23 marca 2010

Covenant – Nexus Polaris [1998]

Covenant - Nexus Polaris recenzja okładka review coverCovenant z czasów Nexus Polaris to prawdziwy all star band, a mimo to — co może zaskakiwać — prezentowana przez kapelę muzyka do chujowych w żaden sposób nie należy. Co więcej, nie jest to tandetna zrzynka z macierzystych kapel, choć oczywiście pewne podobieństwa zachodzić muszą. To, co chłopaki i dziewczyna prezentują, to popularny podówczas w Skandynawii melodyjny black okraszony solidną dawką klawiszy. Ale na wtórność raczej nie ma co narzekać, bo największe ówczesne tuzy norweskiego szatanowania grały cokolwiek inszą muzykę. Ciekawe jest również to, że w przypadku Covenanta z tym szatanowaniem to raczej nie bardzo – co już samo w sobie jest dość nieszablonowe (jak na Norwegię). Ale spokojnie, wszyscy rogaci bracia – nie znaczy to wcale, że nagle ekipie się na Arkę Noego zebrało – co to, to nie. Tematyka tekstów oscyluje wokół kosmicznych transgresyjnych wojaży, ciut naiwnych filozofowań i dywagacji na temat przyszłości ludzkiego gatunku oraz ogólnie rozumianego buntu i rebelii wobec obecnego stanu rzeczy. Mówiąc krótko – trochę z tego sranie w banie, coś jak z Samaelem ery około Pasażowej. Porzućmy jednak kwestię tekstów; zainteresowani mogą sobie poczytać mądrości Nagasha & Co. w całkiem ładnie wydanym booklecie. Tym, co jest w muzyce Covenanta najciekawsze to właśnie sama muzyka (prawda, że cudowne zdanie?). Żeby być bardziej precyzyjnym – najwięcej roboty robi tu zajebisty klimat, który jest dawkowany jak morfina nowotworowcom. Wyobraźcie sobie cyrk w wydaniu „Alicji z Krainy Czarów” – totalnie surrealistyczny, chory i zdegenerowany. Taki właśnie klimat panuje na całym krążku, co ciągle podsyca wrażenie brania udziału w jakimś pojebanym spektaklu, w którym klaun uśmiechając się, obnaża wyglądające jak nóż zęby. Przypomina to wszystko koszmar, w którym kapela pogrywa jako akompaniament do najbardziej popierdolonych trików cyrkowych. Gdy przypomnimy sobie jeszcze teksty, które traktują o stworzeniu „nowego człowieka”, wychodzi z tego bardzo, ale to bardzo chory dowcip. Ale, jakby to powiedzieć – mi taki humor pasuje, bo przekraczając granicę groteski i absurdu ukazuje on, co w człeku siedzi. Przywołany obraz klauna nie jest wcale przypadkowy, a wynika on z niesamowitych (i schizolskich) wokali Nagasha. Oh shit! Chciałbym tak umieć skrzeczeć. Raz klasycznie po blackowemu, innym razem niczym jakiś goblin, jeszcze innym przechodząc w pisk. Jako przeciwwagę mamy możliwość posłuchania S.J.Deva’y, która wyciąga „wysokie c” z palcem w dupie (to ciekawe, czemu tak krótko pobyła w zespole… – przyp. demo). Razem tworzy to niezły duet – psychopata i primadonna. Za klimat odpowiada również klawiszowiec o wdzięcznej ksywie Sverd i trzeba przyznać, że robi to doskonale. Niekiedy nawet wydaje się, że klawisze grają tu pierwsze skrzypce (to też jest ładne, co nie?), ale kiedy słyszy się „Bizarre Cosmic Industries” trzeba spokojnie oddać klawiszowcowi, co klawiszowcowe. Wiosłujący Blackheart i Astennu robią swoje, czasami tylko mając możliwość zagrania czegoś więcej („Bringer of the Sixth Sun”), bo generalnie ich rola sprowadza się do (poprawnego) riffowania. Rytmicy, w osobie wokalisty i (znanego z przygrywania to tu, to tam) Hellhammera zgrabnie uzupełniają poczynania kolegów, a sam von Blomberg pocina nierzadko konkretne rytmy. Z ośmiu kawałków, które składają się na album śmiało można polecić, wspomniany już, „Bizarre Cosmic Industries”, który w konkursie kołysankę z koszmarów zająłby niechybnie pierwsze miejsce, „Dragonheart”, który rozpoczyna się porządnym kopem i przechodzi w fajny manifest, melodyjny i wpadający w ucho „Planetary Black Elements”, headbangingowy „Bringer of the Sixth Sun” i kończący „Chariots of Thunder”, który w roli epilogu spisuje się na medal. A jak na medal, to medal.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.gentechranch.tk
Udostępnij:

1 komentarz: