17 sierpnia 2011

Decapitated – Carnival Is Forever [2011]

Decapitated - Carnival Is Forever recenzja okładka review coverPrzychodzi mi to z wielkim trudem, jak wychodzenie do kibla podczas karnych, ale nic nie poradzę – jestem zmuszony napisać kilka ciepłych słów pod adresem powrotnej płyty Decapitated. Nowy skład i nowe pomysły na muzykę sprawiły, że wreszcie tego zespołu da się słuchać i, co więcej, można czerpać z tego nielichą przyjemność. O bezgranicznym zachwycie z mojej strony nie ma wprawdzie mowy, ale i tak za pomocą Carnival Is Forever chłopaki dokonali czegoś, co nie udało się choćby Morbidnym Andżelom – pozytywnie zaskoczyli.

Progresja w ramach prezentowanego dotąd stylu oznacza tu przede wszystkim dopuszczenie do głosu wpływów ambitniejszego hard core’a, co przejawia się głównie w wokalach (krzyczano-wrzeszczane, nie każdemu muszą pasować – mnie nie robili poprzedni wokaliści, więc równowaga w przyrodzie została zachowana), poszarpanej rytmice i przewijających się przez cały album krótkich rwanych riffach. Muza nabrała dzięki temu więcej życia, agresywnej dynamiki i ma lepszy ciąg na bramkę. Lepiej jest także z rozpoznawalnością poszczególnych kawałków, bo każdy dorobił się czegoś charakterystycznego. Najlepiej wypadają na Carnival Is Forever te najbrutalniejsze utwory, w których solidnie dołożono do pieca — „United”, „Homo Sum”, „404” (ten momentami przywodzi na myśl ostatni Nomad), „Pest” — bo tak się ciakawie złożyło, że Voggowi najlepsze riffy wyszły akurat pod najgęstsze blastowanie.

Bardzo spodobał mi się pomysł, niestety stosowany niekonsekwentnie, by solówki były odgrywane na podkładzie samej sekcji. W zespole jest jedna gitara, to i słychać jedną gitarę. Proste i odświeżające; miła to odmiana po tych wszystkich płytach, gdzie każdy dźwięk wklepano dla pewności na 84327 ścieżek. Brzmienie i produkcja to klasa światowa, ale nie mogło być inaczej skoro w grę wchodziła kasa od Nuclear Blast i zdolności Daniela Bergstranda do wydobywania tego, co najlepsze z niskich rejestrów.

Ogólne wrażenie psują głównie zbędne dłużyzny (choćby w kawałku tytułowym i „A View From A Hole”) i fragmenty (w tym także cały „Silence”), z których zespół próbuje wycisnąć coś klimatycznego – takie granie zdecydowanie im nie idzie i nic ciekawego z tego nie wynika.

Na koniec trochę arogancji: większą rekomendacją dla Carnival Is Forever niż ocena jest podpis pod nią – jeśli mnie się Decapitated podoba, to albo naprawdę płyta im się wyjątkowo udała, albo jest to zwiastun rychłego końca świata.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/decapitated/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:








Udostępnij:

14 sierpnia 2011

Dead Infection – Brain Corrosion [2004]

Dead Infection - Brain Corrosion recenzja okładka review coverPowrót Dead Infection do czynnego uprawiania krwistej sztuki wielu przyjęło z nieskrywaną radością – wszak to bogowie gore grind, a rozmaici teologowie przekonują, że obecność istot wyższych jest człowiekowi w życiu bardzo potrzebna. Nie pamiętam tylko, czy wspominali cokolwiek o napierdalaniu. Pewnie chcieli, tylko im odwagi brakowało. OK, sprawy wiary odłóżmy na kiedy indziej. Na Brain Corrosion białostockie trio rusza z miejsca, w którym skończyli wieki temu na „A Chapter Of Accidents” (oczywiście pomijam milion splitów i składanek!), czyli nadal mamy do czynienia z pozbawionym eksperymentów grzmoceniem po staremu: mocno, brutalnie, prosto i z jajami. Sposób grania nie zmienił się nawet na jotę (radocha przy słuchaniu także), za to brzmienie bardzo. Trochę się bałem łączenia Dead Infection z nowoczesnym soundem (nagrywano w Hertzu), ale efekt okazał się być znakomity – jest potężnie, masywnie, dość czytelnie ale nie sterylnie (coś pomiędzy Regurgitate a Nasum, a jeszcze bliżej mu do Neuropathii…). Kwestie liryczne — jak zwykle zresztą — potraktowano z dużym przymrużeniem oka, szkoda tylko, że we wkładce nie wygospodarowano miejsca dla tekstów, bo tytuły takie jak „Beware! My Name Is Thunderbolt!”, „Take Your Pants Off”, „Brutal Murder In Dr Petru Groza”, „Deaf Death” czy „Dressed In Moles” narobiły mi sporego apetytu. Obojętnie jednak o czym by miały traktować, totalnie chore wokale Jaro uniemożliwiają zrozumienie czegokolwiek. Brain Corrosion jako powrót na scenę jest naprawdę niezły, ale czy przebija poprzednie dokonania? Tego bym nie powiedział, choć to bez wątpienia dobra płyta. Młodszym adeptom grindu — z powodu oprawy — powinien wejść znacznie łatwiej niż „starocie” tego zespołu.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: deadinfection.info

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

11 sierpnia 2011

Coroner – R.I.P. [1987]

Coroner - R.I.P. recenzja reviewJeszcze do niedawna Szwajcarzy mogli się pochwalić, poza potwornie drogimi zegarkami dla snobów (Patek… fap, fap, fap), serem z dziurami od krów wypasających się na alpejskich stokach oraz turystyką eutanazyjną, zaledwie czterema poważnymi — tak pod względem muzyki, jak i rozpoznawalności — kapelami, a Coroner był oczywiście jedną z nich. Od niedawna kapel jest pięć, mam na myśli Punish, ale nie o nim dzisiaj będzie. A będzie o wspomnianych już Koronerach. Trochę przyszło wam na nich poczekać, ale kapela jest tego warta. Ujmę to tak: przekonanych przekonywać nie trzeba, bo muzykę Szwajcarów zdążyli już poznać i wiedzą, że z byle Vaderem nie mają do czynienia; tych zaś, którym po prawie ćwierćwieczu od pierwszego wydawnictwa nie dzwoni w żadnym kościele, serdecznie zapraszam, by się — dla dobra swojego i innych — publicznie wychłostali. Po tej lekcji pokory, pochłoną oni nauki ze zdwojoną prędkością i być może zrozumieją, jak bardzo w życiu byli w głębokiej dupie. Bo Coroner to jest marka jakich mało, teraz nawet mniej niż wtedy. Jak wiele kapel w tamtym okresie: Celtic Frost, Bathory, Venom, Running Wild czy Sodom — powiedzmy kapel szkoły Europejskiej — Koronerzy grają szybko (podpadając niekiedy pod speed), wokale mają lekko szorstkawe i charczące, gitary pędzą na złamanie karku, a całość podana jest na ostro – w punkowo-trupiej polewce. W przeciwieństwie jednak do wyżej wymienionych, muzycy Coronera umieją wycisnąć ze sprzętu coś więcej niż tylko brzęczenie i dudnienie. Mówiąc krótko – umieją grać. Słychać to od samego początku i trwa to jeszcze długo po zakończeniu ostatniego kawałka. Gitarowe riffy, choć utrzymane w speedowych klimatach, mają w sobie sporą dozę wirtuozerii i niebanalności. Także perkman wybija się ponad utrwalone i oklepane schematy, co i rusz zaskakując słuchacza zmianą tempa, pojawiającą się z partyzanta galopadą, tudzież zgrabnym pasażem. Ale największym cacuszkiem, elementem, który stanowi o jakości płyty, są solówki. Jest ich w chuj, średnio jedna nowa w miejsce starej – kończącej się. Tak się wtedy nie grało, bo niewielu umiało pociągnąć wymagające wielkiej maestrii i wyczucia solowanie; zresztą także i dzisiaj wiele takich kapel nie ma, a te, co są, na palcach jednej ręki wieloletni pracownik tartaku byłby w stanie policzyć. Przejdę teraz błyskawicznie do podsumowania i powiem, co mam powiedzieć, prosto z mostu, bez owijania w bawełnę, dokładnie między oczy – nie ma słabych utworów, są tylko bardzo dobre, fantastyczne i orgazmiczne. Ocena więc może być tylko jedna – album znakomity ocierający się o wybitny.


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/coronerband/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 sierpnia 2011

Behemoth – Zos Kia Cultus [2002]

Behemoth - Zos Kia Cultus recenzja reviewPo tym, jak „Thelema.6” niespecjalnie mnie skopała, po Zos Kia Cultus wybierałem się z pewnym ociąganiem (to może też mieć jakiś związek z lenistwem, ale co tam) i bez wielkich nadziei. Szybko się okazało, że niepotrzebnie, a płyta do dziś jest jedną z najlepszych w bogatym dorobku Behemoth. Album ten to kawał solidnego, wymagającego (od słuchacza) i brutalnego death metalu w konwencji nieco odmiennej od średniej gatunkowej, acz baaardzo mocno osadzonego w twórczości takich jednych sławnych z Ameryki. Oczywiście chodzi o Morbid Angel (i głównie krążek „Domination”), którymi fascynacja sięgnęła zenitu właśnie na Zośce. Ma to swoje plusy, minusy także, ale tych pierwszych jest zdecydowanie więcej – naturalnie jak ktoś lubi ekipę z Florydy. Dobrze wypadają melodyjność i czytelność większości motywów, częste zmiany tempa (z przewagą tych solidnie dopierdolonych, znaczy szybkich), solówkowe rzeźbienie, zróżnicowane wokale oraz techniczne wywijasy. Po przeciwnej stronie mamy dobre, ale raczej stonowane brzmienie (ponownie kłania się „Domination”) z nieco przytłumionymi gitarami (siódemki…) i płytkim werblem, zupełnie niepotrzebne elektroniczne przeszkadzajki oraz kawałki, za wielkim przeproszeniem, instrumentalne. Minusy nie przesłaniają plusów, więc jest OK. Mnie tu najbardziej roznoszą następujące numery: „As Above So Below”, „Here And Beyond”, „Blackest Of The Black” (na polski to się tłumaczy: „ciemno jak w dupie u Murzyna”), „No Sympathy For Fools”, „Zos Kia Cultus”, „Typhonian Soul Zodiack” oraz chyba najbardziej morbidowy w zestawie „Heru Ra Ha: Let There Be Might” – czyli, jak widać, wymieniłem prawie cały program płyty! Kurwa! To jest naprawdę niezłe i zapewnia godziwą estetyczną ucztę. A propos estetyki, warto także wspomnieć o oprawie graficznej, bo ta — szczególnie w wersji digipack — nadal robi spore wrażenie i doskonale uzupełnia się z napakowanymi magiją tekstami. Zos Kia Cultus pod względem „ulubioności” stawiam na równi z „Satanicą” i „The Apostasy", tworzącymi elitarny top, do którego pozostałe płyty Behemoth nie mają startu.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.behemoth.pl

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

5 sierpnia 2011

Anorexia Nervosa – Redemption Process [2004]

Anorexia Nervosa - Redemption Process recenzja reviewZ Redemption Process sprawa miała wyglądać wyjątkowo prosto – nazwa, tytuł, a przy ocenie wklepane dziesięć. Jednak pierwsze przesłuchania czwartej płyty umalowanych i wystrojonych Anorektyków (brawa za oryginalny image!) dały mi wyraźnie do zrozumienia, że trzeba będzie się nieco postarać. Po następcy niesamowitego „New Obscurantis Order” oczekiwałem bowiem wulkanu energii i notorycznego, maniakalnego wręcz blastowania, a tu – pewne zaskoczenie. Nie żeby Francuzi nagle przerzucili się na doom (czego im nie życzę), ale nie jest to materiał tak ponaddźwiękowy, jak można było się tego spodziewać i na jaki ich stać. Dostajemy za to krążek na pewno najbardziej podniosły, poważny, w niektórych fragmentach nawet patetyczny (aczkolwiek bez popadania w skrajności – żadnej sztuczności), zaaranżowany z barokowym rozmachem i wielką wyobraźnią, a do tego przybrany we wspaniałe tłuste brzmienie (wzmocniono przede wszystkim niższe tony). Różnorodność tempa, wokali, klimatu, a właściwie wszystkiego robi naprawdę dobre wrażenie i wychodzi to Żabojadom zdecydowanie na zdrowie. Ponadto jest tu wszystko, co symfoniczny black metal mieć powinien: wściekłe i brutalne galopady, przyprawione klawiszami monumentalne pasaże, szalone wokalizy i jeszcze coś, o czym większość zespołów z tego nurtu zdaje się zapominać – agresywny black metal. No proszę, niektórzy potrafią zrobić tak, by uniknąć jakiegokolwiek pedalstwa… Podobnie jak na dwóch poprzednich płytach, i tu znajdziemy wspaniałe hymny, na których miano zasługują według mnie utwory „An Amen” i — absolutnie powalający, zwłaszcza na żywo — „Sister September”. Co ciekawe, są one relatywnie wolne i spokojne, szczególnie w porównaniu z huraganowymi „Antinferno”, „Codex-Veritas” czy „The Shining”. Przy okazji wspomnianego już zróżnicowania tempa – jest spore, co mnie cieszy o tyle, że mogę podziwiać pełnię umiejętności Nilcasa Vanta (perkman); gość będzie wielki, jestem tego pewien, niech no się tylko zbiorą do kupy i nagrają coś nowego. A skoro jestem przy podziwianiu, to warto też wspomnieć o tym, co wyrabia Mr. Hreidmarr – zawodzi, wrzeszczy, krzyczy, przechodzi w ogłuszający pisk – za każdym razem doskonale wpasowując się w muzykę i wzbogacając ją. Tylko czy Redemption Process jest lepszy od poprzednika? Ciężko powiedzieć, ale nie musi być, bo oba te krążki są równie znakomite, bardzo interesujące, ale i odmienne od siebie. Tak czy tak, warto się z Redemption Process zapoznać. Najlepszy zespół gatunku, jestem o tym przekonany!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100050667301272

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 sierpnia 2011

Voice Of Ruin – Voice Of Ruin [2011]

Voice Of Ruin - Voice Of Ruin recenzja reviewPrzeczytałem niedawno na jakimś forum ciekawą myśl. Otóż jeden z dyskutantów stwierdził, że groove metal — a taką muzę ma niby pogrywać bohater dnia – Voice of Ruin — to najgorszy gatunek metalu jaki wymyślono. Na pytanie czemu od razu najgorszy, ze spokojem skonstatował, że przez groove powstały takie gatunki jak: metalcore, deathcore oraz nu metal. Nie wiem, ile koleżka ma lat, ale na browara zasłużył. I o co tyle hałasu, zapytacie. I właśnie o ten hałas się rozbija, bo jak dla mnie Voice of Ruin to nic innego jak „trzy akordy, darcie mordy”. Walczę z tym ustrojstwem od jakiegoś czasu i z przykrością muszę stwierdzić, że mnie takie cusik nie przekonuje. Ja wiem, że to nie zawsze o fikuśne kompozycje chodzi, że jest coś więcej niż techniczne połamańce, ale na litość – tak zaserwowana muzyka nie ma w sobie niczego wartościowego. Ani w niej polotu, ani wizjonerstwa, ani frajdy ze słuchania. Bolesna prawda jest taka, że muzyka pokroju Voice of Ruin nie uszczęśliwi nikogo poza nimi samymi, ich wspierającymi rodzicami i naiwnemu producentowi, który utopiwszy w nich parę euro, musi się głupkowato uśmiechać i robić dobrą minę do złej gry. Dosłownie. Przez dokładnie 35 minut dzieję się niewiele, żeby nie powiedzieć mało. Średnie tempa, kawałki proste jak konstrukcja cepa, nowoczesne brzmienie – wspaniały przepis na nowoczesną kupę byle czego. Oczywiście żadnej solówki, a jedyne urozmaicenia, to — raczej kretyński — dialog z końca ósmego utworu oraz porządniejsze wokale, które pojawiają się dwukrotnie, w kawałku szóstym i dziewiątym. Czyli niezbyt nachalnie. Jak więc widać, na nadmiar atrakcji nie można narzekać. Jak już wspomniałem, wokalnie jest nowocześnie, ergo słabo. Podobnie dobrze jest z instrumentarium – gitary mocno przestrojone w dół, a gary równie wielopoziomowe jak intelekt mewy. Mówiąc bardziej obrazowo – bida aż piszczy. Choć nie, nie jest tak tragicznie – przypomniałem sobie o kilku a’la grindowych patentach: świńskie wokale i brutalna młócka. A propos brutalności, inne źródła podają, że Voice of Ruin to brutalny metal. Chyba dla przedszkolaka, ewentualnie…, nie tylko dla przedszkolaka. Jedyne, co podbija wartość albumu, to łatwość wejścia/wyjścia oraz, wspomniane już, średnie tempa. Aż boję się pomyśleć, co by było, gdyby zamiast tych kilku lepszych, bo klasycznie thrashowych kawałków wstawiono, zamieszkującą po sąsiedzku, nijaką papkę. Ok, produkcja jest ok – punkt w górę. W takim tempie niebawem dobijemy do 5, a tak 4.


ocena: 4/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/voiceofruin
Udostępnij:

29 lipca 2011

Cephalectomy – An Epitaph To Tranquility [2009]

Cephalectomy - An Epitaph To Tranquility recenzja okładka review coverIm bardziej ekstremalna muza, tym gorzej wypada w niej automat perkusyjny. Cephalectomy grają z tym gównem zakręcony death-grind, więc możecie sobie wyobrazić, jak to wszystko brzmi. A jak to może (nie)zabrzmieć na żywo, aż się boję pomyśleć. Najgorsze jest to, że Kanadyjczycy mają całkiem niegłupie pomysły, które dobrze oprawione mogłyby dać w rezultacie solidny i o zgrozo dość melodyjny album, gdyby nie ten pierdzący plastikowo-elektroniczny szajs. Chłopaki kombinują jak partie przed wyborami, w zasadzie każdy kawałek jest inny, choć wszystkie — z wyjątkiem miniatur — są utrzymane w tej samej pogiętej stylistyce: fragmenty kakofoniczne przeplatają z ambitnymi, więc przy pierwszym odsłuchaniu ciężko stwierdzić, czy naprawdę potrafią grać, czy tylko udają. Cephalectomy do celu (a tym, jak mniemam, jest wymordowanie słuchaczy) dochodzą niemal wyłącznie okrężnymi drogami, tak więc zwolennicy konwencjonalnego, bezpośredniego napieprzania wielkiej uciechy z An Epitaph To Tranquility mieć raczej nie będą. Zauważyłem, że w kontekście tego zespołu często pada nazwa Kataklysm. Jest w tym sporo racji — przy czym chodzi o stary Kataklysm — bo rozbudowane dzikie wokale, „northern hyperblasty” (czyli takie plastikowe prrrrrrr) i wybuchy pierwotnego chaosu kojarzą się jednoznacznie z ich rodakami. Tylko czemu, kurwa!, czemu nie sprowadzili prawdziwego perkmana, skoro pozwolili sobie na to, żeby na An Epitaph To Tranquility aż trzy osoby wydzierały ryja. Rozumiem taki problem w Burkina Faso, ale w Kanadzie? Niepojęte. A mogła być z tego fajna płytka, eh…


ocena: 4/10
demo
oficjalna strona: www.cephalectomy.com
Udostępnij:

26 lipca 2011

Spinal Cord – Stigmata Of Life [2004]

Spinal Cord - Stigmata Of Life recenzja reviewSpinale nagrywając drugą — i niestety wciąż ostatnią — płytę, odwalili kawał dobrej roboty, która ponownie mogła być zdeprecjonowana przez wytwórnię i obraną przez nią wyjątkowo debilną linię promocji – robienie z zespołu projektu Novego z Vader, żeby skusić rzeszę ułomów z „tik-takiem zamiast mózgu”. To było tytułem wstępu, czas na muzykę. Na Stigmata Of Life wszystko jest znacznie brutalniejsze niż na debiucie (zdecydowanie postawili na death metal), szybsze, bardziej zawiłe, zbite, masakra dokonywana za garami przez Bastiego robi spore wrażenie, wokal jest lepiej dopracowany, zajebichne solówki to też spory plus materiału. Całość została ubrana w paciajowatą okładkę i niezwykle zwarte, mechaniczne, nie przepuszczające powietrza brzmienie… Jeno, psze państwa, jest taki kłopocik – uleciała gdzieś ta thrash’owa chwytliwość, która tak mi się podobała na „Remedy”. Chłopaki zagrali i nagrali muzę stosunkowo oryginalną (szczególnie jak na polskie warunki), cholernie mocną, precyzyjną, perfekcyjną, a po mojemu wychodzi, że nawet zbyt perfekcyjną. Z tego, że Stigmata Of Life jest bardziej wymagająca od poprzedniczki problemu nie robię, ale przydałoby się trochę tej wspomnianej przebojowości czy spontanu, wtedy efekt końcowy ostro — tzn. jeszcze ostrzej — by poniewierał. Nie zmienia to faktu, że płytki słucha się dobrze, a o to przecież chodzi.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SPINALCORDOFFICIAL/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 lipca 2011

Lost Sphere Project – Third Level To Internal Failure [2011]

Lost Sphere Project - Third Level To Internal Failure recenzja reviewO Lost Sphere Project posiadam całe zatrzęsienie informacji. Jest ich pięciu, pochodzą ze Szwajcarii, wymiatają wściekle agresywny hard core’owy grind, a Third Level To Internal Failure to ich druga pełna płyta. No i niewykluczone, że w wolnym czasie spekulują kursem franka, albo obsługują lewe konta członków SLD średnio-starszego pokolenia. Tyle faktów i domysłów. Podkurwieni Szwajcarzy stworzyli, jak na taką muzykę, materiał dość nowoczesny, bo z klasycznym podejściem do gatunku łączy ich jedynie idea napierdalania na całego bez oglądania się na boki. Za to poziom intensywności i użyte środki są już zdecydowanie współczesne. Nie, nie jest to żadna hybryda ani bezmyślna „radykalna” techniawa. Lost Sphere Project, by nawywijać ile tylko można, korzystają przede wszystkim z własnych kończyn i wpompowanej w żyły adrenaliny. Piszę przede wszystkim, bo po epickim „Vaginal Excavation” dostajemy zupełnie niepotrzebny remix zmajstrowany przez jakiegoś, pewnie wybitnie sławnego i uzdolnionego, didżeja. Wszystkie pozostałe kawałki są zagrane normalnie, co nie oznacza, że każdy będzie w stanie przy nich wytrzymać. Third Level To Internal Failure jest gęsta od skompresowanych, zakręconych gitar, wykrzyczanych wokali, hard core’owo pracującej sekcji (zmiany tempa i te sprawy, starym Mastodonem też zaleci) i wybuchów furiackiego blastowania, a przez to wydaje się nieco dłuższa niż w rzeczywistości (a trwa prawie 25 minut). Rozumiem, że kolesiom nie zależy na słodzeniu i produkowaniu hitów, tylko wywaleniu flaków na drugą stronę, ale nic by nie zaszkodziło, gdyby te flaki były przewalane za sprawą nieco bardziej zindywidualizowanych kawałków. Jeśli tylko szukacie w gatunku czegoś bardziej ambitnego niż np. Rotten Sound, ale wciąż utrzymanego na wysokim poziomie ekstremalności, to nic nie stoi na przeszkodzie, byście sprawdzili waśnie Lost Sphere Project. A nóż-widelec się spodoba, choć nie gwarantuję, że powali na kolana.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/lspchaos/
Udostępnij: