Niemieccy Death/Thrasherzy (czasem bardziej Thrash niż Death) od niemal zawsze są sami sobie sterem, okrętem, żeglarzem, a nawet kotwicą. Wydawali swoje mało ciekawe krążki na własny koszt, aczkolwiek umieli sobie załatwić topową dystrybucję (np. NUCLEAR BLAST). Sęk w tym, że byli bardzo mierni i słabi. Parafrazując Prof. Miodka, byli wręcz „nudni stylistycznie”!
To i też zajęło im 25 lat, zanim udało im się zrobić nie tylko słuchalny Death/Thrash, ale to na takim poziomie, że aż zapragnąłem sobie ich sprawić (unglaublich!). 14 lat, które minęły od ich ostatniego albumu były właściwie spożytkowane, zwłaszcza jak się patrzy na opisy w książeczce, gdzie od groma ludzi brało udział przy tworzeniu materiału.
Sama perkusja miała aż dwóch inżynierów dźwięku! Peter „Hipokryta” Tägtgren również zaszczycił swoją obecnością i dołożył swoich kilka euro do masteringu i mixu. Przy takiej superprodukcji ktoś mógłby pomyśleć, że mamy do czynienia z pierwszoligowym zespołem. Morał z tego taki, że nie ma słabych bandów, jest tylko skromny budżet na nagrywanie.
Żeby tradycji stało się zadość, zapodam wam faworyta, mianowicie track „Yearning For Next Murder” (bardzo pewny siebie tytuł utworu, nie powiem). Płyta ma dużą rozpiętość, bo są i epickie 5-minutówki, jak i szybkie, półtoraminutowe petardy. Pojawiają się co prawda jakieś intra i zwolnienia, ale nie ma mowy o zamulaniu – cały czas leci czysty i krwawy Death/Thrash, no niech ja w domu nie nocuję! Wokal mógłby być mniej core’owy i z mniejszą ilością efektów, ale ma on swój własny sznyt, co jest czymś, czego brakuje wielu współczesnym grajkom.
Czy o coś można się doczepić? No na pewno trzeba się nieco osłuchać z materiałem, bo nie łudźcie się, że od razu to wejdzie, choć zapewne jakiegoś hita uda się wam wyłapać. Produkcja mi osobiście pasi, ale jest ona nowoczesna i dopieszczona, co niektórych lubujących się w surowości może razić. Reasumując, zdecydowanie najlepsza rzecz w dorobku Final Breath i 10 smacznych kąsków na zabicie głodu. Smacznego.
ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/finalbreathofficial
Co jakiś czas dochodzę do punktu krytycznego, kiedy już rzygam graniem pod Incantation, a wtedy pojawia się nowa płyta Corpsessed i nagle cudownie mi przechodzi. W przypadku Succumb To Rot było to o tyle łatwiejsze, że Finowie wyraźnie ograniczyli wpływy zespołu na „I”, a ich miejsce wypełnili głównie patentami zaczerpniętymi z klasycznego okresu Morbid Angel. Dzięki takiej stylistycznej mini-wolcie Finowie zabrzmieli intensywniej, ich muzyka zyskała inny feeling i chyba stała się łatwiejsza w odbiorze.
Słuchając całej dyskografii Łodzian pod rząd jest zauważalna pewna prawidłowość, choć bardziej pasowałoby określenie „pogłębiająca się schizofrenia muzyczna”. I album ten, diametralnie inny od debiutu, jest nie tylko początkiem owej dźwiękowej choroby psychicznej, której następne etapy miały znaleźć swą logiczną ewolucję na kolejnych krążkach formacji, ale również jednym z lepszych przykładów ambitnego, acz przyswajalnego Death Metalu z ciągotkami Symfoniczno-Tech-Prog-Fusion – określenia, które jednocześnie nie są w stanie oddać w pełni treści tego dzieła.
Byłem przekonany, że tak spektakularne wydawnictwo jak „Infernus Sinfonica MMXIX” musi mieć jakieś głębsze znaczenie, a najbardziej do tej hipotezy pasowało mi podsumowanie i zamknięcie pewnego rozdziału w historii Septicflesh. Wiecie, moment przełomowy, po którym nastąpią wielkie zmiany i zespół zaproponuje coś nowego, świeżego i zaskakującego. Błąd, na Modern Primitive mamy do czynienia jedynie z rozwinięciem dotychczasowego stylu, w dodatku na tyle subtelnym, że mógłbym w tym miejscu wkleić połowę recki
Gwoli wprowadzenia, Nervecell jako swoją siedzibę podaje Zjednoczone Emiraty Arabskie, aczkolwiek członkowie tam sobie pochodzą z Jordanu, Libanu i jeszcze jakiegoś innego zadupia arabskiego (nie pamiętam i nie chce mi się sprawdzać).
Przy okazji debiutu Rotheads nie miałem pewności, czy aby na pewno chłopaki zagrali tak, jak chcieli czy może tak, jak im wyszło i na ile starczyło funduszy. Slither In Slime rozwiewa wszystkie domysły w tym temacie – Rumunów jednoznacznie ciągnie do pierwotnego i syfiastego death metalu w europejskim stylu. Zespół dołożył starań, aby praktycznie każdy element albumu kojarzył się z demówkami circa 1989, a do pełni szczęścia zabrakło im pewnie tylko xerowanych okładek i wydania jedynie na trzeszczącej kasecie.
Ostatnio złapałem smaka na Emanzipation records i to co tam sobie wychodzi od nich, więc po kolei sobie sprawdzam każdą rzecz. I proszę, proszę, co ja tu widzę… Odrobina edukacji: z debiutem Mastera były jajca, bo był nagrywany kilka razy, z różnych powodów. Pierwszy Speckmann Project był po prostu jedną z wersji owego debiutu, który nie był wydany, bo był zbyt czysty, mimo iż był nagrany tylko i wyłącznie przez to, że poprzednia wersja była za brudna. Tia…
Debiutem sprzed trzech lat Amerykanie zrobili spore wrażenie na wielbicielach świeżego podejścia do death metalu, więc nie ma się czemu dziwić, że oczekiwania w stosunku do jego następcy były już mocno wyśrubowane. Pierwszy singiel, niemal genialny „Kenosis”, zaostrzył apetyty na coś naprawdę wyjątkowego, bo zgrabnie łączył to, co najlepsze na
W czasach, kiedy gatunki się dopiero formowały, wiele grup prześcigało się w tym, która zagra najszybciej i najostrzej. Wśród wielu pretendentów do tytułu, do historii przeszedł m.in. Wehrmacht, jako kultowy reprezentant Crossover/Thrash, gdzie wiele elementów ich muzyki dało podwaliny pod Grindcore jak i Death Metal, czyniąc ich honorowymi bohaterami ekstremalnego Metalu, nawet jeśli sama grupa ideowo miała luźne podejście, czyli tzw. 3 x P — pizza, piwo i panienki — wartości bardzo ważne dla dorastającej młodzieży zarówno wtedy, jak i teraz (pewne rzeczy się nigdy nie zmieniają). Zresztą wystarczy popatrzeć na okładkę albumu – brudny wojownik Metalu surfujący na rekinach w kanałach – koncept nie do przebicia.


