24 marca 2010

Hieronymus Bosch – The Human Abstract [1995]

Hieronymus Bosch - The Human Abstract recenzja reviewJak się okazuje, dobrą muzykę tworzą też na wschodzie. I to niekoniecznie dalekim, lecz taki po sąsiedzku – powiedzmy lot rakiety balistycznej średniego zasięgu. Znaczy się Rosjanie. Jakiś czas temu pisałem o innych ruskich grajkach, ale powiedzmy sobie szczerze – była to jeno przystawka. Wydaje się bowiem, że dziś w Rosji niepodzielnie panuje pewien Niderlandczyk – Hieronymus Bosch. Debiutancki album tej formacji ujrzał światło dzienne w 1995, czyli dokładnie w 479. rocznicę śmierci malarza. Ujrzał i pozamiatał, co było do pozamiatania. A dziadostwa było sporo, o czym sami przekonacie się próbując przypomnieć sobie jakąś godną uwagi ruską kapelę. No po prostu nic, zero, null (jak macie coś fajnego, to zarzućcie w komentach). Moskiewski kwartet nie bawiąc się z żadne wieloletnie rozpędy i badania rynku, jebnął z grubej rury już od pierwszego longpleja, gładko torując sobie drogę na szczyty i jednocześnie ustawiając sobie wysoką poprzeczkę na przyszłość. Świat ujrzała muzyka wyśmienicie skomponowana, zagrana z solidną dawką techniki i agresji, a jednocześnie stosunkowo spokojna i melodyjna. Muzyka, którą chce się słuchać raz po razie. Na szczególną uwagę zasługuje niemal doskonały feeling gitar. Gitar, które budują cały klimat wydawnictwa. Techniczne, a jednak melodyjne i chwytliwe riffy, uzupełnione o przeróżne solówki, czasami bardziej zakręcone, jazzowe, a czasami neoklasyczne. A wszystko, jak już wspomniałem, z doskonałym wyczuciem. Z ciekawostek, warto się także przysłuchać pojawiającym się tu i ówdzie partiom klawiszy, które przydają numerom głębi i nastroju, że odwołam się tylko do dwóch utworów: „The Apogee” oraz „The Human Abstract”. Innym kuriozum jest kawałek zatytułowany „Black Lake Blues”, ale chyba nie trzeba wiele mówić, bo wszystko zdradza tytuł. Tak, tak – póltoraminutowy, instrumentalny bluesowy standardzik. Po jego przesłuchaniu nie ma się już żadnych wątpliwości, co do klasy zespołu. Tym bardziej, że — koniec końców — mamy do czynienia z zespołem tech deathowym. Zespołem dojrzałym, znającym się na swoim rzemiośle, i, co najważniejsze, bajecznie utalentowanym. Muzyka Rosjan broni się sama – wystarczy jej na to nieco ponad cztery i pół minuty – tyle bowiem trwa pierwszy kawałek. I na koniec myśl: Bosch mógłby być dumny, że pod jego sztandarami tworzona jest taka muzyka.


ocena: 8/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

Gorefest – Mindloss [1991]

Gorefest - Mindloss recenzja okładka review coverOd premiery Mindloss minęło już przeszło 19 długich lat. Wówczas albumik zrobił nawet niemałe zamieszanie i dał Holendrom możliwość wypłynięcia na głębsze wody, którą nota bene umiejętnie wykorzystali. Różni się on znacznie od późniejszych dokonań Gorefest. Jest zimny, surowy, prosty, mało tu melodii, ale jednak przyjemnie się go słucha. Ot taki brutalny old schoolowy death metal, inspirowany dokonaniami sceny amerykańskiej i brytyjskiej z późnych lat 80-tych. Inspirowany, ale jednocześnie ze swoimi pięcioma groszami. Wszystko zaczyna się krzykami maltretowanych ludzisk, a po nich już tylko 9 stricte death metalowych brutalnych numerów. Jako pierwszy rusza rozpędzony walec „Mental Misery”, w którym Panowie pokusili się o użycie klawiszy. Kolejny po nim to szybki „Putrid Stench Of Human Remains”. Następnym kawałkiem godnym uwagi jest zimny jak skurwysyn „Tangled In Gore” z fajną grobową solówką. No a po nim chyba najlepszy numer tej płyty: „Confessions Of A Serial Killer”. Zdecydowanie najlepsze riffowanie oraz sola, poza tym jest dosyć melodyjny w porównaniu z resztą, a i wokalnie wydaje się być jakoś mocniej odryczany. Jeżeli już o wokalach, to trzeba zaznaczyć, że Jan Chris na Mindloss nie miał jeszcze tego wspaniałego daru łączenia naprawdę brutalnego, głębokiego, przeponowego growlu z wyrazistością wykrzykiwanych, a tu raczej wyrzygiwanych tekstów. Niemniej jednak raczej nie pomyliłoby się tego głosu z żadnym innym. Całe te oldschoolowe grzańsko kończy się kawałkiem pod jakże niewinnym tytułem „Gorefest” – ładnie opakowanym, bo i początek i koniec są dość melodyjne, a środek to lodowata old schoolowa bryła mięcha. Jednym zdaniem Mindloss to kawał naprawdę dobrego death metalowego kloca.


ocena: 8/10
corpse

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

Dead Infection – Surgical Disembowelment [1993]

Dead Infection - Surgical Disembowlment recenzja okładka review coverDebiut Flanelowych Koszul z Białegostoku wydaje się być dzisiaj nieco zapomniany, co może dziwić w kontekście tego, jak w ojczyźnie rzekomo uwielbiany jest ten wspaniały band. Niezależnie jednak od tego, ile ton kurzu zebrało się na Surgical Disembowelment, krążek i tak wymiata, niszcząc bez litości wiele spośród dzisiejszych „odkryć” brutalnej sceny. Przez te 35 minut Dead Infection nie stroją niewinnych min, nie chowają się za dziewczynami z piaskownicy, nie udają też, że mają zamiar pierdolić się ze słuchaczem jak matka z łobuzem. Dziki wygar i mielenie od początku do końca – tylko tyle i aż tyle mają do zaoferowania. Mnie to bierze, szczególnie że album świetnie zrealizowano. Solidnie nasycony brudem i zgnilizną dźwięk, piaszczyste gitary i dość wyraźne, naturalnie tłukące gary. Nie ma lepszej oprawy dla zwierzęcego gore death-grindu w typie starego Carcass! Tak w ogóle, to pod względem ekstremalności wesoła ekipa Śmiertelnej Infekcji nawet przebija Liverpoolczyków, bo żadnych melodyjnych zagrywek ani czytelnego przekazu werbalnego tutaj nie znajdziemy. Mimo intensywności, dzikich bulgotów i czystych gatunkowo solówek, piosenki łatwo wpadają w ucho i wymuszają następne przesłuchania. Potencjał „rozwałkowy” materiału jest ogromny, więc nie zdziwcie się, gdy po wybrzmieniu „Deformed Creature” spostrzeżecie wokół siebie małe pogorzelisko. O tak, Surgical Disembowelment to jeden z najlepszych klasycznych w formie wyziewów — i to nie tylko spośród tych, jakie powstały w Polsce — a tym samym obowiązek dla fanów najbrutalniejszej sieki. Kupujcie zanim larwy się do was dobiorą!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: deadinfection.info

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

Savage Circus – Dreamland Manor [2005]

Savage Circus - Dreamland Manor recenzja okładka review coverW 2005 roku, po ponad dwudziestu latach obecności w Blind Guardian, Thomen Stauch zdecydował się zakończyć współpracę z zespołem (co było dużą i niemiłą niespodzianką, bowiem Thomen zawsze był jedną z podpór zespołu i od kiedy Blinda słucham, czyli jakieś naście lat, zawsze lubiłem jego styl). Powodem odejścia miało być niezadowolenie z nowej linii zespołu. A że założyć dzisiaj band jest łatwiej niż kupić bułkę, więc i Thomen postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i będąc jeszcze w Blind Guardian, w 2004 roku, wraz z wokalistą Jensem Carlssonem wpadli na pomysł założenia formacji, której dali nazwę Savage Circus. Nietrudno się domyślić, że muzyka zaserwowana na debiutanckim longpleju Cyrkowców to ówczesny Blind Guardian minus 10 lat. Wszystko — począwszy od kroju czcionki w nazwie, a skończywszy na muzyce — wyglądem i brzmieniem przypomina Blind Guardian z czasów około „Somewhere Far Beyond” i „Imaginations From The Other Side”. No, może prawie wszystko, bowiem podrobić wokale Hansiego, czy choćby zbliżyć się do ich geniuszu, jest zgoła niemożliwe. Ale słychać, że Jens próbuje i to z niezłym rezultatem. Jednak pozostałe elementy: kompozycja i układ albumu, mega charakterystyczne linie gitar, niewiarygodnie chwytliwe i porywające melodie, chórki i wielościeżkowe wokale, czy wreszcie styl bębnienia, mogłyby być spokojnie wykorzystane przez kwartet z Krefeld i nikt by się nawet nie zorientował, że to nie ich. Naprawdę – pod względem instrumentalnym chłopaki pokazali klasę i warsztatowe obycie. Niestety, a może stety, znaczy to mniej więcej tyle, że niemal idealnie powtórzyli styl Blind Guardian, w kilku tylko miejscach wzbogacając go o autorskie elementy. Jakby na to nie patrzyć, to muzycznie Savage Circus jest kopią Blind Guardian, czy to się komuś podoba, czy nie. Z drugiej jednak strony, nikt nie mówił, że ma być oryginalnie – od początku miało być „po blindowemu”. Zapewne ucieszy to tych fanów Strażników, którzy podobnie jak Thomen, za najlepsze uznają albumy wydane w pierwszej połowie lat 90-tych. Ja osobiście lubię całą ich twórczość, więc moje podejście jest troszkę inne. Otóż traktuję Dreamland Manor niemal jako kolejny album Blindów, a że bardzo zajebiście lubię ich styl, każda okazja posłuchanie takiej muzy, jest dla mnie nie lada gratką i radością. Tak też jest w przypadku recenzowanej płyty – niby rżnięte i zgapiane, ale chuj z tym, ważne, że muzyka fantastyczna. Niemniej jednak, ocena jak przy innych, podobnych sytuacjach z naśladowaniem.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.savage-circus.com

podobne płyty:

Udostępnij:

Tenebris – Catafalque – Comet [2007]

Tenebris - Catafalque - Comet recenzja reviewChyba 3 lata temu ktoś wpadł na świetny pomysł przypomnienia wszystkim fenomenalnego polskiego zespołu Tenebris, poprzez wydanie krążka pt. Catafalque – Comet. Składa się on z trzech różnych nagrań: kultowego MCD „Catafalque”, trzyczęściowego utworu „Comet” oraz dwuutworowego dema „Leaving of Distortion Soul”. Album reklamowano czterema słowami: progresja, technika, eksperyment, przestrzeń. To chyba najlepszy esencjonalny opis tego wydawnictwa, choć trochę enigmatyczny, niemniej jednak mocno przyciągający i zachęcający, aby po nie sięgnąć. Można byłoby dodać jeszcze jeden rzeczownik: unikalność. Krew mnie zalewa, że żadna wielka wytwórnia nie zwróciła uwagi na Tenebris. W końcu ich death metal oscyluje w rejonach tak pogmatwanego grania jak Nocturnus, Sadist czy nawet Cynic. Catafalque – Comet to prawdziwy róg muzycznej obfitości! 10 różnych utworów emanujących ekspresją, dynamiką, agresywnością lub jak „Comet” błogim spokojem. Poza świetną techniką, połamanymi riffami jest jeszcze dosłownie kosmiczny klimat, kreowany przez pokręcone klawisze. To nie koniec kochani!, ponieważ mamy tu jeszcze jazz, nutkę doom metalu a nawet rocka! Jak tu się nie podniecać takim cackiem! Szkoda oczu na czytanie, wbijać na allegro i licytować!


ocena: 9/10
corpse
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TenebrisAlpha/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

The Dillinger Escape Plan – Miss Machine [2004]

The Dillinger Escape Plan - Miss Machine recenzja okładka review coverAmerykańscy popaprańcy przy pierwszym — dodam, że szybkim — kontakcie z Miss Machine niczym specjalnym mnie nie zaskoczyli. Dopiero spokojne przebrnięcie przez całość uświadomiło mi fakt, że oto obcuję z wyjątkową płytą. Muzykę na tym albumie określiłbym nieco dziwnym mianem „free-grind”. Wprawdzie bazą wyjściową jest (choć w sumie cholera wie, co im w tych krótkowłosych łbach siedzi) właśnie grindowy łomot, to fragmentów, gdzie mamy do czynienia z sieką stricte grindowej proweniencji nie ma aż tylu, ilu można by się spodziewać. Upraszczając: nie napierdalają non stop, choć z boku tak to może wyglądać. Dostajemy za to elementy niemal żywcem wyjęte z produkcji hard core, przebojowego rocka, jazzu, czy też… hmm… lajtowej alternatywy (?!), które sprawnie wpleciono w konkretnie popieprzoną, połamaną całość. The Dillinger Escape Plan to zespół świetnych instrumentalistów, którzy w żaden sposób nie mają zamiaru się ograniczać i znakomicie odnajdują się w każdym granym przez siebie gatunku. Wyobraźcie sobie mix Cephalic Carnage i Muse – efekt takiej fuzji musi poniewierać i tak też jest w istocie. Do tego jak się ma takiego wokalistę, jakim jest Greg Puciato, to można spokojnie brać się prawie za wszystko. Nie ukrywam, że jego partie robią spore wrażenie; poniekąd kontynuuje on robotę swego poprzednika, ale dodaje też sporo nowego, szczególnie jeśli chodzi o czyste wokale, które wychodzą mu kapitalnie. W takim „Setting Fire To Sleeping Giants” wrzeszczy jak pojebany, by po chwili przejść niemal do szeptu, później znów wrzeszczy, a w następującym dalej refrenie (zajebiście chwytliwym!) śpiewa tak, że niejedna tipsomaniaczka zmoczyłaby wyszywane cekinami stringi. „Unretrofied” to z kolei pewniak na hit radiowy (znowu świetny refren), a nawet telewizyjny, bo chłopaki postarali się o klawy teledysk. Te dwa spokojniejsze i sprawiające wrażenie prostszych kawałki nie powinny jednak nikogo zmylić, bo grania brutalnego jest tu naprawdę dużo, a przy tym jest ono nieszablonowe i powykręcane jak wizje Salvadora Dali. Czy muszę dodawać, że album jest wzorowo wyprodukowany i brzmi wspaniale, niezależnie od tego, co The Dillinger Escape Plan grają w danej chwili? Miss Machine to znakomita propozycja dla ludzi lubiących ostre i inteligentne mieszanie w muzyce, ortodoksom za nic w świecie nie wejdzie. W moim mniemaniu jest to jedna z najjaśniejszych perełek 2004 roku.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.dillingerescapeplan.org

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

Gnostic – Engineering The Rule [2009]

