26 maja 2025

Convent – Abandon Your Lord [2009]

Convent - Abandon Your Lord recenzja reviewPonad ćwierć wieku działalności Convent na krajowym poletku można podsumować krótko: pasmo niepowodzeń. Pomimo coraz to lepszej muzyki i całkiem niezłego na nią odzewu, zespół nigdy nie przebił się do krajowego mejnstrimu, choć niewątpliwie dorobił się rozpoznawalnej nazwy. Czasami szczęściu trzeba pomóc, nadstawiając dupska tu i ówdzie, jednak ludzie skupieni wokół Convent (a już zwłaszcza lider) zasłynęli z ostro manifestowanej niechęci do babrania się w scenowych układzikach, słodzenia komu popadnie i robienia kariery za wszelką cenę, czym zamknęli przed sobą niejedne drzwi. Postawa to może i chwalebna, ale mało opłacalna – najlepszym tego przykładem jest debiutancki Abandon Your Lord, który ukazał się w… dwudziestą rocznicę założenia zespołu.

Materiał na Abandon Your Lord powstawał przez baaardzo długi czas (historia niektórych utworów sięga nawet 1996 roku), a mimo to brzmi niezwykle spójnie, nie stracił nic z pierwotnej świeżości, zaś ogólną intensywnością dorównuje współczesnym produkcjom. Z jednej strony duża w tym zasługa wysokich umiejętności muzyków, a z drugiej specyficznego stylu Convent. Zespół świetnie odnajduje się w gęstym, pokomplikowanym graniu z mnóstwem niestandardowych zmian tempa, popieprzonymi solówkami czy oryginalnie pracującym basem, przy czym te wszystkie kombinacje brzmią naturalnie, w sposób niewymuszony, bo całość ma mocno klasyczny sznyt charakterystyczny dla Cryptopsy, Immolation i Morbid Angel. Co ważne – wrzucenie Convent do worka z tymi dużymi nazwami to ani przypadek, ani przesada.

Zespół wybrał sobie dość wymagającą dyscyplinę i w jej ramach serwuje naprawdę porządny wygrzew — szybki, brutalny i efektowny — jednak dzięki swojemu doświadczeniu w żadnym momencie nie przegina z zawiłością aranżacji czy ozdobnikami. Nie przeczę, że dla niektórych na Abandon Your Lord może się dziać zbyt wiele, ale nie wiązałbym z tego z przerostem formy nad treścią. Strona techniczna, choć istotna i dopieszczona, nie przesłania czystej agresji płynącej z muzyki Convent ani jej oldskulowego diabelskiego feelingu. Niezależnie od tego, ile w taki „Oppositive To The Nature”, „Blessed Amongst The Flock” czy „King Is Naked” władowano zagrywek, to przede wszystkim zgrabne deathmetalowe przeboje, do których chętnie się wraca.

Jedyny problem Abandon Your Lord widzę w bonusie – coverze Slayera. W zasadniczej części „Seasons In The Abyss” trzyma się kupy i jest poprawnie odegrany. Niestety już wokalom znanego z Azarath Bruna brakuje odpowiedniej dynamiki, zaś potencjalnie największa atrakcja tej wersji — kwartet smyczkowy — jedynie zamula i irytuje. Doceniam odwagę i nieortodoksyjne podejście do tematu, nie doceniam rezultatu.

Każdy, kto latami czekał na pełnowymiarowy debiut Convent, nie mógł być zawartością Abandon Your Lord zawiedziony. To dojrzały i niepozbawiony siary death metal w profesjonalnej oprawie brzmieniowej, przed którym nie raz przychodzi pochylić głowę w geście szacunku.


ocena: 8/10
demo
Udostępnij:

19 maja 2025

Deception – Nuclear Wind [2004]

Deception - Nuclear Wind recenzja reviewDeception niestety nigdy nie zrobili kariery na miarę swojego potencjału, a zapowiadali się nadzwyczaj dobrze. Wydane na początku lat dwutysięcznych demówki zespołu na tle reszty polskiego podziemia wyróżniały się jasno określoną wizją muzyki i jej wysokim poziomem, zaś koncerty grane w ramach ich promocji chyba nikogo nie pozostawiły obojętnym. Świeżość, spontan i od groma wpływów Morbid Angel – to musiało chwycić. I chwyciło! Tym bardziej, że z roku na rok mielczanie nabierali doświadczenia i robili wyraźne postępy. Ukoronowaniem tego okresu jest debiutancki Nuclear Wind.

Tytuł pierwszej płyty Deception mówi wszystko o jej zawartości, nie pozostawia żadnych niedomówień i w zasadzie wyczerpuje temat: zespół napierdala. Podejście do muzyki, jej istota – to wszystko opiera się na bezlitosnym blastowaniu ku chwale death metalu. Stylistycznie nie ma tu zatem znaczących zmian w stosunku do demówek i nad całością wciąż unosi się duch Hate Eternal, jedynie aranżacje nowszych utworów są lepiej przemyślane, a ogólny poziom wykonania wyższy. Wiadomo, kompozycyjnie to dalej nie jest Everest — zwłaszcza gdy chłopaki wpadają w niekończące się ciągi blastów — ale żywiołowość materiału, jego energetyczność i niewymuszona chwytliwość zdecydowanie to wynagradzają.

Deception praktycznie nie zdejmują nogi z gazu, co nie znaczy, że Nuclear Wind jest albumem jednowymiarowym. Owszem, na pierwszy rzut ucha może sprawiać takie wrażenie, jednak trio z Mielca zadbało tu o pewne urozmaicenia, dzięki którym materiału słucha się bez poczucia znużenia. Pierwszym są solówki – trochę melodyjne, trochę dzikie, w sam raz, żeby zrobić odrobinę zamieszania pomiędzy kolejnymi blastami (jak w „Modern Apostles”). Drugim są wolniejsze, typowo koncertowe partie, bo i takie o dziwo występują – właśnie wtedy (choćby w „Revenge”) do głosu dochodzi fascynacja zespołu wgniatającą stroną Morbid Angel.

Po dwóch demówkach nagranych w Hertzu zespół zaryzykował i celem rejestracji debiutu udał się do Screw Factory. Opłaciło się, bo Nuclear Wind to bodaj najlepsza produkcja, jaka opuściła mury tego studia – jest w tym odpowiednia selektywność, jest wystarczająco dużo brudu, nie ma natomiast charakterystycznego dla tego miejsca plastiku.

Nuclear Wind to zaprawdę zacny debiut i warto do niego jak najczęściej wracać. Niby to nic niezwykłego — ot podany bez udziwnień death metal — a jednak doprowadzone do absurdu blastowanie wciąż robi wrażenie.


ocena: 7,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 maja 2025

Phrenelith – Ashen Womb [2025]

Phrenelith - Ashen Womb recenzja reviewPhrenelith zaliczyli bardzo mocny start, czym niewątpliwie przyczynili się do rozruszania i zwiększenia renomy lokalnej sceny, zaś jeśli o mnie chodzi – wbili się w pamięć i rozbudzili nadzieje na jeszcze lepsze materiały w przyszłości. Duńczycy mieli naprawdę duży potencjał, by zawojować kawał(ek) świata, tymczasem lata mijały, a w ich muzyce/karierze nie nastąpił żaden godny odnotowania przełom. Ba, jestem nawet zdania, że z płyty na płytę zespół traci na pierwotnej wyrazistości i coraz bardziej wtapia się w średnią krajową. Nie znaczy to jednak, że Ashen Womb jest krążkiem nieudanym. Absolutnie nie – wszak duńska średnia prezentuje się cacanie. Problem w tym, że wciąż mam w stosunku do ich wyższe wymagania.

Poprzedni album Phrenelith nie zrobił na mnie większego wrażenia, choć nawet nieco na siłę próbowałem znaleźć w nim „to coś”, jakiś powód do podniety – bezskutecznie. Słuchało się go przyjemnie, a potem bez żalu wracało do debiutu. Po wysłuchaniu Ashen Womb chce się natomiast wrócić do „Chimaera”… Jak na moje ucho, Duńczycy zaczęli za bardzo kombinować, babrać się w grząskich klimatach i urozmaicać to, czego urozmaiceń wcale nie potrzebowało. Czyżby doszli do wniosku, że wyczerpali wcześniejszą formułę i koniecznie muszą zrobić coś innego? Chyba nie do końca, bo jednak lwia część Ashen Womb to porządny death metal w niemal identycznym stylu, jaki znamy z „Desolate Endscape”: gęsty, dynamiczny i miażdżący chwytliwymi riffami.

Duńczycy nie zapomnieli ani jak grać na poziomie (aczkolwiek na zmianie perkusisty akurat trochę stracili), ani jak solidnie zabrzmieć, ale za to pojawiły się u nich pewne problemy z kreatywnością. Nie czepiam się zanadto — przynajmniej na razie! — tego, że część patentów z Ashen Womb można przypisać innym kapelom (w tym i takim, w których udzielają się członkowie Phrenelith), bo to zawsze da się wytłumaczyć podobnym stylem czy wypracowanymi nawykami. Nie pojmuję natomiast, skąd na tej płycie tyle nieprzemyślanych/nietrafionych pomysłów, dłużyzn i zapychaczy, które irytują i osłabiają siłę wyrazu. Weźmy na przykład dwa zbędne instrumentale albo osobliwy kawałek tytułowy. Muzycy Phrenelith zawsze (czyli dwa razy) kończyli płyty długimi utworami i nie było w tym nic złego, bo zawsze (czyli dwa razy) były rozbudowane i niosły z sobą coś ciekawego. W „Ashen Womb” treści jest może na 6 minuty, pozostałe 4 to monotonne mędzenie i pseudoklimatyczna wata.

Czy Phrenelith po przeszło dekadzie grania znaleźli się na zakręcie – tego nie wiem. Wiem za to, że powinni się poważnie zastanowić nad tym, w czym są najlepsi i skorygować kierunek, w którym obecnie podążają. Szansa na poprawę jeszcze istnieje – gdyby okroić Ashen Womb z paru pierdół, byłoby wyraźnie lepiej, choć dalej nie idealnie.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/phrenelith
Udostępnij:

3 maja 2025

Anima Damnata – Agonizing Journey Through The Burning Universe And Transcendental Ritual Of Transfiguration [2003]

Anima Damnata - Agonizing Journey Through The Burning Universe And Transcendental Ritual Of Transfiguration recenzja reviewPoczątki plugawego tworu o nazwie Anima Damnata sięgają połowy lat 90. XX wieku, jednak do momentu wydania demówki „Suicidal Allegiance Upon The Sacrificial Altar Of Sublime Evil And Eternal Sin” — która później trafiła także na split z Throneum — o zespole było raczej cicho. Jak się okazało, była to tylko cisza przed burzą. Gdy wrocławianie już oficjalnie się rozruszali, narobili na scenie dużego zamętu, przy okazji szokując nieobyczajnym praktykami co wrażliwszych słuchaczy. Sensacja zawsze jest w cenie, ale ma swoje minusy, bo akurat w tym przypadku ekstremalna otoczka przesłoniła niektórym wartość samej muzyki.

Pierwsze co uderza w konfrontacji z Agonizing Journey Through The Burning Universe And Transcendental Ritual Of Transfiguration, to ogromny postęp techniczno-brzmieniowy, jak zespół zrobił od „Suicidal Allegiance Upon The Sacrificial Altar Of Sublime Evil And Eternal Sin”. Dwa lata doświadczeń scenicznych i profesjonalne podejście do realizacji (Hertz) sprawiły, że debiut Anima Damnata zachwyca precyzją wykonania i wyjątkowo czytelną produkcją, nie tracąc nic z ogólnej obleśności. Ten album to 36 minut napędzanego nienawiścią i spirytusem brutalnego death metalu, który łączy w sobie brud Incantation, ślepą furię Deicide i chaos wczesnego Kataklysm. Całość podano głównie w tempach zarezerwowanych dotąd dla Cryptopsy, Krisiun czy meksykańskiego Disgorge. W skrócie: Anima Damnata się nie pierdolą, więc naprawdę trzeba trochę skupienia i wytrwałości, żeby nadążyć tutaj za rozwojem wydarzeń.

Ekstremalność Agonizing Journey Through The Burning Universe And Transcendental Ritual Of Transfiguration nie podlega dyskusji i jest wręcz namacalna; po kontakcie z tym materiałem warto przystanąć na chwilę i zastanowić się nad sensem życia (i rzyci). Co istotne, tak wysoki poziom wyziewności wcale nie został uzyskany najprostszymi środkami. Pozornie wszystko sprowadza się do jednolitej sieczki, jednak cały zespół — a już zwłaszcza Master Of Depraved Dreaming And Emperor Of The Black Abyss The Great Lord Hziulquoigmzhah Cxaxukluth (z Ulm) — mocno kombinuje w obrębie każdego utworu, żeby nie było zbyt szablonowo czy pospolicie. Mnóstwo tu zmian tempa (głównie między szybkim a bardzo szybkim), gitarowych niuansów i popieprzonych solówek, a w „Is It Worth Waiting For The Death Call?” nawet trafił się akcent humorystyczny… Na nudę nie można zatem narzekać, a chwytliwość niektórych kawałków („Antichristian Nuclear Shitlust”, „Satanation”, „Fecal Daemon”…) bywa zaskakująca.

Agonizing Journey Through The Burning Universe And Transcendental Ritual Of Transfiguration to znakomity i bardzo wyrazisty debiut, którego każdy element odpowiednio się ze sobą łączy, by jako całość uderzyć z rzadko spotykaną siłą. Czuć tu moc i zaangażowanie, które sprawiają, że łatwo uznać ten krążek za największe osiągnięcie Anima Damnata do chwili obecnej.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/animadamnataofficial

podobne płyty:

Udostępnij: