1 listopada 2015

Kat – 38 Minutes Of Life [1987]

Kat - 38 Minutes Of Life recenzja okładka review coverLata mijają, a pierwszy duży materiał live Kata ciągle robi dobre wrażenie. Wprawdzie sama realizacja pozostawia nieco do życzenia, jednak z selektywnością nie jest najgorzej, a takie zabrudzone, szorstkie brzmienie pasuje jak ulał do dzikiej muzyki i dodaje całości uroku. Miejmy ponadto na uwadze, kiedy, gdzie i na jakim sprzęcie to wszystko nagrywano. Omawiana koncertówka to kilkadziesiąt minut znakomicie odegranego thrash/speed/blackowego wyziewu, emanującego ogromną energią i wyczuwalną radością płynącą z grania. Wszelkie niedociągnięcia (a jest ich niewiele) odsuwają na dalszy plan i liczy się tylko bezkompromisowa sieczka. Mocna gitara, zapieprzający bas i — może przesadnie — „roztrzaskane” gary tworzą ścianę niezłego hałasu o zadziwiająco kojących właściwościach. Ale to już chyba standard przy klasycznym graniu w wersji koncertowej. Ogień, jaki Katowska czwórka z siebie wykrzesała przy „Czarnych Zastępach”, „Mordercy”, „Mag–Sex” czy „Wyroczni” (choć właściwie to przy wszystkich kawałkach) zagrzewa do boju (trząchania dynią i innych tańców-łamańców), a świetne refreny ułatwiają przyspieszoną anihilację strun głosowych. Klimat tych koncertów (bo 38 Minutes Of Life nie jest zapisem tylko jednego występu) udziela się błyskawicznie i stanowi o tak wysokiej ocenie wydawnictwa. Dla mnie świetna sprawa.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: kat-band.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 października 2015

Gorelust – We Are The Undead [2015]

Gorelust - We Are The Undead recenzja okładka review coverSława Gorelust jako legendy brutalnego death metalu jest mocno przesadzona, ale może właśnie dzięki niej przynajmniej kilka osób zwróci uwagę na ten klawy zespół. Tym bardziej, że jest ku temu niezła okazja. Kanadyjczycy postanowili przypomnieć o sobie po, bagatela, dwudziestu latach od premiery całkiem niezłego — i jak się okazuje, kultowego — debiutu. Wydaje się, że w międzyczasie panowie nie zmienili swoich gustów (vide okładka) ani podejścia do wykonywanej muzyki, bo mamy tu bezpośrednią kontynuację „Reign Of Lunacy”. Taka konsekwencja jest oczywiście godna pochwały, jednak przez nią w ostatecznym rozrachunku We Are The Undead może mieć dość wąskie grono odbiorców, a w każdym razie mniejsze niż na to zasługuje. Nie jestem bowiem przekonany, że death metal mocno zalatujący połową lat 90-tych (nie raz przyjdzie przywołać prostsze oblicze Cryptopsy, Cannibal Corpse, Broken Hope czy Suffocation), bez technicznych fajerwerków i z surową (albo podziemną, jak kto woli) produkcją wpadnie w ucho fanom wychowanym na Cephalic Impurity, Cerebral Bore albo czymś w rodzaju Job For A Cowboy. We Are The Undead w żadnym wypadku nie jest krążkiem efektownym, zmuszającym słuchacza do przebijania się przez gęstwinę zaskakujących zagrywek. Nie, to album efektywny, bezpośredni, brutalny sam z siebie i bardzo naturalny. Gorelust nie potrzebują tu żadnych nowoczesnych sztuczek, żeby narobić dużo hałasu. Warto dodać, że dość chwytliwego hałasu, bo tu i ówdzie (zwłaszcza w „We Are The Undead” i „City Of The Cannibals”) pojawiają się bardzo nośne riffy, rytmy i solówki, pomagające bezstresowo przebić się przez cały materiał. Tym półgodzinnym albumem Kanadyjczycy udowodnili, że pomimo starczej siwizny i rosnących brzuchali potrafią zdrowo przyłoić. Szkoda tylko, że ten powrót nie wzbudzi większego zainteresowania.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/gorelustband
Udostępnij:

8 października 2015

Slayer – Repentless [2015]

Slayer - Repentless recenzja okładka review coverKamienowanie Kerry’ego Kinga i spółki przy okazji premiery Repentless szybko przybrało rozmiary absurdu godnego „Żywotu Briana”. Żeby zyskać na wiarygodności, większość kontestatorów przywdziała na ten czas sztuczne brody „starych fanów prawdziwego Slayera”, po czym zaczęła na oślep pizgać tymi swoimi kamyczkami-argumentami, udowadniając wszem i wobec, że dzisiejszy Slayer nie ma prawa bytu, że to tylko błazenada. Prawda jest natomiast taka, że Amerykanie, studyjnie, są w wyraźnie lepszej formie niż ostatnio, a sam krążek robi zaskakująco dobre pierwsze wrażenie. Niestety tylko pierwsze, bo wraz z kolejnymi przesłuchaniami emocje szybko opadają, a początkowa podnieta przegrywa z trzeźwym spojrzeniem – nie na tyle jednak, żeby zjebać album z góry na dół i po bokach. Muzycznie i brzmieniowo Repentless jest średnio udaną próbą powrotu do stylistyki zajebistego „Christ Illusion” z zauważalnymi nawiązaniami do "God Hates Us All". O ile dźwięk zasługuje na pochwałę, bo jest odpowiednio ciężki, dynamiczny i mięsisty (czego nie można było powiedzieć o „World Painted Blood”), to już większości utworów brakuje ostatecznego szlifu (co zakrawa na żart – przecież dłubali przy nich przez kilka lat), odrobiny wyrazistości i choćby najmniejszego elementu zaskoczenia. W całości wybija się wyłącznie kawałek tytułowy, w pozostałych mamy już tylko mniejsze lub większe przebłyski. „Cast The First Stone” najłatwiej zapamiętać dzięki zajebistej solówce Holta (swoją drogą z jego umiejętności skorzystano nad wyraz oszczędnie) i wpadającemu w ucho refrenowi. „Vices” to przede wszystkim fajna motoryczna mielonka w wolniejszych tempach. „Take Control” bawi połączeniem prostych trzydziestoletnich riffów („Seven Churches”…) z „nowym” Slayerem. Natomiast już taki „When the Stillness Comes” byłby kompletnie nieruchawym gniotem, gdyby nie ostatni riff i galop Bostaph’a. Znacznie trudniej o jakieś konkretne refleksje na temat utworów z drugiej części płyty. One tam po prostu są i — jakby brutalnie to nie zabrzmiało — tylko pompują Repentless do formatu full-lengtha. Naturalnie trzymają dość przyzwoity poziom, ale w ich przypadku naprawdę nie ma powodu nawet do udawanego zachwytu. O „Piano Wire”, przez wzgląd na szacunek do Hannemana, lepiej nie wspominać. Mimo iż te kawałki są niezbyt urozmaicone, da się ich słuchać bez odruchu wymiotnego i lufy przy skroni. Nieważne, że nie zapadają na dłużej w pamięć. Nieważne, że wyglądają na materiał odpadowy. Ważne, że nie czynią smrodu między uszami. Tak szczerze, to to samo mógłbym napisać o Repentless jako całości – dla Slayera to taki trzeci filar w programie emerytalnym; krążek, który ma swoje plusy i przyniesie muzykom jakieś tantiemy, ale o którym za kilka lat mało kto będzie pamiętał.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.slayer.net

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

30 września 2015

Kat & Roman Kostrzewski – 666 [2015]

Kat & Roman Kostrzewski - 666 recenzja reviewPoprzednia płyta Kata i Romana Kostrzewskiego to przeróbki starych utworów, zaś najnowsza to dla odmiany… przeróbki starych utworów, a chcąc być precyzyjnym i wrednym przy okazji – zbiór coverów z zamierzchłej przeszłości Kata. To się, kurwa, nazywa kreatywne podejście do własnej twórczości, niech mnie, kurwa, drzwi ścisną! Piotr Luczyk poważnie nosił się kiedyś — okres „Mind Cannibals” — z zamiarem ponownego nagrania (w nowym składzie) trudno dostępnego „Oddechu Wymarłych Światów”, ale koniec końców dogadał się z Dziubą i szczęśliwie pomysł poszedł w odstawkę. Co skłoniło opisywaną ekipę do powtórnego nagrania 666? Oficjalnie – namowy fanów, którzy chcieli usłyszeć ten materiał we współczesnej oprawie; nieoficjalnie – chyba wszyscy wiemy.

Intencji oceniać nie zamierzam, bo sam bywam pazerny, ale już na ich rezultat pozwolę sobie splunąć raz czy dwa. Pierwsza rzecz, która daje do myślenia to czas trwania płyty – nowa 666 jest o ponad 7 minut dłuższa od oryginału. Czemu? Ano dlatego, że w paru miejscach pojawiły się partie, których pierwotnie nie było (ot, bzdurne wypełniacze niewarte szerszego wspomnienia), a całość zagrano wyraźnie wolniej. Jeśli ktoś się bierze za kawałki, które od dawna są klasyką thrash-blackowego napieprzania, to należy od niego oczekiwać, że ich odświeżone wersje będą miały przynajmniej taką samą wartość energetyczną. A tu dupa – większość numerów nawet nie rozkręca się do odpowiedniego tempa, jest pozbawiona pazura i razi niezrozumiałą dla mnie techniczną nieporadnością.

Ogólnie 666 sprawia wrażenie mocno niedopracowanej, odfajkowanej na szybko (nagrywanie na setkę wbrew pozorom wszystkiego nie tłumaczy) i bez specjalnego zaangażowania. Nowa oprawa brzmieniowa, o którą się ponoć tu głównie rozchodzi, podobnie jak wykonanie – nie zachwyca. Jedno jest pewne – studio Raven dysponuje znacznie lepszymi warunkami niż to słychać na płycie. Gdzie tu szukać technologicznych nowinek, ktoś mi podpowie? Miało być nowocześnie, postępowo (względem tego, co 30 lat temu), a co dostaliśmy: płaskie i monotonnie stukające gary, pozbawione solidnego ciężaru zepchnięte w tło gitary, przeciętnie nagłośniony bas i nachalnie górujący nad wszystkim wokal.

Z koncertów wiemy, że Roman Kostrzewski już nie wyrabia przy szybszych kawałkach – trzeba na to przymykać oko. Niestety, nie wyrabia także w studiu, przez co znane i lubiane utwory w mniej lub bardziej zmienionych interpretacjach (kolejny chybiony pomysł) potrafią niekiedy boleśnie kaleczyć uszy.

Nie słychać w tym ani rebelianckiego ducha ani diabelskiego klimatu. Tylko bezlitośnie upływający czas. Gdybym, wzorem młodych, miał poznawać Kata dopiero za sprawą reanimowanej 666, to, zniesmaczony tym rimejkiem, po oryginał nawet z ciekawości nigdy bym nie sięgnął.


ocena: -
demo
oficjalna strona: kat-rk.pl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: