W czasach, kiedy gatunki się dopiero formowały, wiele grup prześcigało się w tym, która zagra najszybciej i najostrzej. Wśród wielu pretendentów do tytułu, do historii przeszedł m.in. Wehrmacht, jako kultowy reprezentant Crossover/Thrash, gdzie wiele elementów ich muzyki dało podwaliny pod Grindcore jak i Death Metal, czyniąc ich honorowymi bohaterami ekstremalnego Metalu, nawet jeśli sama grupa ideowo miała luźne podejście, czyli tzw. 3 x P — pizza, piwo i panienki — wartości bardzo ważne dla dorastającej młodzieży zarówno wtedy, jak i teraz (pewne rzeczy się nigdy nie zmieniają). Zresztą wystarczy popatrzeć na okładkę albumu – brudny wojownik Metalu surfujący na rekinach w kanałach – koncept nie do przebicia.
Ich debiutancki album był wydany przez New Renaissance Records – wytwórnię, o której wypadałoby napisać osobny artykuł, jako że miała kluczowe znaczenie dla Pierwszej Fali Death Metalu. Dość wspomnieć, że wydali m.in. debiut Necrophagii, albo składankę „Satan’s Revenge III” (pierwsze oficjalne wydawnictwo Morbid Angel, oraz Necrovore). Zresztą ich cały katalog zawierał w dużej mierze zespoły będące istotnym pomostem między Thrash a Death Metalem (poza wymienionymi wcześniej, dość wspomnieć o np. Post Mortem, Blood Feast, Dream Death, czy takim The Unsane, choć to nie wszystko).
I czasem zastanawiam się, na ile kultowy status albumu wynika z samej prędkości i agresji, a na ile z talentu muzyków. Nie brakuje jednakże atrakcji na płycie, można usłyszeć na niej następująco: motyw z filmu „Szczęki”, odgłosy rzygania w toalecie, popisy gitarowe w jakże oczywistym numerze „Fretboard Gymnastics”, dużo hymnów młodości, troszkę wojennych tematów i różne rozkminy na losowe tematy życiowe. Opakowane jest to w sprawnie wymyślone i cięte jak salami riffy i napastliwą perkusję, która brzmi jakby miała się zaraz rozlecieć.
Produkcji brakuje wiele do ideału i nawet remaster nie jest w stanie naprawić wszystkich niedociągnięć, a i całościowo też album stosunkowo szybciutko się zwija, nie zostawiając też aż tak wiele mięsa, aby się nasycić. Zważywszy jednak na to, że choć się nie wychowałem w tamtych czasach, a mimo to mam nostalgię do Shark Attack, to można nieśmiało mówić o pewnej magii, która pozwala wybaczać wszelkie braki i zrozumieć, dlaczego jest to tak bardzo ceniona płyta.
A jako, że raczej nie zamierzam recenzować drugiego ataku Wehrmachta („Biermacht”), to potraktujcie ocenę końcową jako równoznaczną z podsumowaniem całej ich twórczości. Dość tylko wspomnieć, że sequel, choć lżejszy, kontynuował myśl zawartą na debiucie, czasami nawet jeszcze bardziej humorystycznie i szybciej.
ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/WehrmachtOfficial
Po pierwszych taktach otwierającego The Decaying Light „Collapsing Skies” łatwo popaść w zachwyt i przekonanie, że Disentomb należycie wykorzystali pięć lat, które upłynęły od poprzedniego krążka. Podobnie jak na
Bezskórni panowie, bezskórni panowie, bezskórni panowie dwaj
Przyznaję, że początkowo uznałem powrót Vomit The Soul po dziesięcioletniej przerwie za kompletne nieporozumienie – po jakiego wała im to potrzebne, nikt po nich nie płakał, swoje już zrobili, niech się teraz młodzi wykazują, itp., itd. Szanowałem ich za dokonania z przeszłości, więc nie uśmiechało mi się patrzenie na to, jak się błaźnią na stare lata. Okazało się, że nie doceniłem potencjału Włochów, bo Cold to nie tylko ich najlepszy album, ale i jeden z największych wyziewów w ramach brutalnego death metalu, z jakimi miałem styczność w ostatnim czasie.
Wiecie za co najbardziej lubię Nile? Że zainspirowali prawdziwych Egipcjan do grania Metalu. Crescent pochodzi aż z samego Kairu, ale obecnie działa w Niemczech, z dość oczywistych przyczyn – granie Metalu w arabskim świecie może skończyć się źle (dość wspomnieć przypadki irańskich zespołów Arsames i Confess, które zostały skazane przez tamtejsze sądy na karę śmierci, przez co musiały uciekać z kraju prawdopodobnie na zawsze). Dlatego tym bardziej doceniam to, że nasz ulubiony gatunek znalazł swoich wyznawców również w tak odległych rejonach, mimo niebezpieczeństw, jakie im towarzyszą.
Przy opisie/ocenie Nucleus trzeba mieć się na baczności, żeby przykre okoliczności powstania tego materiału (śmierć Erika Lindmarka – gitarzysty i współzałożyciela Deeds Of Flesh) nie przesłoniły/wypaczyły jego rzeczywistej wartości, a z tego, co widzę – sporo osób ma z tym problem. A tak się składa, że przy trzeźwym podejściu, sprowadzonym tylko do muzyki, Nucleus nie jest arcydziełem i w żaden sposób nie deklasuje poprzednich płyt zespołu, ba – pod pewnymi względami nawet jest od nich słabszy.
Przy okazji nowego długograja Belphegor odświeżyłem sobie coś od nich starszego, aby sobie zrobić małe porównanie między kiedyś a dziś. Nie tyle dlatego, aby szukać jakiś zmian w ich Blackened Deathowym stylu (a może Deathened Black Metalowym?), ale sobie poprzypominać stare dobre czasy i zestawić je z obecnymi. Trochę jakbym niepotrzebnie założył, że się rozczaruję.
Lubię Pyrexia, a przynajmniej staram się lubić, choć sam zespół wcale mi tego nie ułatwia. Wiele można o Amerykanach napisać, ale na pewno nie to, że potrafią utrzymać równą formę i każdy ich album wgniata w podłoże. Sympatia sympatią, ale są pewne granice i dlatego do przesłuchania Gravitas Maximus zabierałem się z ociąganiem, umiarkowaną ciekawością i bez wielkich oczekiwań. Dobrze na tym wyszedłem, bo to ich najbardziej przekonujący materiał od czasu „Age Of The Wicked”.
Muszę się wam do czegoś przyznać. Za każdym razem jak widzę tag „Black/Death/Thrash” to zbiera mi się na odruchy wymiotne. Większość tego typu rzeczy ma wodnistą produkcję i zapierdala jak motorek, ale kompletnie bez sensu. To i też niekoniecznie jarała mnie początkowo perspektywa sprawdzenia Goatwhore. Ale wszystko do czasu…
Końcówka lat 90. XX wieku to na Wyspach Brytyjskich okres wymierania ekstremalnych odmian muzyki. Klasycy pokroju Napalm Death, Bolt Thrower czy Benediction wyraźnie obniżali loty albo działali na mniejszą niż przed laty skalę, zaś młodych po prostu nie było. Jakimś światełkiem w tunelu miała być działalność Akercocke, Infestation i opisywanego właśnie Gorerotted. Miała, bo tylko ci pierwsi przebili się na dłużej do świadomości słuchaczy. Pozostali niestety albo szybko zwinęli żagle, albo popadli w zapomnienie – sama wartościowa muzyka nie wystarczyła.


