In Silent zaczynali w połowie lat 90., a pomimo tego, że poważniej rozkręcili się dopiero dekadę później i oficjalnie debiutowali w 2013, w muzyce zespołu słychać przede wszystkim klimaty charakterystyczne dla polskich death’owców właśnie sprzed dwudziestu lat. Trochę mnie tym zaskoczyli, bo spodziewałem się — zwłaszcza po takim tytule jak „Southern Blast” — zmasowanego grzańska w stylu, powiedzmy, Convent czy Azarath, a tymczasem zawartość Martwego Dopływu Wisły kojarzy mi się choćby z Calvarią i innymi, mocno zainteresowanymi Deicide i Vader wesołkami. Konotacje z tymi zamierzchłymi czasami pogłębia ponadto brzmienie materiału, które kiedyś było w Polsce czymś typowym, zaś w obecnych realiach trudno je określić inaczej niż jako „demówkowe”. Do pewnego stopnia ma to swój urok, jednak wolę dźwięk trochę bardziej na czasie, bo ten made by Janusz Bryt momentami nieco kaleczy uszy. Gdyby w realizację studyjną tchnąć więcej mięsa (i pieniędzy, zwłaszcza pieniędzy… i może innego realizatora), zespół na pewno by na tym zyskał, a sama muzyka nabrałaby wyrazistości i większego kopa. Póki co nawet te lepsze, najbardziej jadowite riffy po prostu przelatują; nie robią należytego wrażenia i zlewają się z tymi mniej udanymi. Przy (następnej) okazji warto również popracować nad aranżacjami, żeby pozbawione mielizn kawałki kosiły od początku do końca. Jak mi się wydaje, In Silent mają ku temu wystarczające umiejętności i doświadczenie, więc do trzeciego krążka powinni ładnie ogarnąć temat. Ciekawą sprawą jest, że zespół wciąż trzyma się polskojęzycznych, podszytych humorem („Satandomierz”, „Niech będzie podpalony”) tekstów. Wprawdzie nie znajdziemy ich na płycie, ale są wyśpiewywane na tyle wyraźnie, że z załapaniem treści tej (nieszczególnie subtelnej) poezji nikt nie będzie miał problemu, co na koncertach powinno zachęcić publikę do udzielania się przynajmniej w refrenach. A propos tekstów – ufam, iż za motto In Silent posłuży ostatnie zdanie „Necrofucker Zwei”: „to dopiero początek, bo stać mnie na więcej”. Trzymam za słowo!
ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/In-Silent/144051922326331
Do dupy z czymś takim! Ledwie się człowiek wkręci, a tu sruuu i koniec płyty. Gdyby chodziło o jakichś hipsterskich blekofców w kapturkach ponaciąganych na puste łby, to nawet bym temu przyklasnął, ale akurat Anus Magulo pocinają całkiem sensowny i urozmaicony grind, więc niedosyt jest spory i trochę wkurwia. Tak się bowiem składa, że zespół z Warszawy dzielnie kultywuje tradycje wielkich polskich załóg — z naciskiem na Parricide czy Dead Infection — co w skrócie oznacza, że hałasu robią dużo (mimo iż preferują co najwyżej średnie tempa), instrumenty opanowali na dobrym poziomie, a muzyce towarzyszy popierdolone, ocierające się o wsiurność (choćby w „Januszku, napij się”) poczucie humoru. Zabawa jest zatem naprawdę niezła, realizacja płyty spełnia wszelkie standardy (Malta kręcił gałkami), tylko czemu, ach czeeemu trwa to wszystko tak krótko?! Moi mili, Assophilia (podejrzany ten tytuł, biorąc pod uwagę, że pod albumem podpisały się trzy samce i jedna kobieta…) to tylko 10 utworów, które dają ledwie 20 minut plus kilka chwil ciszy przed „ukrytym” kawałkiem z próby. Nie uwierzę, że zespół nie był w stanie wykrzesać z siebie więcej materiału! Tym bardziej, że to, co słychać na krążku, wcale nie sprawia wrażenia wymuszonego, a niektóre pomysły — vide saksofon i jazzowa wstawka w „Rzucili kurwy na PGR” — świadczą o dużej odwadze zespołu i nieszablonowym podejściu do tematu. Anus Magulo równie dobrze radzą sobie z takimi ambitnymi zagrywkami co z prostym acz miażdżącym bujaniem w typie „Kill Life”, więc przynajmniej w teorii mogą sobie pozwolić na wiele. I właśnie tego „wiele” oczekuję od następnej płyty, bo Assophilia przelatuje zdecydowanie zbyt szybko.
Skoro już raz się udało, to czemu by nie spróbować ponownie – pomyśleli muzycy Blood Incantation, zasadzając się na kolejny tytuł „debiutu roku”, tym razem pod szyldem Spectral Voice, w którym występuje aż trzech z nich. Moim skromnym zdaniem poradzili sobie nawet lepiej niż poprzednio, po części także dlatego, że konkurencję mieli mniejszą. Nie zmienia to faktu, że Eroded Corridors Of Unbeing jest albumem bardzo udanym i gładko wpisuje się w katalog Dark Descent Records.


