsce już bez ich udziału. To raz. Druga sprawa, która podkopuje wspomnianą kultowość to fakt późnego wydania Emerging From The Netherworlds, który niejako przesunął zespół do drugiej fali brutalnego grania, stawiając go w jednym szeregu z kompletnymi nowicjuszami. Po trzecie w końcu – sama muzyka. Po oficjalnym wydawnictwie kapeli, która tak wcześnie zaczynała można by oczekiwać czegoś na wysokim poziomie (także pod względem produkcji), z charakterem i w dużym stopniu oryginalnego. Tymczasem Thanatos na debiucie proponuje agresywny thrash-death, jakiego wokół było wówczas pełno, w tym także sporo tego lepszego. Sepultura, Massacra, Cancer, Incubus a nawet nasz Dragon to tylko niektóre z nazw, które przychodzą do głowy w czasie słuchania Emerging From The Netherworlds – materiału, który spełnia praktycznie wszystkie wymogi gatunku, choć w żadnym elemencie tak naprawdę nie zachwyca i nie wybija się ponad średnią. Nie znaczy to jednak, że album nie sprawia pewnej przyjemności. Do mnie Thanatos najbardziej przemawia, gdy zapieprza w szybkich tempach (które, swoją drogą, ładnie uwydatniają warsztat perkusisty), korzystając z nieskomplikowanych acz chwytliwych riffów i fajnego thrash’owego feelingu, co dobrze słychać zwłaszcza w „Progressive Destructor”, „Outward Of The Inward”, „Bodily Dismemberment” czy „Omnicoitor”. W takich momentach — dodam, że będących w przewadze — łatwiej przymknąć oko na znikomą oryginalność Emerging From The Netherworlds i skupić się czymś pożytecznym – np. trząchaniem dynią. Wtedy też album brzmi najlepiej, bo wszelkie zwolnienia obnażają niedostatki produkcji – zwłaszcza bzyczący dźwięk gitar, które równie dobrze mogli nagrać w studiu Giełda w Poznaniu w 1989 roku. Ponadto zastanawiający jest dla mnie poziom niektórych solówek Erwina – vide kaleki początek „The Day Before Tomorrow” – albo to próby pójścia w awangardę albo, co bardziej prawdopodobne, techniczna nieporadność. Pomimo tych paru uwag uważam, że warto dać debiutowi Thanatos szansę. Wprawdzie to nie klasyk przez duże K, ale daje radę.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.thanatos.info

podobne płyty:

Udostępnij: