Zupełnie przypadkowo i w sumie wbrew sobie jestem zaznajomiony z praktycznie całym dorobkiem Xenosis, więc na wstępie mogę się odnieść do tego, co zespół (ewentualnie wynajęci przez niego spece od marketingu) ma do powiedzenia na swój temat. Lepiej się czegoś złapcie… Według oficjalnego przekazu kapela w innowacyjny sposób łączy wszelkie muzyczne skrajności, jej druga płyta „Sowing The Seeds Of Destruction” wywołała na scenie technicznego death metalu niemałe poruszenie, zaś trzecia stała się obiektem powszechnego uwielbienia. Tego… Ja od paru lat kojarzę Xenosis jako zespół wybitnie przekombinowany, który po prosu męczy nieskładnością swoich poczynań. Swoją drogą, skoro od dawna byli tacy zajebiści, to czemu ciągle nie potrafią załapać się na przyzwoity kontrakt?
Paralleled Existence to kolejna odsłona zmagań Amerykanów z materią progresywnego death metalu typowego dla Kalifornii i okolic. Dla bohaterów tej recenzji niedoścignionymi mistrzami takiego grania są m.in. Arkaik, Inanimate Existence, The Zenith Passage czy Oblivion; niedoścignionymi, bo dla zespołu nawet średnia gatunkowa jest czymś, do czego dopiero aspirują. I chociaż nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższym czasie Xenosis mieli się przebić choćby do drugiej ligi, to przez wzgląd na dokonane ostatnio postępy jestem skłonny uczciwie uznać ten krążek za najlepszy w ich dotychczasowej „karierze”. Poprzednie trzy mają nad nim tylko jedyną przewagę – są krótsze.
Do produkcji czy techniki właściwie nie można się przyczepić i to nie w nich należy szukać głównego problemuParalleled Existence, bo jest nim kompozytorskie niezdecydowanie. Zespół nie potrafi się jednoznacznie określić, więc na siłę wciska do utworów wszystko, co się nawinie: groove, napieprzanie, techniczne zawijasy, toporną łupankę, melodyjki… czyli te skrajności, których łączenie rzekomo tak dobrze im wychodzi. Xenosis przeskakują z jednego motywu w drugi, a rzadko kiedy próbują robić między nimi jakiekolwiek sensowne przejścia, stąd też obok siebie występują patenty całkiem niezłe i zupełnie nietrafione. Jak to często bywa w przypadku takich kapel, ich brutalne oblicze daje radę i może się podobać (z wyjątkiem wrzaskliwych wokali), natomiast progresywne nudzi, irytuje i męczy. W rezultacie utwory są umiarkowanie spójne, rozwlekłe i trudno w nich wskazać jakieś wybijające się elementy, które mogłyby na dłużej zostać w pamięci. Może i jestem surowy w ocenie, ale wydaje mi się, że na bardziej finezyjne granie zwyczajnie nie starcza im talentu.
Jako że Paralleled Existence miał być popisem możliwości nowego składu, muzycy przygotowali aż 50 minut materiału. Nie ukrywam, że trzeba trochę samozaparcia, żeby przebrnąć przez całość utrzymując przy tym uwagę na jako takim poziomie i nie uciekając do innych zajęć. Sama muzyka Xenosis nie jest wcale zła i naprawdę można z niej wyciągnąć kilka wartościowych fragmentów, jednak w jej konstrukcji wciąż jest zbyt dużo niestrawnych baboli.
ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/xenosisband
Czy to muzycy Morfin zapoczątkowali w Ameryce odrodzenie klasycznego death metalu z Florydy i jego falę w kolejnych latach? Nawet jeśli nie — choć wydają mi się najbardziej prawdopodobni — to na pewno byli jednymi z pierwszych, którzy na większą skalę pokazali młodszym słuchaczom, jak zajebiste rzeczy działy się na scenie na przełomie lat 80. i 90. XX wieku. A czemu ich wzięło akurat na takie granie? No cóż… w metrykach chłopaków można się doszukać jakiegoś związku ze słynną trasą Death/Pestilence/Carcass, jaką ci bogowie grali w 1990 roku… Nie, żebym coś sugerował… Ale sugeruję… Death metal mogą mieć w genach.
Debiut Inherit Disease spotkał się z ciepłym, miejscami nawet entuzjastycznym przyjęciem, czego ja, przyznam szczerze, w ogóle nie rozumiem – może się na nim nie poznałem, może poświęciłem mu zbyt mało czasu, a może po prostu niczym specjalnym się nie wyróżniał i stąd też szybko popadł w zapomnienie. W przyrodzie jednak nic nie ginie i pochwały, które były na wyrost w stosunku do „Procreating An Apocalypse”, mogę bez wahania wykorzystać przy opisie młodszego o cztery lata Visceral Transcendence”.
Zacznijmy od oczywistości. Legendarna grupa, która nie kalała się złymi płytami. Nawet jeśli przestali się rozwijać gdzieś tak w połowie dyskografii, to zawsze potrafili robić dobre, niewymuszone utwory. I oczywiście fakt, że choć mieli materiał na jeszcze jeden album przed rozpadem, którego nie wydali, bo uznali go za słaby, również dodaje grupie pewnej estymy.
Pochodzący z Chicago Demented Ted zaczynał w 1986 od typowego thrash’u, jakiego wówczas było pełno, by już na początku kolejnej dekady stopniowo zradykalizować muzykę i skierować ją w stronę jedynie słusznego death metalu. Była to świetna decyzja, bo to właśnie w tym gatunku Amerykanie mogli zabłysnąć i w pełni uwolnić swój niemały potencjał, co jednak nie znaczy, że całkowicie pozbyli się wcześniejszych wpływów, bo te – w odpowiednio podkręconej formie – towarzyszyły im do samego końca. Największym osiągnięciem zespołu jest znakomita czteroutworowa demówka „Despair” z 1992, która zapewniła mu koszmarny w skutkach kontrakt z raczkującą Pavement.
Dzisiaj postaram się bez lania wody. Słuchając tego zespołu o adekwatnej nazwie, zauważyłem, że mało się o nich mówi w necie, więc postanowiłem to naprawić. Ich tag z pewnością odstrasza – Melodic Black/Viking/Death Metal (o ja pierdziu). Brrrr, aż mi cierpko i się wzdrygam.
Hour Of Penance udało się jakoś zaznaczyć swoją obecność na europejskiej scenie dzięki dwóm pierwszym płytom, jednak pomimo ich dość wysokiego poziomu (zwłaszcza jak na standardy Xtreem Music i pochodzenie zespołu) trudno byłoby wskazać na nich cokolwiek wyjątkowego czy doszukiwać się „czegoś więcej”, co mogłoby w niedalekiej przyszłości przesądzić o przełomie w karierze zespołu. Jak się okazało, był tam, choć dobrze ukryty, niemały potencjał, bo już po wydanym w 2008 roku The Vile Conception Włosi zaliczyli gwałtowny wzrost popularności/rozpoznawalności i w pełni zasłużenie awansowali w hierarchii światowego death metalu.
Zespół, którego chciałoby się nazwać wielkim wygranym, bo nie tylko udało im się wrócić po dekadach przerw i trudności, ale również zaliczyli na przestrzeni owych lat progres, gdyby nie jeden mały szkopuł. Ale zacznijmy od początku.
Powrót Phlebotomized, choć nie spektakularny, mógł się podobać, bo przyniósł ze sobą muzykę, której odpowiedników próżno było szukać na współczesnej scenie; była czymś zupełnie innym. Na pewno nie świeżym i nowatorskim, ale intrygującym – może nawet swego rodzaju guilty pleasure. Na ostatniej epce zespół wyraźnie się poprawił: zrezygnował ze skrajności i dziwnych eksperymentów, pozbył się skrzypiec i w rezultacie ujednolicił muzykę stylistycznie. Było dobrze, a zapowiadało się, że będzie jeszcze lepiej. A tu zonk – na Clouds Of Confusion Holendrzy nie podjęli ani jednej próby, żeby urwać mi dupę.
Przeglądając sobie katalogi płytowe poszczególnych sklepów, bardzo się ucieszyłem jak zobaczyłem re-edycję Procreate the Petrifactions – ta estońska formacja przecierała szlaki na swoim ogródku i robiła to na naprawdę wysokim poziomie, co jest wręcz kuriozalne, jak się poczyta o tym, jakie mieli problemy choćby z kupieniem sprzętu, nie mówiąc już o samodzielnym wyprodukowaniu płyty i innych problemach post-komunistycznego kraju. Efekt końcowy mógłby przyćmić wiele ekip pierwszoligowych, jak choćby Internal Bleeding, którzy też sami sobie zrobili krążek i brzmieniowo wyszła z tego kupa. Dołączone demko jako bonus też bije na głowę wiele szwedzkich, amerykańskich i tym podobnych wysrywów zalewających rynek „re-edycji”. Widocznie trzeba coś naprawdę kochać, jeśli chce się stworzyć coś wielkiego. Ale to taka moja mała dygresją.