Gnostic - Engineering The Rule recenzja reviewChyba każdy szanujący się metalowiec zastanawiał się kiedyś, jak mógłby brzmieć kolejny krążek Ateistów. I niestety wygląda na to, że na domysłach się całe to dumanie nie skończy, bo chłopaki — jak donosił demo — postanowili spróbować. Nie zmienia to jednak faktu, że schedę po nich chciało przejąć mnóstwo kapel (a teraz sami chcą przejąć pałeczkę po sobie ;]). A jedną z nich jest niewątpliwie Gnostic, ale nie ten szatanujący z Texasu, tylko ten z Georgii. Ten z — jak to informuje naklejka na płycie — udziałem trzech członków Atheist. Nie łudźcie się jednak, że będą to ci prawdziwi Ateiści z początku lat 90-tych. To, poza Flynnem, dokooptowani w ostatnich latach, bliżej nieznani jegomoście, których, na co wygląda, temat zwyczajnie przerósł. Skład uzupełnia jeszcze jeden ex-członek Atheist i facet, którego powinni publicznie wychłostać – zwany dalej wokalistą. I taka właśnie wesoła gromadka wpadła na pomysł stworzenia albumu, który miał być miodem na uszy spragnionych jazzujących, technicznych brzmień. Miał, bo album okazał się, mówiąc delikatnie, niewypałem. Po raz kolejny dowiedziono, że aby nagrać dzieło, prawdziwe cacuszko, trzeba czegoś więcej niż jako taki/dobry skład. Muszę jednak jeden temat wyjaśnić – ekipa (poza Flynnem, ma się rozumieć), choć niezbyt przeze mnie doceniona ostatnimi zdaniami, musi jakiś poziom umiejętności sobą reprezentować. W przeciwnym razie, ich obecność w Atheist byłaby co najmniej zagadkowa. Jak już jednak wspomniałem – wygląda na to, że umiejętności starczyło, na ile starczyło, czego wynikiem jest Engineering the Rule. Album prawie jak Atheist, nagrany przez prawie oryginalnych członków, brzmiący prawie jak, techniczny prawie jak, zajebisty prawie jak. Atheist dla ubogich. Mówiąc o muzyce, należałoby wspomnieć, że odniesienia (morze odniesień, począwszy od brzmienia i ścieżek gitar, poprzez solówki, a na zwolnieniach i jazzowaniu skończywszy) do oryginału są słyszalne na każdym kroku – jedne lepsze, inne gorsze. Całość wydaje się zbliżona do „Piece of Time” – zarówno pod względem motoryki, wyraźnie galopującej i agresywnej, jak i techniki. I w tym właśnie elemencie chyba najlepiej słychać wspomniane wcześniej braki – poziom jest niezły, ale żeby powalał, to nie bardzo. I do tego to wkurwiające jak przymus podatkowy wydzieranie się „wokalisty”. Jeżeli było w tym albumie coś prawdziwie wyjątkowego i cennego, to dzięki temu panu, wszystko to chuj strzelił – że tak pozwolę sobie szpetnie zakląć. Ech, a mogło być całkiem nieźle, bowiem kilka patentów jest naprawdę niezłych. Na albumie jest sporo mocy i solidnego kopnięcia, a pomysły na kawałki mogą się podobać. Może kolejny album, o ile powstanie, wydobędzie i należycie wyeksponuje wszystkie te zalążki zajebistości. A tak, pozostaje nam zacisnąć zęby i próbować. Taka filozoficzna myśl na koniec: jeżeli komukolwiek wydawało się, że Gnostic będzie nowym Atheist na miarę XXI wieku, to miał rację – wydawało mu się. Gnostic bowiem to Ateistyczny schyłek wieku XIX.


ocena: 6,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/GnosticOfficial

podobne płyty:

Udostępnij:

Carnal – Undefinable [2007]

Carnal - Undefinable recenzja reviewUndefinable jest drugim pełnym albumem i już czwartym materiałem w dorobku warszawskiej grupy Carnal. Zespół zadebiutował 9 lat temu bardzo fajnym MCD zatytułowanym „A Time Has Come”. Przez ten czas ich talenty oraz podejście do pisania muzyki niewątpliwie uległy małej ewolucji, co wyraźnie słychać na Undefinable. A co słychać? Odpowiedź w cale nie jest taka prosta. W wielu różnych portalach pojawia się mniej lub więcej informacji na temat muzyki Carnal i co ciekawe informacje te są często skrajnie różne. Jedne przedstawiają Carnal jako doom metal, inne jako melodyjny death metal a spotkałem nawet takie, które mówiły o technicznych death metalowcach z Warszawy! Jak widać naprawdę duża rozbieżność opinii, jednak żadna z nich nie jest do końca prawdziwa. I to chyba dobre dla zespołu, ponieważ nie jest łatwo wrzucić ich muzykę do szuflady z naklejką death metal, doom metal czy „inny metal”. Moim zdaniem dzisiejszy Carnal to progresywny i melodyjny death/doom na bardzo wysokim poziomie Jestem naprawdę pod dużym wrażeniem tego, co nagrali na tej płycie, bo: a) kawałki są rozbudowane, sporo w nich zmian tempa oraz zmian grania – potrafią płynnie przejść z ciężkiego do łagodniejszego i czasem wręcz „błogiego” grania; b) wszystkie utwory mają kapitalną linię melodyczną, a kilka również wyraziste refreny, które na koncertach na bank oderwą ludzi od podłogi; c) cały album trzyma przyzwoity poziom techniczny idealnie współgrający z melodią i strukturą utworów; d) muzyka jest bardzo emocjonalna, przy czym dominuje odrobinę dekadencki klimat; e) wokale – naprawdę kapitalna robota i tu duże brawa dla Roberta. Radzi sobie świetnie i z brutalnymi, jak i zwykłymi wokalami. Jestem pewien, że trudno będzie pomylić jego grwol z growlem innego wokalisty, i że to właśnie ten growl stanie się rozpoznawalnym znakiem firmowy Carnal. A co do czystych wokali, to słychać, że jego idolem jest Vincent z Anathemy. Zresztą Anathema jest także inspiracją dla całego zespołu, co jest szczególnie widoczne (a raczej słyszalne) w kawałkach „My Salvation” i „In Expectation Of…”, kojarzących się z czwartym albumem Angoli pt. „Eternity”. Mam nadzieję, że zespół wypłynie na szerokie wody i — jak to mówią Amerykanie — hit the jackpot. Na opakowaniu tego albumu śmiało można nabić duży stempel Made In Poland i wysyłać na export, ponieważ jest czym się chwalić, takich zespołów jest u nas niewiele! Gorąco zachęcam wszystkich do zapoznania się z Undefinable jak i pozostałą twórczością Carnal, bo warto!


ocena: 9/10
corpse
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Carnal
Udostępnij:

23 marca 2010

Lux Occulta – My Guardian Anger [1999]

Lux Occulta - My Guardian Anger recenzja okładka review coverMy Guardian Anger uważam za najlepszy krążek nieistniejącego już Lux Occulta i podejrzewam, że w tej opinii nie jestem odosobniony. Co więcej, to chyba jedno z lepszych nagrań w ramach całego symfonicznego death-black, choć dla mnie największe wady albumu wynikają właśnie z owej „symfoniczności”. Ale po kolei. Poprzednie płyty Luksusowych Okultystów — mimo paru lepszych momentów — nie mogły zwiastować takiej zwyżki formy, z jaką mamy tutaj do czynienia. Przede wszystkim muzyka zyskała na charakterze, wyrazistości przez pójście w bardziej death’owe uderzenie: gęstsze partie perkusji oraz silniej zaakcentowane, technicznie zaawansowane faktury gitar. Ta zmiana wyszła zespołowi na dobre, bo wreszcie to, co powinno stanowić rdzeń muzyki jest należycie uwypuklone, a nie zepchnięte do roli tła, jak to poprzednio bywało. Na niewiele jednak by się zdały lepsze umiejętności, gdyby pomysłów zabrakło. Na szczęście Luksiorni Okuliści mieli ich przy okazji My Guardian Anger pod dostatkiem, co przełożyło się na rozbudowane aranżacje, które niemal skrzą się od rozmaitych ciekawych patentów. „Kiss My Sword” zaskakuje niespotykaną dotąd w twórczości kapeli brutalnością na całej linii – od intensywnej gry perkusisty po wściekłe wokale. „The Opening Of Eleventh Sephirah” wciąga niebanalną konstrukcją, sprytnym nawiązaniem do Led Zeppelin, a do tego kosi doskonałą solówką w stylu jednego pana z Holandii za swoich najlepszych lat. W „Nude Sophia” mamy fajne poprowadzone zmiany nastroju z dobrze wkomponowanymi kobiecymi wokalami. Z kolei „Mane-Tekel-Fares” — niemal o teatralnej budowie — kładzie na łopatki znakomitym klimatem, szczególnie w końcówce, kiedy odzywają się skrzypce. Dobre jest to, że Jaro — choć to wokalista z ambicjami — zdecydował się na stosunkowo oszczędne objętościowo partie – śpiewa tylko tyle, ile trzeba i żeby nie rozpieprzyć atmosfery kawałka. Dzięki takiemu rozwiązaniu wszystko płynie bardzo naturalnie i te 46 minut mija niepostrzeżenie. Największym minusem albumu jest, w moim mniemaniu, większość tego, co wygrywają i jak brzmią (Selani…) klawisze. Raz, że jest ich za dużo (są nawet dwie miniatury zagrane tylko na klawiszach – zupełnie zbędne), dwa, że zbyt często zapędzają się w pseudo symfoniczne (brrr) banały, i trzy, niepotrzebnie ładują się na gitary, rozmiękczając je trochę. Do brzmienia reszty instrumentów też można mieć pewne zastrzeżenia, ale i tak to jedna z topowych produkcji tego olsztyńskiego studia. Po My Guardian Anger mogą spokojnie sięgnąć wszyscy, którzy cenią sobie w muzyce oryginalność, złożoność i porządne wykonanie – ci będą zadowoleni, na pozostałych może zadziała fama jednego z najciekawszych polskich zespołów.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: facebook.com/luxocculta38450
Udostępnij: