Po pierwszych taktach otwierającego The Decaying Light „Collapsing Skies” łatwo popaść w zachwyt i przekonanie, że Disentomb należycie wykorzystali pięć lat, które upłynęły od poprzedniego krążka. Podobnie jak na „Misery”, intro miażdży i robi zajebiście gęsty klimat, który, w przeciwieństwie do tamtej płyty, nie rozwiewa się całkowicie wraz ze startem drugiego kawałka. Na tym elemencie istotne zmiany się nie kończą, bo Australijczycy wpuścili do swojego stylu trochę powietrza i uczynili go bardziej elastycznym, choć i może trudniejszym w odbiorze.
Trzonem The Decaying Light jest oczywiście dość techniczny i brutalny death metal (charakterystyczny dla Defeated Sanity, Inherit Disease czy późnego Disgorge), który został ciekawie uzupełniony jęczącymi gitarami w stylu Immolation, dziwnymi melodiami kojarzącymi się z Ulcerate oraz nastrojowymi partiami typowymi dla Gorguts. Mamy zatem do czynienia z muzyką, która pod względem zróżnicowania i zaawansowania przerasta tą z „Misery”; jest znacznie ambitniejsza, na pewno nie jednowymiarowa, jednak wcale nie traci przez to na ogólnej brutalności. Disentomb nauczyli się, jak podejść do tematu w mniej oczywisty sposób, nie ograniczając się tylko do generycznej miazgi. Australijczycy nie napieprzają na oślep, bo nie ma takiej potrzeby, za to swobodniej korzystają ze zwolnień (choćby w „The Droning Monolith” czy „Invocation In The Cathedral Of Dust”) i pozwalają sobie na nieortodoksyjne rozwiązania, jak chociażby spokojne akustyczne outro. Ponadto zespół bardzo dobrze wyszedł na zmianie basisty. Adrian Cappelletti gra dużo, efektywnie i efektownie, a przy tym cały czas wyraźnie go słychać. Jego poprzednik tylko głupio wyglądał.
Dla mnie największą zaletą The Decaying Light (i potwierdzeniem rozwoju Disentomb) jest to, że poszczególne elementy kompozycji — zarówno te stare, jak i świeżo wprowadzone — są lepiej zbalansowane, a przez to album jako całość jest bardziej dynamiczny, zniuansowany, ma lepszy flow i nie zamula już w połowie. Ten balans ma również duży związek z wokalami, bo Jordan James został nieco cofnięty w mixie i już nie przesłania muzyki swoimi bulgotami. A propos wokali – w „Your Prayers Echo Into Nothingness” gościnnie udziela się wielki i niepowtarzalny Matti Way, choć akurat tym razem jakoś mocniej nie zaznaczył swojej obecności.
The Decaying Light to z całą pewnością najciekawszy i najdojrzalszy materiał, jaki Disentomb dotąd nagrali. Album Australijczyków odważnie wykracza poza typowy brutalny death metal, aczkolwiek zachowuje typową dla tego stylu intensywność. Jeśli o mnie chodzi, to dzięki tej płycie Disentomb awansowali do czołówki brutalnego grania.
ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/disentomb
inne płyty tego wykonawcy:
Bezskórni panowie, bezskórni panowie, bezskórni panowie dwaj
Przyznaję, że początkowo uznałem powrót Vomit The Soul po dziesięcioletniej przerwie za kompletne nieporozumienie – po jakiego wała im to potrzebne, nikt po nich nie płakał, swoje już zrobili, niech się teraz młodzi wykazują, itp., itd. Szanowałem ich za dokonania z przeszłości, więc nie uśmiechało mi się patrzenie na to, jak się błaźnią na stare lata. Okazało się, że nie doceniłem potencjału Włochów, bo Cold to nie tylko ich najlepszy album, ale i jeden z największych wyziewów w ramach brutalnego death metalu, z jakimi miałem styczność w ostatnim czasie.
Wiecie za co najbardziej lubię Nile? Że zainspirowali prawdziwych Egipcjan do grania Metalu. Crescent pochodzi aż z samego Kairu, ale obecnie działa w Niemczech, z dość oczywistych przyczyn – granie Metalu w arabskim świecie może skończyć się źle (dość wspomnieć przypadki irańskich zespołów Arsames i Confess, które zostały skazane przez tamtejsze sądy na karę śmierci, przez co musiały uciekać z kraju prawdopodobnie na zawsze). Dlatego tym bardziej doceniam to, że nasz ulubiony gatunek znalazł swoich wyznawców również w tak odległych rejonach, mimo niebezpieczeństw, jakie im towarzyszą.
Przy opisie/ocenie Nucleus trzeba mieć się na baczności, żeby przykre okoliczności powstania tego materiału (śmierć Erika Lindmarka – gitarzysty i współzałożyciela Deeds Of Flesh) nie przesłoniły/wypaczyły jego rzeczywistej wartości, a z tego, co widzę – sporo osób ma z tym problem. A tak się składa, że przy trzeźwym podejściu, sprowadzonym tylko do muzyki, Nucleus nie jest arcydziełem i w żaden sposób nie deklasuje poprzednich płyt zespołu, ba – pod pewnymi względami nawet jest od nich słabszy.
Przy okazji nowego długograja Belphegor odświeżyłem sobie coś od nich starszego, aby sobie zrobić małe porównanie między kiedyś a dziś. Nie tyle dlatego, aby szukać jakiś zmian w ich Blackened Deathowym stylu (a może Deathened Black Metalowym?), ale sobie poprzypominać stare dobre czasy i zestawić je z obecnymi. Trochę jakbym niepotrzebnie założył, że się rozczaruję.
Lubię Pyrexia, a przynajmniej staram się lubić, choć sam zespół wcale mi tego nie ułatwia. Wiele można o Amerykanach napisać, ale na pewno nie to, że potrafią utrzymać równą formę i każdy ich album wgniata w podłoże. Sympatia sympatią, ale są pewne granice i dlatego do przesłuchania Gravitas Maximus zabierałem się z ociąganiem, umiarkowaną ciekawością i bez wielkich oczekiwań. Dobrze na tym wyszedłem, bo to ich najbardziej przekonujący materiał od czasu „Age Of The Wicked”.
Muszę się wam do czegoś przyznać. Za każdym razem jak widzę tag „Black/Death/Thrash” to zbiera mi się na odruchy wymiotne. Większość tego typu rzeczy ma wodnistą produkcję i zapierdala jak motorek, ale kompletnie bez sensu. To i też niekoniecznie jarała mnie początkowo perspektywa sprawdzenia Goatwhore. Ale wszystko do czasu…
Końcówka lat 90. XX wieku to na Wyspach Brytyjskich okres wymierania ekstremalnych odmian muzyki. Klasycy pokroju Napalm Death, Bolt Thrower czy Benediction wyraźnie obniżali loty albo działali na mniejszą niż przed laty skalę, zaś młodych po prostu nie było. Jakimś światełkiem w tunelu miała być działalność Akercocke, Infestation i opisywanego właśnie Gorerotted. Miała, bo tylko ci pierwsi przebili się na dłużej do świadomości słuchaczy. Pozostali niestety albo szybko zwinęli żagle, albo popadli w zapomnienie – sama wartościowa muzyka nie wystarczyła.
Możecie się ze mnie śmiać, ale kiedy pierwszy raz zobaczyłem klip do „Raise the Chalice”, to autentycznie myślałem, że jest to jakaś przerażająca okultystyczna msza, naśmiewająca się z symboliki chrześcijańskiej. To i też tym bardziej wybałuszyłem gały, kiedy się dowiedziałem, że to było jak najbardziej na serio i że wydźwięk miał być docelowo pro-Jezusowy. No cóż… może przejdźmy dalej…


