Ostatnia dekada upłynęła Defeated Sanity na stopniowym odchodzeniu od tego, czym zasłynęli na początku działalności (a więc brutalnego i technicznego death metalu) i jednoczesnym tworzeniu nowej jakości w znacznie poszerzonych ramach… brutalnego i technicznego death metalu. W krótkich żołnierskich i jakże filozoficznych słowach: grają z grubsza to samo, ale inaczej. O ile jeszcze na „The Sanguinary Impetus” nie byłem w pełni przekonany do zmienionej formuły (co mogło mieć również związek z niepełnym składem), tak kierunek rozwoju zaprezentowany na Chronicles Of Lunacy oceniam już wyjątkowo pozytywnie. Kurwa, to najlepszy materiał tej niemiecko-amerykańskiej ekipy od czasu wybornego „Passages Into Deformity”!
Pisząc o poprzedniej płycie Defeated Sanity, zwróciłem uwagę, że w czołówce takiego grania zrobił się mały tłok. Lille Gruber z kolegami doszli chyba do podobnego wniosku, bo Chronicles Of Lunacy to nawet nie tyle próba zdystansowania konkurencji, co wypracowania własnej niszy, w której nikt im nie będzie bruździł i nic ich nie będzie ograniczało. Nie znaczy to oczywiście (na szczęście!), że zespół poszedł w jakąś awangardę i niezrozumiałe eksperymenty, nie – po prostu nie sprowadza pomysłu na siebie do jawnie disgorge’icznego (i już nieco wyeksploatowanego) napierdolu, a zamiast tego coraz śmielej miesza w strukturach i korzysta z mniej popularnych rozwiązań.
Chronicles Of Lunacy zawiera wszystko, czego można oczekiwać/wymagać od klasowej płyty z brutalnym i technicznym death metalem; są tu zatem i mordercze tempa, i wgniatający ciężar, i mnóstwo technicznych wygibasów, no i okrutnie niskie bulgoty wokalisty. Innymi słowy – klasyka. Od stereotypowego przedstawiciela gatunku (choćby Inherit Disease) Defeated Sanity odróżnia jednak sposób podania tych elementów, bo w wielu fragmentach bohaterowie tej recenzji grają… hmm… brutal death na jazzową modłę albo jazz na brutal death’ową… Stopień zakręcenia wielu partii, ich gęstość, niestandardowe zagrywki, kombinacje z rytmem – to robi wrażenie i przyjemnie urozmaica ogólny wyziew, ale wcale go nie łagodzi. Nie ma tu mowy o kompromisach, Chronicles Of Lunacy wali po ryju od początku do końca, tyle że finezyjnie i z rozmachem.
Do „zrobienia brzmienia” zespół ponownie zatrudnił Colina Marstona, a ten spisał się jeszcze lepiej, niż przy okazji „The Sanguinary Impetus”. Dźwięk jest selektywny, głęboki, przyjemnie przytłaczający i przede wszystkim doskonale dopasowany do muzyki. Ze względu na potężny dół i wysoko (bez przegięcia!) nastrojony werbel rezultat może się kojarzyć z typowo podziemnymi produkcjami, jednak czytelność i balans poszczególnych instrumentów to już zdecydowanie wyższa półka.
Defeated Sanity nigdy nie schodzili poniżej pewnego wysokiego poziomu, ale tak mocnego i zróżnicowanego materiału nie nagrali już od dłuższego czasu. Chronicles Of Lunacy to płyta w swoim stylu zasadzie kompletna – skomplikowana, bezlitosna, a zarazem także zaskakująco lekkostrawna. Nie ma tu przypadkowych dźwięków czy sztucznych wypełniaczy, jest sam konkret. Konkret wart każdej wydanej złotówki.
ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DefeatedSanity
inne płyty tego wykonawcy:
Debiut Heresiarch wywołał tu i ówdzie niemałe poruszenie, z zespołu zrobiono nową nadzieję war metalu i upatrywano w nim głównej konkurencji dla ziomków z Diocletian. U mnie, co tu ściemniać, „Death Ordinance” wleciał jednym uchem i wyleciał drugim, nie pozostawiając po sobie znaczącego śladu – ot sprawnie podana i niczym się nie wyróżniająca kupa hałasu, w dodatku niekoniecznie takiego, do którego chciałoby się wracać choćby co miesiąc. Dość powiedzieć, że do premiery Edifice miałem spore problemy ze zlokalizowaniem tej płyty na półce. Na szczęście przyszło nowe, które pozwoliło mi inaczej spojrzeć na ten zespół.
Dobrze jest zejść ze sceny niepokonanym, z podniesionym czołem i na własnych warunkach. Fani docenią taką postawę i tłumnie zjawią się na pożegnalnych koncertach, nakupią gadżetów, zrobią pamiątkowe fotki i będzie git. Do czasu, bo później przychodzi dumnie siedzieć na dupie, patrzeć na topniejące zasoby i zżymać się na myśl o górach niezarabianych pieniędzy. W takiej sytuacji znalazł się Kerry King po, tymczasowym, zamknięciu rozdziału pod tytułem Slayer. Wiadomo było, że samym pieprzeniem głupot w wywiadach długo nie utrzyma zainteresowania mediów, potrzebny był mu nowy zespół, z dużymi nazwiskami w składzie i… starą muzyką.
Ingurgitating Oblivion to bezsprzecznie jeden z najbardziej ambitnych zespołów u naszych zachodnich zabor… tego, sąsiadów. Niemcy od lat całkiem udanie poszerzają formułę technicznego death metalu, nie idąc przy tym na łatwiznę ani żadne kompromisy. A, no i nie zważają, czy ktokolwiek spoza zespołu ogarnia te ich pokręcone wizje. Nie powiem, takie aroganckie podejście, ignorujące możliwości i oczekiwania odbiorców, zawsze mi imponuje — tak jak zaimponował mi „Vision Wallows In Symphonies Of Light” — ale i ja czasami osiągam punkt wyrzygu, kiedy spektrum artyzmu jest zbyt szerokie.
Do nagrań czwartego krążka muzycy Vomit The Soul przystępowali w poważnie odmienionym (a zarazem wzmocnionym) składzie, stąd też po następcy
Zadziwiająco długo kazali nam czekać na swój trzeci album kanadyjscy nihiliści z Adversarial. Z każdym kolejnym rokiem apetyt na nową muzykę oraz oczekiwania z nią związane rosły, a po dziewięciu latach zrobiły się wręcz niebezpiecznie wysokie. Od początku było wiadomo, że pobić „Death, Endless Nothing And The Black Knife Of Nihilism” będzie im zajebiście trudno, że naprawdę muszą spiąć dupska i dać z siebie wszystko. No i cóż, albo zwieracze już im nie domagają i gdzieniegdzie pojawiają się luzy, albo w tej chwili stać ich tylko na tyle. Tak, Solitude With The Eternal… nie ma startu do poprzednika, choć na pewno nie jest też słabym krążkiem.
Znamy zespoły antychrześcijańskie, znamy zespoły pro-chrześcijańskie. Niektórzy, jak Orphaned Land zrobili karierę na byciu zgodnym z teorią spiskową o jednej religii, łączącej abrahamowe wierzenia w jedno wielkie gówno. A co ma do powiedzenia hinduizm?
Talent? Szczęście? Negro-syjonistyczny spisek? Co by to nie było, coś musiało być na rzeczy, bo droga Blood Incantation — którzy przecież nie zrewolucjonizowali ani nie wymyślili death metalu na nowo — do czołówki gatunku była wyjątkowo krótka i jak się zdaje bezproblemowa. Z dnia na dzień Amerykanie stali się zespołem, „o którym się mówi”, każde kolejne ich wydawnictwo przyjmowano przy wtórze ochów i achów, zaś na fali ich popularności pojawiła się cała masa kapel chcących grać podobnie. Tak, to jest, kurwa, sukces, w dodatku w pełni zasłużony.
Ach ten Deus Mortem. Pamiętam jak byłem na jednym z pierwszych koncertów i jak „Emanations of the Black Light” wgniótł mnie w ziemię. „Kosmocide” również miło mną pozamiatał, zatem dowiadując się o nowym dziele wrocławian, musiałem to mieć. Dziś skupię się na najnowszym albumie Thanatos wydanym przez… nikogo. Necrosodom i ekipa sami sobie sterem, żeglarzem i okrętem.
Czy ja przypadkiem kiedyś nie wspominałem, że Season Of Mist zbiera wokół siebie śmietankę technicznego i progresywnego death metalu? Jak wam mało dowodów, to teraz mają w swych szeregach jeszcze Exocrine, którzy od dekady pracują na miano niezłych pojebów, choć jak na ironię akurat na Legend trochę odpuścili, za to uczynili muzykę nieco bardziej czytelną dla przeciętnego słuchacza. I tu mała uwaga – pisząc o przeciętnym słuchaczu, mam na myśli ludzi pochłaniających na co dzień Pestifer, Deeds Of Flesh czy z innej strony Fallujah. Osobników niebędących w temacie zawartość tej płyty pewnikiem przyprawi o zawroty głowy.


