20 października 2010

Misanthrope – Miracles: Totem Taboo [1994]

Misanthrope - Miracles: Totem Taboo recenzja reviewJakoś nie mam szczęścia do francuskich kapel; na każdą tamtejszą sensowną ekipę przypada tuzin nieudaczników, którzy samą swoją obecnością na scenie przyprawiają o solidne wzdęcia. Czy wiecie, że Misanthrope (ten francuski) istnieje już od 22 lat? Nie? Ja też nie widziałem, a co więcej – spokojnie mógłbym nadal tego nie wiedzieć i tylko rzetelność recenzencka oraz uczciwość względem was, czytelników, sprawiła, że się tym zainteresowałem. Ale luzik, niedługo o tym zapomnę;]. Zapomnę szybko i nawet mi brewka nie tyknie. Żeby jednak owej rzetelności stało się zadość, napiszę kilka zdań o bohaterze dzisiejszego dnia. Miracles: Totem Taboo to drugi studyjny album pobratymców Pepé Le Swąda; drugi z dziewięciu, mój zapewne ostatni… Niestety nie potrafię znaleźć wystarczająco wielu powodów, by powęszyć w poszukiwaniu innych „dzieł”… ale ja znów nie o tym. Muzyka zaprezentowana na „Cudach…” to progresywny (podobno) death w swojej melodyjnej odmianie. Jeśli przez progresywny rozumiemy (dziś) niebrzmiący i działający na nerwy, to definicja wydaje się bardzo trafna; melodyjny rozumie się samo przez się, więc nawet nie ma co komentować. Pewne skojarzenia mam z muzyką Sculptured oraz polskiego Cold Passion, z tą wszakże różnicą, że dwóch ostatnich da się słuchać. Największy problem z tym pierwszym jest natomiast taki, że jest generalnie słaby, no i nie za bardzo trawię wokale. Słaby dlatego, że rozklekotany, nie do końca przemyślany i dupowato brzmiący. Przyznać jednak muszę, że pozytywne wrażenie sprawiają na mnie niektóre fragmenty niektórych kawałków, wybrane pokazy technicznych umiejętności oraz poszczególne partie gitarowe (czyli nie za wiele). Sęk w tym, że zostały one źle skanalizowane, a wystarczyłoby bardziej się przyłożyć i byłby z tego kawałek solidnego materiału. A tak, dobrze mi służy za kurzochwyt. I tyle.


ocena: 4/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/misanthrope.official
Udostępnij:

17 października 2010

Behemoth – Demigod [2004]

Behemoth - Demigod recenzja reviewSiódmy w ogóle, a piąty słuchalny, album Demigod to niespełna 41 minut brutalnego death metalu zagranego w charakterystyczny dla zespołu sposób. Charakterystyczny, bo — czy to się komuś podoba czy nie — Behemoth już od kilku lat jest uznaną firmą, dostarczającą produkty najwyższej jakości, obok których nie sposób przejść obojętnie. Na zachwianie poziomu nie mają też wpływu zmiany personalne – na tym krążku Havoca na stanowisku drugiego gitarzysty zastąpił sesyjnie Seth z zespołu Nomad, natomiast basistę Novego niejaki Onion (czy jakoś tak) z takiej bidnej kapelki, która rżnie z kogo popadnie, w tym także z Behemotha. Faceci w spódnicach (a może i rajtuzach – strach zaglądać) odczuwalnie zredukowali wpływy Morbid Angel (importowali za to odrobinę oryginalnego Nile), choć absolutnie nie można powiedzieć, że zarzucili złożone granie. Owszem – prostych, a zarazem chwytliwych riffów („Conquer All”, „Towards Babylon”, „Demigod”) jest więcej, ale to nie jedyne pomysły na gitary (warto zaznaczyć, że ich dźwięk jest zdecydowanie mocniejszy niż w przeszłości), bowiem mamy tu jeszcze akustyki, sporo czysto technicznych zagrywek i zupełnie niczego sobie solówki. Perkusyjna siekanina — tak wyziewne blasty, jak i gęstwina rozmaitych przejść — oczywiście budzi respekt, co nie zmienia faktu, że można by ją lepiej wyeksponować. Uwagę zwraca także odmieniony wokal Adama – bardziej nienawistny i wściekły. Szczególnie dobrze to słychać w „Slaves Shall Serve” i „Mysterium Coniunctionis (Hermanubis)” – świetna robota! Zastanawiający jest dla mnie na Demigod udział Karla Sandersa (solówka w „XUL”) – chłop potwierdził, że gościnnie to tylko jakieś dziadostwo potrafi nagrać, zaś prawdziwe wrażenie robi to, jak w podkładzie napiera Inferno. No, ale te szarpidruckie wyczyny przynajmniej słychać, w przeciwieństwie do chłopięcego chóru, do wychwycenia którego potrzebne są chyba zdolności nietoperza-radiotelegrafisty z praktyką na radzieckiej łodzi podwodnej. Enyłej, materiału słucha się z przyjemnością, choć nie jest on pozbawiony pewnych wad. O jednolitość nie ma się co specjalnie rzucać (jakkolwiek niektórzy mogą mieć z nią problem), bo towarzyszy jej odpowiednia dawka przebojowości. Od stawki jednak odstaje i poziom lekko zaniża niewyraźny „The Reign Ov Shemsu-Hor”, którego formuła jest jak dla mnie dosyć naciągana. Demigod pod paroma względami przewyższa poprzedni krążek, choć całościowo nie jest od niego lepszy. Mimo to należy go uznać za bardzo udany.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.behemoth.pl

