Kilkanaście lat temu świat na nowo odkrył Demilich, co w krótkim czasie doprowadziło do prawdziwego wysrywu lepszych i gorszych kapel grających… no, starających się grać pod Finów. Nie był to aż taki boom, jak z „grającymi pod Incantation”, bo i popularność stylu mniejsza, i próg wejścia wyższy, ale tych nieodróżnialnych od siebie epigońskich zespołów narobiło się stanowczo zbyt wiele. Do nas ta moda, jak każda zresztą, dotarła ze sporym opóźnieniem — chciałbym się łudzić, że w okresie schyłkowym — więc i Polandia doczekała się wreszcie swojego reprezentanta. Tak dochodzimy do debiutu Toughness.
Zespół powołuje się na wpływy Demilich i (późnego) Morbid Angel, choć wcale nie musi tego robić, bo to, kurwa, słychać aż nazbyt wyraźnie. Do tej krótkiej wyliczanki można dorzucić także Adramelech oraz Gorguts (późny, a jak!), bo i takie naleciałości czasem się przebijają, jednak to tylko dodatki, bo bazą i punktem wyjścia dla Toughness jest kultowy band z Finlandii. Wzorce niczego sobie, toteż i muzyka powinna być niczego sobie. No i cóż, The Prophetic Dawn przy pierwszym kontakcie robi naprawdę pozytywne wrażenie, jako że jest to coś świeżego i zdecydowanie odmiennego od deathmetalowych standardów, jakie przyjęły się nad Wisłą.
Tu uwaga – jeśli chce się to dobre wrażenie zachować, należy jak najszybciej odłożyć płytę na półkę. Niestety, z każdym kolejnym przesłuchaniem The Prophetic Dawn na powierzchnię wychodzą coraz to nowe bolączki tego materiału. Przede wszystkim słuchacz może łatwo dojść do wniosku, że główny pomysł Toughness na siebie, to grać tak, żeby było podobnie do Demilich. I jest podobnie, ale przy tym dość monotonnie i odtwórczo – brakuje temu polotu i pojebanego luzu, jaki emanował z „Nespithe”. Ponadto zespołowi szczególnie nie służy komplikowanie muzyki, bo wtedy wkrada się do niej mnóstwo nieskoordynowanych dźwięków, co daje się odczuć m.in. w partiach solowych (zwłaszcza basowych), które są odklejone od tego, co się dzieje wokół – a zwykle akurat dzieje się coś ciekawszego.
Jak nietrudno się domyślić, na muzyce podobieństwa do Finów się nie kończą, bo Toughness do Demilich nawiązują również brzmieniem oraz wokalami. Produkcja The Prophetic Dawn jest dość mętna i zapiaszczona, z takim se balansem i umiarkowaną selektywnością. Mimo to — a może właśnie dzięki temu — zespołowi udało się uzyskać odpowiedni ciężar i poczucie duchoty w co bardziej bezpośrednich fragmentach (choćby w „Forsaken Entity”, „The Prophetic Dawn” czy „Depths Of Nothingness”). Z kolei im więcej kombinowania, tym większy robi się bałagan i trudniej o spójność instrumentów. Co do wokali… w książeczce Toughness chwalą się (?), że nie zastosowali na nich żadnych efektów. Jakby to ująć… chyba jednak lepiej było z jakichś skorzystać, bo zamiast głębokiego dołu jest pozbawione wyrazistości buczenie.
Toughness podjęli się ambitnego wyzwania stworzenia techniczno-syfiastego materiału w dość specyficznym stylu, które na obecnym etapie zwyczajnie ich przerosło. Słychać tu chęci, słychać pewne umiejętności, jednak nie mają one przełożenia na interesujące i składne kompozycje.
ocena: 5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ToughnessOfficialPL
podobne płyty:
- DEMILICH – Nespithe
Vltimas to projekt, którego założenia na papierze kompletnie nie trzymały się kupy, a jednak jego debiut okazał się jednym z ciekawszych albumów 2019 roku i przez długi czas nie opuszczał mojego odtwarzacza. Oczekiwania miałem niekonkretne, w dodatku na bardzo niskim poziomie, więc łatwo było mnie pozytywnie zaskoczyć. To w żaden sposób nie umniejsza wartości muzyki, jaka znalazła się na
W ciągu zaledwie trzech lat działalności, w dodatku w niesprzyjających warunkach, Angelcorpse szturmem wdarli się do czołówki gatunku, zyskali ogromny szacunek fanów (i taką se popularność), a dzięki genialnemu
Ostatnia dekada upłynęła Defeated Sanity na stopniowym odchodzeniu od tego, czym zasłynęli na początku działalności (a więc brutalnego i technicznego death metalu) i jednoczesnym tworzeniu nowej jakości w znacznie poszerzonych ramach… brutalnego i technicznego death metalu. W krótkich żołnierskich i jakże filozoficznych słowach: grają z grubsza to samo, ale inaczej. O ile jeszcze na
Debiut Heresiarch wywołał tu i ówdzie niemałe poruszenie, z zespołu zrobiono nową nadzieję war metalu i upatrywano w nim głównej konkurencji dla ziomków z Diocletian. U mnie, co tu ściemniać, „Death Ordinance” wleciał jednym uchem i wyleciał drugim, nie pozostawiając po sobie znaczącego śladu – ot sprawnie podana i niczym się nie wyróżniająca kupa hałasu, w dodatku niekoniecznie takiego, do którego chciałoby się wracać choćby co miesiąc. Dość powiedzieć, że do premiery Edifice miałem spore problemy ze zlokalizowaniem tej płyty na półce. Na szczęście przyszło nowe, które pozwoliło mi inaczej spojrzeć na ten zespół.
Dobrze jest zejść ze sceny niepokonanym, z podniesionym czołem i na własnych warunkach. Fani docenią taką postawę i tłumnie zjawią się na pożegnalnych koncertach, nakupią gadżetów, zrobią pamiątkowe fotki i będzie git. Do czasu, bo później przychodzi dumnie siedzieć na dupie, patrzeć na topniejące zasoby i zżymać się na myśl o górach niezarabianych pieniędzy. W takiej sytuacji znalazł się Kerry King po, tymczasowym, zamknięciu rozdziału pod tytułem Slayer. Wiadomo było, że samym pieprzeniem głupot w wywiadach długo nie utrzyma zainteresowania mediów, potrzebny był mu nowy zespół, z dużymi nazwiskami w składzie i… starą muzyką.
Ingurgitating Oblivion to bezsprzecznie jeden z najbardziej ambitnych zespołów u naszych zachodnich zabor… tego, sąsiadów. Niemcy od lat całkiem udanie poszerzają formułę technicznego death metalu, nie idąc przy tym na łatwiznę ani żadne kompromisy. A, no i nie zważają, czy ktokolwiek spoza zespołu ogarnia te ich pokręcone wizje. Nie powiem, takie aroganckie podejście, ignorujące możliwości i oczekiwania odbiorców, zawsze mi imponuje — tak jak zaimponował mi „Vision Wallows In Symphonies Of Light” — ale i ja czasami osiągam punkt wyrzygu, kiedy spektrum artyzmu jest zbyt szerokie.
Do nagrań czwartego krążka muzycy Vomit The Soul przystępowali w poważnie odmienionym (a zarazem wzmocnionym) składzie, stąd też po następcy
Zadziwiająco długo kazali nam czekać na swój trzeci album kanadyjscy nihiliści z Adversarial. Z każdym kolejnym rokiem apetyt na nową muzykę oraz oczekiwania z nią związane rosły, a po dziewięciu latach zrobiły się wręcz niebezpiecznie wysokie. Od początku było wiadomo, że pobić „Death, Endless Nothing And The Black Knife Of Nihilism” będzie im zajebiście trudno, że naprawdę muszą spiąć dupska i dać z siebie wszystko. No i cóż, albo zwieracze już im nie domagają i gdzieniegdzie pojawiają się luzy, albo w tej chwili stać ich tylko na tyle. Tak, Solitude With The Eternal… nie ma startu do poprzednika, choć na pewno nie jest też słabym krążkiem.
Znamy zespoły antychrześcijańskie, znamy zespoły pro-chrześcijańskie. Niektórzy, jak Orphaned Land zrobili karierę na byciu zgodnym z teorią spiskową o jednej religii, łączącej abrahamowe wierzenia w jedno wielkie gówno. A co ma do powiedzenia hinduizm?


