Przy opisie/ocenie Nucleus trzeba mieć się na baczności, żeby przykre okoliczności powstania tego materiału (śmierć Erika Lindmarka – gitarzysty i współzałożyciela Deeds Of Flesh) nie przesłoniły/wypaczyły jego rzeczywistej wartości, a z tego, co widzę – sporo osób ma z tym problem. A tak się składa, że przy trzeźwym podejściu, sprowadzonym tylko do muzyki, Nucleus nie jest arcydziełem i w żaden sposób nie deklasuje poprzednich płyt zespołu, ba – pod pewnymi względami nawet jest od nich słabszy.
Wiadomo, że dla Deeds Of Flesh nigdy szczytem ambicji nie było nagrywanie w kółko tej samej płyty i mimo bardzo hermetycznego stylu ich kolejne materiały w mniejszym lub większym (ale głównie mniejszym) stopniu jakoś tam różniły się od siebie. Ta tendencja została podtrzymana na Nucleus, który choć ma wiele punktów wspólnych z „Portals To Canaan”, nie jest wierną kopią tamtego albumu. Niestety, mnie akurat tak podana inność niespecjalnie przekonuje. Przez lata kojarzyłem Deeds Of Flesh z tym, z czym sami chcieli być kojarzeni – czystym w formie technicznym i brutalnym death metalem, natomiast na Nucleus pojawiło się sporo naleciałości kapel (m.in. Arkaik, Continuum, Decrepit Birth, Eschaton), które z tego wzorca uczyniły punkt wyjścia do dalszych poszukiwań. W rezultacie muzykę „wzbogacono” o garść progresywnych rozwiązań oraz elektroniczne/symfoniczne przeszkadzajki, innymi słowy: zmiękczacze osłabiające siłę wyrazu.
Muzyka Deeds Of Flesh straciła na pierdolnięciu również przez brzmienie. Po czterech płytach zarejestrowanych w Avalon Digital Recording Studios, materiał na Nucleus powstał w domowych warunkach. Każdy z członków zespołu nagrywał ścieżki na własną rękę, a później całość do kupy skleił Zack Ohren, który najwyraźniej równał w dół, do najsłabszego elementu (perkusja?), bo produkcja albumu jest przeciętna i strasznie od niej wali obróbką cyfrową. Wydaje się, że każdy z instrumentów pracuje tu w bardzo wąskim, mocno okrojonym paśmie i w ogóle nie nakłada się na pozostałe, stąd odczucie dużej kompresji i małej spójności.
No właśnie, spójność… Tu także jest problem. W większości utworów pojawiają się mniej lub bardziej znani wokaliści, którzy swoim udziałem oddają hołd Erikowi. Rozumiem ogólny zamysł, ale nie rozumiem wykonania. Gdyby chodziło o jeden-dwa kawałki i kilka wersów dla każdego z gości, to byłoby OK. Tymczasem takich numerów jest aż sześć, przez co — zwłaszcza, gdy do głosu dochodzą rozpoznawalne persony — krążek brzmi bardziej jak składak coverów Deeds Of Flesh, niż oryginalny materiał.
Słuchając Nucleus nie mogę pozbyć się wrażenia, że muzykom Deeds Of Flesh nie tyle chodziło o dopracowanie tego, co pozostawił po sobie Lindmark i wydanie kapitalnej (a przy okazji pożegnalnej) płyty, co raczej o doprowadzenie tego projektu do końca. Tak po prostu, żeby zamknąć temat i oddać hołd przyjacielowi.
ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: deedsoffleshmetal.com
inne płyty tego wykonawcy:
Przy okazji nowego długograja Belphegor odświeżyłem sobie coś od nich starszego, aby sobie zrobić małe porównanie między kiedyś a dziś. Nie tyle dlatego, aby szukać jakiś zmian w ich Blackened Deathowym stylu (a może Deathened Black Metalowym?), ale sobie poprzypominać stare dobre czasy i zestawić je z obecnymi. Trochę jakbym niepotrzebnie założył, że się rozczaruję.
Lubię Pyrexia, a przynajmniej staram się lubić, choć sam zespół wcale mi tego nie ułatwia. Wiele można o Amerykanach napisać, ale na pewno nie to, że potrafią utrzymać równą formę i każdy ich album wgniata w podłoże. Sympatia sympatią, ale są pewne granice i dlatego do przesłuchania Gravitas Maximus zabierałem się z ociąganiem, umiarkowaną ciekawością i bez wielkich oczekiwań. Dobrze na tym wyszedłem, bo to ich najbardziej przekonujący materiał od czasu „Age Of The Wicked”.
Muszę się wam do czegoś przyznać. Za każdym razem jak widzę tag „Black/Death/Thrash” to zbiera mi się na odruchy wymiotne. Większość tego typu rzeczy ma wodnistą produkcję i zapierdala jak motorek, ale kompletnie bez sensu. To i też niekoniecznie jarała mnie początkowo perspektywa sprawdzenia Goatwhore. Ale wszystko do czasu…
Końcówka lat 90. XX wieku to na Wyspach Brytyjskich okres wymierania ekstremalnych odmian muzyki. Klasycy pokroju Napalm Death, Bolt Thrower czy Benediction wyraźnie obniżali loty albo działali na mniejszą niż przed laty skalę, zaś młodych po prostu nie było. Jakimś światełkiem w tunelu miała być działalność Akercocke, Infestation i opisywanego właśnie Gorerotted. Miała, bo tylko ci pierwsi przebili się na dłużej do świadomości słuchaczy. Pozostali niestety albo szybko zwinęli żagle, albo popadli w zapomnienie – sama wartościowa muzyka nie wystarczyła.
Możecie się ze mnie śmiać, ale kiedy pierwszy raz zobaczyłem klip do „Raise the Chalice”, to autentycznie myślałem, że jest to jakaś przerażająca okultystyczna msza, naśmiewająca się z symboliki chrześcijańskiej. To i też tym bardziej wybałuszyłem gały, kiedy się dowiedziałem, że to było jak najbardziej na serio i że wydźwięk miał być docelowo pro-Jezusowy. No cóż… może przejdźmy dalej…
Brazylijskie trio od ponad trzech dekad sieje deathmetalową pożogę, więc z pewnością należą im się słowa uznania za determinację, wierność obranej stylistyce oraz coraz wyższy poziom muzyczny. Wiadomo, Krisiun nie każdemu i nie w każdej swojej odsłonie musi pasować, ale uczciwie trzeba im oddać, że nigdy nie zeszli poniżej pewnego — dodam, że dla wielu nieosiągalnego — poziomu i nie nagrali ewidentnego gniota. Mimo to po chłodno przyjętych eksperymentach z rozbudowanymi formami, Brazylejros stopniowo wracają do optymalnej formuły.
Dzisiaj przyszedł czas na francuską legendę, która ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu, jest o dziwo nawet znana ludziom słuchających Death Metalu, przynajmniej tym co pasjonują się nim na poważnie. Co ważne, istnieje ona pod dwiema postaciami – jako S.U.P. oraz okazjonalnie jako Supuration. W zamierzeniu, ten pierwszy miał być tylko i wyłącznie dla „awangardowej” strony grupy (o tym później), ale w praktyce to tak naprawdę nie ma większej różnicy między obiema nazwami, jako że S.U.P. bynajmniej nie zrezygnował z growlingu i ostrości, a i Supuration bynajmniej nie gra sztampowego Death Metalu i też nie brakuje u niego dziwactw. Sprawę też gmatwa fakt, że Cube cz. 3 wyszedł zarówno w wersji „growling”, jak i „czystej”, co wg mnie już w ogóle niweczy sens używania różnych nazw.
Tak sobie patrzę na skład Occulsed i zastanawiam się, komu ten zespół jest tak naprawdę potrzebny do szczęścia – i mam tu na myśli ludzi za niego odpowiedzialnych. No serio, jeśli zebrać do kupy wszystkie składy, w które ci trzej Amerykanie są/byli zaangażowani, to wychodzi grubo ponad sto (!) nazw, przy czym absolutnym rekordzistą jest perkusista Jared Moran aktywnie „umoczony”, w momencie pisania, w ponad 40 bardzo lub jeszcze bardziej podziemnych aktów. Z kolei głównodowodzącym i największą gwiazdą (a nawet sellingpointem) kapeli jest Justin Stubbs, grający na co dzień w Father Befouled i Encoffination, które można potraktować jako wskazówkę tego, jak wygląda styl Occulsed.