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

14 października 2010

Myopia – Enter Insect Masterplan [2007]

Myopia - Enter Insect Masterplan recenzja okładka review coverZa recenzję Myopii zabierałem się od kilku miesięcy, dopiero teraz jednak miałem na tyle dobry humor, by zmusić się do napisania kilku słów na temat ich debiutanckiego longpleja zatytułowanego Enter Insect Masterplan. Muzyka bielszczan to nokautująca dawka matematycznawego thrashu w klimatach Meshuggah (czyli absolutnie bez szału), z zerżniętym z Voivod pomysłem na logo. Widać więc doskonale, że potencjalny krąg odbiorców jest wąski jak dupa Dody. Nie bez przyczyny tak jest (i nie mam na myśli dupska królowej, co ona tylko jedna, bo tego akurat nie wiem), bowiem zdzierżyć więcej niż kwadrans takiej muzyki bez przerwy na fajkę (nawet jeśli nie jarasz) jest wyczynem niesamowitym. Oczywiście, znajdzie się grupa ludzi, którzy stwierdzą, że oto mamy do czynienia z muzyką totalną. Totalny to jest w niej hałas i ogólny bezsens. I być może właśnie o to chodzi. Mnie to jednak w żaden sposób nie przekonuje, a co więcej – czyni taką twórczość zupełnie niestrawną. Chyba mogę nawet wskazać, co mnie tak bardzo irytuje. Gdyby przyjrzeć się poszczególnym elementom muzyki bielskiego trio osobno, ciężko byłoby się do czegoś przyczepić. Kawałki są przemyślane i dopracowane, kompozycje wymagające technicznie i zmuszające do skupienia, instrumenty wyczute do granic umiejętności i z oddaniem nagrane. Wydaje się więc, że dodając wszystkie elementy do siebie, powinniśmy otrzymać arcyzajebisty kawałek muzyki. Tak się jednak nie dzieje, bo wynik końcowy jest wyraźnie mniejszy od sumy poszczególnych składników i całość brzmi zatrważająco beznadziejnie. Prawda jest taka, że poszczególne elementy po prostu ze sobą nie grają. Proste jak metr druta w kieszeni. Nic jeszcze nie wspomniałem o wokalu, ale bez srania, nie zapomniałem – po prostu jest tak tragiczny i wkurwiający, że należy mu się osobne zdanie dezaprobaty, a wokaliście opieprz wysokiej klasy. Nie dość więc, że całość nie gra dobrze, to jeszcze wokalista — z uporem godnym lepszej sprawy — wydziera się wniebogłosy, dożynając już nie najlepszy album. I takie jest moje spojrzenie na debiut Myopii – niby powinno być cacy, a jest ledwo szkolna trójczyna.


ocena: 5/10
deaf
oficjalna strona: www.myopia.pl
Udostępnij:

11 października 2010

Anorexia Nervosa – New Obscurantis Order [2001]

Anorexia Nervosa - New Obscurantis Order recenzja reviewO ile „Drudenhaus” — poprzednia duża produkcja Żabojadów — była płytą nietuzinkową i bardzo ciekawą, to New Obscurantis Order jest już niemalże pieprzonym monumentem! I to kolejny już przykład na naciąganą „magię trzeciej płyty”. Kilkunastosekundowe napieprzanie instrumentów smyczkowych, błyskawiczne przejścia i cholernie szybkie blasty – tak wygląda początek tego albumu. Umalowani Anorektycy udowadniają, że absolutnie nie należą do bandy pitoleńców i — niczym tornado tekturowe amerykańskie domki — rozrywają słuchacza na strzępy swą niezwykle ekspresyjną, nasyconą emocjami muzą. Bardzo dobry i przede wszystkim szybki gitarzysta oraz grający zaskakująco wymagające partie perkusista (kapitalne przejścia i przepięknie nabijany ride podczas blastów) generują muzę agresywną i zarazem dosyć techniczną – po prostu zajebiście wspaniałą i szybko trafiającą do łba. Przemyślane podkłady klawiszowe umiejętnie tworzą tajemniczy, podniosły klimat. Nawet mnie zachwyciły – zero sztampowych rozwiązań, za to pełna — i nie taka znowu oczywista w tym gatunku — pompa. Świetne, różnorodne wokale: emanujący wściekłością czytelny black’owy wrzask (przechodzący momentami w nieludzki pisk) w połączeniu z czystym hmm… „śpiewem”, rozmaitymi przepełnionymi rozpaczą jękami oraz chórkami (zapodającymi zazwyczaj po francusku lub łacinie). Mnie takie rozwiązanie bierze, bo udanie wpływa na złożoność płyty. Znakomite, przepełnione erotyką i odśpiewane z pełnym zaangażowaniem teksty (wszystkie są godne wyróżnienia, przynajmniej fragmenty po angielsku), wraz muzyką i oprawą wydawnictwa stanowią spójną całość. Zawartość krążka to — w przeważającej części — niezwykle ekstremalna, pierońsko rozpędzona rzeź („Black Death, Nonetheless” i „The Altar Of Holocausts” – oto najbardziej mordercze fragmenty płyty), lecz samo zakończenie albumu (w wersji rozszerzonej) — cover „Solitude” — jest już dużo spokojniejsze, bardziej wyciszone, choć ciągle w klimacie. Ale nawet bez numeru Candlemass New Obscurantis Order może zaskoczyć wyjątkowo rozbudowanymi strukrurami, z czym mamy do czynienia szczególnie w utworze tytułowym i „Ordo Ab Chao: The Scarlet Communion”. Ciekawie wypada również inna przeróbka — „Hail Tyranny” Rachmaninowa — która, moim zdaniem, stanowi niezły kontrast i podkreśla moc oraz brutalność wałków własnych. Brzmienie zostało dokładnie wyważone, dzięki czemu każdy instrument jest odpowiednio czytelny, co przy takim natłoku dźwięków (także z różnych parafii) musi budzić podziw. Zresztą, podobno kosztowało to zespół sporo pracy w studio – sami ten album wyprodukowali. Zdaję sobie sprawę z mojej nieukrywanej egzaltacji, ale przy takiej płycie naprawdę trudno się nie podniecać! Francuzi pozamiatali, konkurencji brak.


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100050667301272

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 października 2010

Sadist – Season In Silence [2010]

