22 marca 2010

Sadist – Above The Light [1993]

Sadist - Above The Light recenzja reviewRok 1992 był historii metalu tym, czym rok 1971 w historii polskiego parlamentaryzmu. Czyli: zupełnie niczym. Natomiast rok 1993, to już całkiem inna śpiewka. Powstały, bowiem, wtedy jedne z najbardziej wpływowych i oddziaływających na rozwój gatunku muzycznych osiągnięć ever. Pestilence wydało „Spheres” – swój ostatni album (pomijając Mac abrę), Cynic – jedyny swój konkretny album „Focus” (pomijam Trejsed in er), Atheist – wieńczący poprzednie „Elements”, Death znamienity „Individual Thought Patterns” a Sadist opisywany dziś Above the light. Co prawda w 1992 Nocturnus wydał „Thresholds”, ale i w 1971 też coś się działo – PZPR uchwaliła swój Statut. Jak więc wasze wprawne oczka mogły zanotować, a potem rącze mózgi zanalizować – był to rok cudów w muzyce, istny kamień milowy. Toteż, jeśli teraz któryś impertynent napisze do mnie z zapytaniem „Do czego mogę porównać muzykę Sadista?”, to niech jednocześnie przygotuje sobie sztandar z napisem „ignorant”, a potem łupnie po trzykroć pustą łepetyną o najbliższą ścianę – ale ceglaną. To oni właśnie są punktem odniesienia dla porównań. Pisać, że Sadist gra jak „coś tam, coś tam”, to jak mówić, że Porsche ma silnik umieszczony podobnie jak Maluch – z tyłu. A to przecież totalny absurd. Możecie natomiast, w swej uświadomionej niewiedzy i niegodności, zapytać „Jak, więc, gra Sadist?”. I tu mogę coś wam pomóc. Jednak próba zaszufladkowania z miejsca spali na panewce. Można, co najwyżej, użyć wybranych przymiotników, z których spora część będzie w stopniu najwyższym. Pomijając te ostatnie, możemy przywołać skojarzenia wywoływane przez takie przymiotniki jak: progresywny, techniczny, kompleksowy, klimatyczny, enigmatyczny. Bo jak tu mówić o albumie, który rozpoczyna się od pocztówki dźwiękowej znad morza, gdzie słychać darcie się mew i odgłosy bijących o brzegi fal. Kolejne sekundy też bardziej komplikują sytuację, niż ją klarują. Kosmicznie brzmiące organy niczym z barokowych katedr, bądź, co równie możliwe, z filmów dark sf. Sytuacji nie rozjaśnia nawet drugi kawałek. Pojawiają się już, wprawdzie, znane i cenione gitary elektryczne, perkusja i basy. Nawet pan zaczyna jakoś po ludzku, czyli skrzeczącym growlem, śpiewać. Lecz nadal nie wiadomo, co to tak właściwie jest, bo kiedy wydaje się, że już ich rozgryźliśmy i chcemy im przykleić łatkę „death metal” pojawiają się klawiszowe wstawki, albo jazzowy patencik. Zresztą klawiszowych interludiów jest tu bardzo wiele. Podobnie jak natychmiastowych zwolnień, przejść na unpluged, delikatnych szarpnięć strun wypełniających w danej chwili całość przestrzeni czy basowych solówek w awangardowym stylu. Jest tu, generalnie, wszystkiego całkiem niemało. I bardzo dobrze! Bo tak właśnie gra Sadist. Na bazie, jaką jest — co nie takie oczywiste — death, stworzyli muzykę, która wypełnia każdą wolną przestrzeń, a jednocześnie nie jest przytłaczająca. Nie ma tu nawałnicy dźwięków, a wszystko jest dozowane w ilościach, które są w danej chwili niezbędne. Mniejsze ilości by nie dały w całości posmakować muzyki, a większe – zamazałyby obraz. Aptekarska precyzja, a jednocześnie pełna emocji i natchnienia. To nie jest bezduszna, odczłowieczona, matematyczna łupanka. Dziwnie mówić, że Sadist łapie za serce, ale tak właśnie jest. Above the light jest wręcz przepełniony emocjami i różnymi nastrojami. Posłuchajcie choćby „Hell in myself”. Ale nie tylko tego. Każdy kawałek ma swoją niepowtarzalną atmosferę i nie sposób pomylić jednego utworu z innym. Jeden z kolejnych moich faworytów to „Enslaver of lies”: fenomenalny początkowy riff, świetna struktura. A pod koniec absolutna magia – klasyka w metalowej aranżacji. Ten sam fragment możecie także odnaleźć w Therionowym „To Mega Therion”. A dla tych, co to nie samym progiem żyją – notka. Chłopaki mają kopnięcie. I to porządne. Riffy są siarczyste, perkusja zdecydowana i wyraźna, a wokale dają po uszach. Gdzieś na początku wspomniałem o technice. I to nie było nadużycie. Siarczystość riffów nie przekreśla ich skomplikowania i różnorodności, a wyraźne gary są równocześnie pełne połamanych przejść i zmian temp. Do tego dochodzą partie basu, który jest tu równoprawnym instrumentem i nierzadko zdarza mu się grać pierwsze skrzypce. Nie wspomniałem jeszcze o gitarowych solóweczkach, bo jakoś nigdzie mi nie pasowały do tekstu. Będą więc wspomniane tutaj. Jest ich sporo, to po pierwsze. Po drugie – są bajecznie chwytliwe i zapraszające do wyciągania swoich air-guitar. Po trzecie – są neoklasyczne, słuchać to we wspomnianym już „Enslaver of lies” jak i kończącym album „Happiness ’n’ sorrow”. Chyba dopiero teraz udało mi się, w niewielkim choć stopniu, przełożyć muzykę Sadista na słowa. Jest to jeden z nielicznych zespołów tworzących muzykę, która jest prawdziwą ucztą dla ucha. Ucztą wykwintną i niebagatelną. Prawdziwe cacuszko – jakby to Kołaczkowska powiedziała.


ocena: 10/10
deaf
oficjalna strona: www.sadist.it

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

1 komentarz:

  1. w 1992 wyszły potężne albumy, nie był niczym, tylko dość znaczący prawie jak 1991.

    OdpowiedzUsuń