23 marca 2010

Atheist – Elements [1993]

Atheist - Elements recenzja reviewOstatnie dzieło Atheist jest bez wątpienia jednym z nielicznych ewenementów jakie ukazały się w całej historii metalu. O tym albumie można pisać rozmaite referaty, rozprawki naukowe oraz analizy, tak mocno jest nietypowy. Nie chodzi tu tylko o samą muzykę, ale także o samo powstanie tego albumu. Już samym ewenementem jest to, że zespół w chwili nagrywania Elements formalnie nie istniał, a krążek został nagrany tylko po to, aby wywiązać się z kontraktu!!! Nie było chyba jeszcze zespołu, oprócz Atheist, który aby wywiązać się z umowy nagrałby genialny album. Mało tego, ostatni genialny zapis Amerykanów został skomponowany i zarejestrowany w 40 dni!!! Aż się nie chce wierzyć, że tak unikalna muzyka powstała tak szybko i z takiego powodu. Żadna kapela nie nagrała jak dotąd takiej muzyki jak Atheist 16 lat temu. Tu już nie można pisać o death metalu czy nawet o death/jazz, a o jazz-metalu, a najlepiej byłoby zdefiniować tą muzykę jako po prostu Elements. Ten album to kopalnia, w której są wszystkie najszlachetniejsze surowce. To nie tylko metal, to nie tylko jazz, ale także inne style, zahaczające nawet pod latynoskie rytmy (za które podobno najbardziej odpowiedzialny był Tony Choy)! Elements zawsze był dla mnie mistyczną tajemnicą, której długo nie mogłem poznać z przyczyn niemożliwości kupna albumu. Gdy go już kupiłem, ta tajemnica wcale nie stała się mniej zagadkowa, śmiało mogę napisać, że jest bardziej enigmatyczna niż była. Te 12 kompozycji to prawdziwy kosmos! Tu można znaleźć jedne z najbardziej technicznych i pokręconych kawałków jakie kiedykolwiek nagrano. Nie wiem, czy tylko ja tak odbieram tą płytę, ale wydaje mi się, że ta muzyka idealnie łączy się z warstwą liryczną. W „Air” gitary przypominają wirujące powietrze, w „Fire” płonący ogień, w „Water” wodne wiry, a w „Mineral” wiercenie i kłucie skał. Ale chyba najbardziej oszałamia początek „Animal”. Te riffy są wyjęte z dżungli! A jeżeli ktoś chciałby posłuchać fuzji jazzu z latynoskim smakiem, to może go odnaleźć w „Samba briza”… kopara opada. Zwieńczeniem wszystkich elementów tego albumu jest finałowy kawałek. Jak słyszę te wciąż mutujące riffy, to aż ciary po mnie przechodzą. Genialne zakończenie genialnego albumu. Na płycie zabrakło niezastąpionego Steva Flynna, ale nie jest to — co dziwne — odczuwalne. Pan Marccell wraz Tonym (i z pomocą reszty chłopaków) stworzyli tak popierdoloną, jazzową sekcję rytmiczną, że idzie dostać zajoba! Słuchając Elements bardzo często zadaje sobie pytanie: jakim kurwa cudem 16 lat temu ten album nie stał się jednym z najpopularniejszych wydawnictw!?? Bo chyba każdemu wyda się dziwne to, że taki zespół sprzedawał się gorzej niż pewne prymitywne szmatławce. Już nie raz i nie dwa było tak, że wielki twórca został doceniony dopiero po swojej śmierci, niestety tak też się stało z Atheist.


ocena: 10/10
corpse
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AtheistBand

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

3 komentarze:

  1. Bez dwóch zdań: Kultowy album. Przykrym jest niestety, że obecna metalowa młodzież nie sięga po takie pozycje. Słuchają behemotów, burgerów i innych donaldów ...

    OdpowiedzUsuń
  2. Album ciekawy, ale nie ma słowa o tym, że jest niedoprodukowany, ze tak to ujmę. Nawet rytmicznych gitar nie rozłożyli po kanalach, ponakladane na siebie. Poziomy instrumentów niedokręcone. Słychać, ze się śpieszyli, szybko skończyć. Muzyka troche na tym straciła. Lubię ten album, ale to niedoprodukowanie strasznie mnie kłuje.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sięgnij w takim razie po remaster.

      Usuń