Sadist - Season In Silence recenzja reviewSpokojnie mogą spać wszyscy ci, którzy o Sadyście nie mają bladego pojęcia, ale także ci, którzy — pamiętając do czego chłopaki są zdolni — z pewnym niepokojem wypatrywali nowego albumu. Leszcze wymienieni jako pierwsi mogą sobie nawet kupić trochę dopalaczy, co by — mam nadzieję — w spokoju i pokoju ze światem opuścić ten padół łez i oczyścić pulę ze swoich genów. Ci drudzy zaś mogą odetchnąć, bowiem Season in Silence to album na miarę Sadistowych możliwość i godny następca bardzo udanego selftajtla. Jest to również album, który pokazuje, że wyobraźnia chłopaków z Apenińskiego nie zna granic, także (w końcu) od tej prawidłowej strony. O ile „Sadist” był albumem bez wyraźnego motywu przewodniego, o tyle Season in Silence to krążek niemal koncepcyjny, wizualnie i tekstowo podporządkowany nowemu image’owi, bardzo ciekawemu image’owi. Season in Silence to zima widziana oczami człowieka na bardzo złym odlocie – przerysowana, groteskowa, rodem z „Alicji w krainie czarów” – jednym słowem: urzekająca. Jednak najlepsze jest to, że ten nowy wizerunek bardzo wyczuwalnie przekłada się na muzykę. Nie muszę chyba wspominać, że death proponowany przez Włochów do pospolitych nie należy, że wiele w nim progresywnych i jazzowych aranżacji, niecodziennych melodii i połamanych temp. Nie muszę chyba dodawać także, że tym, co nadaje Sadystom ich oryginalnego posmaku, jest niebanalna rola klawiszy, ich znaczenie dla całości przedsięwzięcia oraz ogólny rozmach. Niewiele było w historii deathowych kapel, które potrafiły wykrzesać z klawiszy cokolwiek więcej niż kiczowate pitolenie, a Sadist zawsze należał (i wciąż należy) do tego elitarnego grona, którym się to udawało. Przechodząc do sedna tego wywodu, chciałbym odnieść się właśnie do klawiszy z Season in Silence, którym to — w znakomitej większości — album zawdzięcza swój schizo-zimowy klimat. To właśnie w tym elemencie najdobitniej czuć metamorfozę Włochów, ów nowy image, o którym wspomniałem. Image imagem, ale bez solidnych podstaw nawet Salomon nie ma co jeść. Na szczęście tym razem Sadist nie przekombinował i cała sekcja, gitary oraz wokale pozostały bez większych zmian jakościowych w porównaniu z poprzednim krążkiem. W skrócie znaczy to, że jest soczyście, gęsto i zajebiście technicznie. Przez całe dwanaście kawałków. Delikatnie od poziomu odstają „Night Owl” oraz „The Abyss”, pozostałe osiem kompozycji plus in/out trzymają niemiłosiernie wysoki level i pokazują wszem i wobec, że ekipa z Kozak rządzi na tym osiedlu. I to jest chyba jedna z lepszych wiadomości dla tych wszystkich, którzy w oczekiwaniu na Season in Silence wyrwali sobie włosy i ogryźli paznokcie do kości. Nie było potrzeby ;]! Bunkrów nie ma, ale i tak jest zajebiście.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.sadist.it

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 października 2010

Beheading Machine – Narcobiological Upgrade [2011]

Beheading Machine - Narcobiological Upgrade recenzja reviewZaczyna się od zgrzytu, bo w introsa chłopaki wmontowali te same sample, które słyszałem trochę wcześniej — i w ciekawszej oprawie — u Neverending War. Bywa. Dalej jest już jednak inaczej, co nie oznacza, że mamy do czynienia z graniem tkwiącym korzeniami w klasyce. Nic z tych rzeczy! Beheading Machine proponują death metal w wersji nowomodnej – rwany, zrytmizowany, rozbudowany wokalnie (schyłkowy Aborted się kłania), dobry od strony technicznej oraz brzmieniowej, a przy tym odrobinę odhumanizowany, czy jak sugeruje nazwa – mechaniczny. Wynika z tego, że oparty w dużej części na wybitnie nierajcujących mnie wzorcach, do których mogę zaliczyć przereklamowany Decapitated, falę amerykańskiego metalcore’a (albo i deathcore’a, jak kto woli – jeden pies) i post-thrash’ową szarpaninę. Rozumiem, że takie dźwięki nie są adresowane do mnie, ale trudno mi oprzeć się wrażeniu, że sami w ten sposób robią sobie krzywdę, bo nadużywany schemat: proste, rwane riffy, a po nich kilka zawijasów, szybko się nudzi, a kawałki tak zbudowane — zwłaszcza, gdy są przegadane — zwyczajnie się ze sobą zlewają – choćby nawet płyta trwała dziesięć minut. Warto by takie patenty stosować z umiarem i doprawiać czystym napierdalaniem, ale aby tak się stało, chłopaki pierwej muszą olać/zweryfikować dotychczasowe inspiracje, a potem uważnie posłuchać Traumy i Kronosa. Obrana stylistyka jednak nie przekreśla całkowicie kapeli w moich oczach, a to za sprawą siódmego numeru o tajemniczym i niezwykle rozwlekłym tytule „6”, w którym niezłymi liniami gitary młodzieńcy wytworzyli ciekawy, niepokojący i rozbudzający apetyt klimat. W takim graniu to wyjątkowa rzadkość, więc nie zaszkodziłoby pójść dalej w tym kierunku, bo efekty mogą mile zaskoczyć. Na obecnym etapie Beheading Machine głów nie ucina. Czy kiedyś to się zmieni? Ano może, tylko to wymaga sporo pracy. Miałem dać 6, ale skoro to debiutanci, do tego nieźle rokujący, niech będzie pół punktu więcej – tak na zachętę.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/beheadingmachine
Udostępnij:

2 października 2010

Blind Guardian – At The Edge Of Time [2010]

Blind Guardian - At The Edge Of Time recenzja okładka review coverWypuszczając „A Twist In The Myth” Blindzi doszli do skraju przepaści, natomiast wraz z wydaniem At The Edge Of Time zrobili krok do przodu. Dobrze chociaż, że owej przepaści było niewiele, bo nie więcej niż — nie przymierzając — dołek z gównem. Taka bowiem jest prawda, że najnowszy krążek Niemców jest kontynuacją i rozwinięciem pomysłów z poprzedniego wydawnictwa, a tamto — choć przyjemne w odbiorze i całkiem miodne — miało pewien odchył w stronę lajtowości. Ma to swój urok, kiedy nad muzą nie trzeba za bardzo móżdżyć, ale bez przesady. Optymalna dawka lekkości była właśnie na „A Twist In The Myth”, najnowszy krążek jest natomiast zdecydowanie przegięty, to znaczy niedojebany – że tak to ujmę. Nie wiem, czy ludzie dziś tacy zdebilowaciali (czy może zniewieściali), że trzeba im taką prostotą jechać, ale jak dla mnie, to szału nie ma. Tragedii też nie, bo to jednak wciąż Blindzi i poniżej pewnego poziomu nie schodzą, ale powiem wprost – zaciągnęli się z lekka mułem. Nie jestem w stanie w pełni radować się muzyką, która jest prostawa jak — sorry za porównanie — popowe wypociny herr Wiśniewskiego. A jeszcze ta, rozdmuchana niczym nagonka na dopalacze (swoją drogą niezły temat zastępczy), oprawa symfoniczna. Panowie, do kurwy nędzy, opanujcie się! Jesteście tak wyśmienitymi instrumentalistami, a połowę kawałków zagłuszają orkiestrowe pitu-pitu i partie smyczkowe. Zrozumiałe więc, że grać się nie chce i — siłą rzeczy — muzyka się upraszcza. I takie niestety jest pierwsze, drugie, trzecie, a nawet dziesiąte wrażenie z przesłuchań. Trzeba się bardzo mocno wysilić, by pod tą warstwą mdławego pitolenia odnaleźć typowo Blindowe, a więc solidne, granie. Obawiam się nawet, iż niekiedy jest to wręcz niewykonalne, bowiem kawałek (taki np. „Tanelorn (Into the Void)”) od początku do końca kuleje. Jest Blindowy — to fakt — ale brakuje mu jaj. Żeby jednak oddać cesarzowi, co cesarskie, muszę powiedzieć, że mimo dość krytycznej oceny (co zresztą widać powyżej) album ma swoje momenty (nawet niemało), a jeśli się przywyknie do wspomnianych zmian, można się złapać na podśpiewywaniu refrenów. Sęk w tym właśnie, że trzeba się polubić z nowym imidżem Niemców. Jeśli ktoś gustuje w większej pałerowatości, to możne nawet uznać At The Edge Of Time za album fenomenalny, ja tam jednak wolę, gdy jest więcej kombinowania i nietuzinkowości i stąd pewnie tyle narzekań. Ma bowiem człowiek ochotę na powtórkę z „Nightfall In Middle-Earth” albo „Nocy w Operze”. Nie tym razem jednak… może następnym. I tego się będę trzymał. Tymczasem zaledwie dobrze.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.blind-guardian.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

29 września 2010

The Dillinger Escape Plan – Ire Works [2007]

The Dillinger Escape Plan - Ire Works recenzja okładka review coverBardzo ciekawie miksowały się moje odczucia względem Ire Works podczas pierwszego odsłuchu zaraz po premierze płytki – na zmianę pojawiały się refleksje, że „to już było”, które po chwili ustępowały miejsca „a to coś nowego”. Czyżby więc The Dillinger Escape Plan zaczęli zjadać swój ogon? Nic podobnego! To po prostu wypracowany i szybko rozpoznawalny styl Amerykanów. Powtarzają się tylko w jednym – ich krążki za każdym razem powalają. Nie inaczej jest z tym albumem – utwory skrzą się od połączenia skrajnie różnych pomysłów, są wyładowane sprzecznymi emocjami i dalekie od banału. Podobnie jak na „Miss Machine”, tak i tym razem obok fragmentów ziejących brutalnością zafundowano trochę odjazdów w kierunku muzyki stosunkowo łagodnej. Wszystkie te elementy są jednak tak wymieszane, że nie jestem w stanie nawet w przybliżeniu powiedzieć jakie są proporcje. Cokolwiek by muzycy nie wyczyniali, brzmi to świeżo i cholernie atrakcyjnie. Z wyłapanych nowinek najbardziej do gustu przypadło mi pianino, które w kilku kawałkach odgrywa dość znaczącą rolę, a najlepiej wypada w jazzowym „Mouth Of Ghosts”. The Dillinger Escape Plan ponownie stworzyli materiał arcyciekawy, wielowątkowy i nieszablonowy, w który każdy miłośnik ambitnej muzy powinien się zaopatrzyć. Pozostaje się tylko cieszyć, że takie granie przynosi zespołowi jakiś sukces komercyjny, zdecydowanie im się to należy. Zatem jeśli The Dillinger Escape Plan są w stanie skretyniałych rodaków nawracać na porządną muzykę, to ja spokojnie mogę im życzyć milionowych nakładów, a za Ire Works postawić co następuje…


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.dillingerescapeplan.org

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

26 września 2010

Disgorge – Necrholocaust [2003]

Disgorge - Necrholocaus recenzja reviewNa swoim drugim płodzie, znaczy płycie, schorowane Mexy z Disgorge zawiesiły poprzeczkę dla wszelkiej maści gore-grindowych wypierdalaków bardzo, ale to bardzo wysoko. Cały świat słusznie zadawał sobie pytanie, czy mogą jeszcze bardziej nagiąć granice muzyczno-estetyczne i sprokurować coś w większym stopniu posranego i odrażającego. Wszak innych kapel na gore’owym poletku jakoś nie było stać na zbliżenie się do poziomu bezwzględnej i zwierzęcej (choć może jednak ludzkiej?) brutalności zaprezentowanej na „Forensick”. Necrholocaust może nie jest krążkiem bardziej odpychającym, ale na pewno pod wieloma względami przewyższa poprzednika, no i wypada najlepiej spośród ich wszystkich dokonań. Rzut okiem na okładkę (w przypadku Disgorge może być nawet dosłowny) pozwala stwierdzić, że daleko jej do ekstremalności dwóch wcześniejszych, ale ten „defekt” nadrabia zajebistą wymownością, przez co — razem z tytułem — stanowi paskudną zapowiedź zagłady. Sama muzyka nie robi tak piorunującego wrażenia (znaczy, nie szokuje już tak bardzo), jak to było w przypadku „Forensick”, ale na pewno jest wynaturzonym rozwinięciem stylu i formuły brzmieniowej zapoczątkowanej na „Chronic Corpora Infest”. Postęp wyraża się tu szczególnie w sferze produkcji (profesjonalny syf i ciężar, ale w granicach czytelności) oraz… przystępności muzyki. Momentami pojawiają się — choć to niewiarygodne — strzępy jakichś melodii (głównie pod starszy Carcass – „Raise The Pestilence” i „Macabre Realms Of Inhuman Bestiality” – ten drugi to doskonałe określenie tej płyty), momentami Meksykanie potrafią przywalić totalnie miażdżącym zwolnieniem (np. w „Necrholocaust” – te skrobiące w niskich rejestrach gitary!), niemniej jednak prawie przez cały czas mamy do czynienia z nadludzkim (nieludzkim) blastem pana Guillermo. Do tego w wokalu Antimo słychać jeszcze więcej bulgotu, częściej wrzeszczy i wydaje z siebie jakieś bliżej niezidentyfikowane dźwięki. Zabrzmi to nieco trywialnie, ale oni naprawdę przekraczają tu granice zdrowego nakurwiania. A teraz najzabawniejsze - tego ociekającego posoką wykurwu niezwykle przyjemnie się słucha! Kawałki mają prostsze struktury, są mniej techniczne, zbudowane z bardziej tradycyjnych riffów (niech nikomu do łba nie wpadnie przypadkiem Iron Maiden!) i błyskawicznie wpadają w ucho, bo bez problemu można jeden od drugiego odróżnić. Muzycy Disgorge nie gubią się już w chaosie i świadomie operują wszystkimi dostępnymi im środkami sonicznego gwałtu. Coś pięknego!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/Disgorge.BandOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: