Powrót Carcass, zgodnie z moimi oczekiwaniami, okazał się porażką. „Surgical Steel” to materiał odpychający, pokraczny, posklejany bez ładu i składu z niepasujących do siebie elementów i w dodatku żerujący na sentymentach. Co gorsza, również zgodnie z moimi oczekiwaniami, zdobył spore uznanie i niektórzy do dziś do niego wzdychają niczym do jakiegoś objawienia. Dzięki temu Anglicy poczuli, że mogą bez wysiłku doić legendę i robić sobie jaj ze starych fanów, jednocześnie tracąc ich szacunek – o czym dobitnie świadczy kloaczny poziom obu wydanych później epek. Przykro się na to patrzy, bo rzecz dotyczy zespołu, który przez długie lata zaliczałem do tych naj-naj-najbardziej ulubionych.
OK, skoro już dałem upust mojej niechęci do tego, co Carcass robią od kilku lat, to teraz czas na nagły zwrot akcji. Po dwóch tygodniach intensywnego słuchania Torn Arteries doszedłem do zaskakującego (dla siebie) wniosku, że ta płyta… daje radę! Oczywiście oczekiwania miałem niskie, naprawdę bardzo niskie, co jednak nie znaczy, że byłbym skłonny łyknąć cokolwiek. Czyżby zatem Anglicy dla odmiany przyłożyli się do komponowania i stworzyli akceptowalny materiał? Na to wychodzi. Opisywany album to wypadkowa pomysłów a’la „Heartwork” i „Swansong” doprawiona co lepszymi (czyli tymi nowoczesnymi) zagrywkami z poprzednika i sporą dawką agresywnego thrash’owego riffowania (kojarzy się z Kreatorem z paru ostatnich płyt) – nic specjalnie zaskakującego, ale na pewno całość została znacznie lepiej — albo w ogóle — przemyślana niż ostatni longplej. Choć nie idealny, materiał jest całkiem sensownie poskładany, dość spójny wewnętrznie, przyzwoicie zbalansowany i zawiera mniej stylistycznych kontrastów (zwłaszcza tych absurdalnych). Ponadto na Torn Arteries ciekawiej wypadają również wokale, bo oprócz jak zwykle świetnego wrzasku Walkera, pojawia się trochę wzruszających bulgotów Steera.
Gdy dobrze się wsłuchać w Torn Arteries, okazuje się, że — o dziwo! — wśród utworów nie ma ewidentnych słabizn i gówna nie do przejścia. Nawet te mniej udane kawałki („Dance Of Ixtab (Psychopomp & Circumstance March No.1 in B)”, „Eleanor Rigor Mortis”, „Wake Up And Smell The Carcass / Caveat Emptor”, „The Scythe’s Remorseless Swing”) mogą liczyć na wyrozumiałość, bo ogólnie nie jest aż tak źle, jak się zapowiadało – głównie dzięki wspomnianej już spójności. Mnie najlepiej weszły za to „The Devil Rides Out”, „Kelly’s Meat Emporium” i „Torn Arteries”, czyli numery relatywnie brutalne, a przy tym chwytliwe prawie jak za starych dobrych czasów. Co istotne, to właśnie w nich najmocniej daje się wyczuć powiew świeżości i bardziej przyszłościowe podejście do deathmetalowej materii. Ciekawym przypadkiem jest „Flesh Ripping Sonic Torment Limited”, bo to aktualnie najdłuższy numer w historii Carcass – zespół pozwolił sobie na kilka rozbudowanych ponad normę, może nawet ambitnych partii instrumentalnych, ale aranżacyjne szwy widać w nim aż nazbyt wyraźnie. Przynajmniej nie nudzi.
Duży plus należy się Carcass za to jak wyprodukowali Torn Arteries. W porównaniu z poprzednim krążkiem brzmienie jest pełniejsze, bardziej nasycone, cięższe i na szczęście już nie tak sterylne. Ponadto fajna jest okładka (autorstwa Zbigniewa Bielaka) i cały koncept stojący za oprawą graficzną (choć negatywnie wpływa na czytelność tekstów), ale dla właściwego efektu przydałby się lepszy papier, bo akurat na nim Nuclear Blast przyoszczędzili.
Pisanie pochwał pod adresem Carcass przychodzi mi z pewnym trudem, ciągle też liczę na ostateczne rozwiązanie zespołu, ale muszę uczciwie i trochę wbrew sobie przyznać, że Torn Arteries wchodzi mi nadspodziewanie dobrze. Jednocześnie mam świadomość, że po „miesiącu miodowym” płyta trafi na półkę, a ja wrócę do odgrzewania staroci. W każdym razie jeśli chcecie dać Anglikom ostatnią szansę – może już nie być lepszej okazji.
ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialCarcass
inne płyty tego wykonawcy:
Opisywana właśnie epka była ponoć zapowiadana zaraz po premierze
Nie jestem specem od marketingu i Kotlera kojarzę jedynie z nazwiska, aaale wydaje mi się, Obsidian Mantra powinni zaniechać używania etykiety „progressive death metal” do opisu swojej muzyki. Wiecie, to się jakoś tak źle kojarzy… Tym bardziej, że Minds Led Astray” nie ma nic wspólnego z rozmemłanym pitolonkiem, jałową trzepanką, wesołymi melodyjkami i udziwnianiem wszystkiego na siłę. Jednocześnie absolutnie nie można wrzucić zespołu do szuflady z „typowym polskim death metalem”, bo i takiej charakterystyce kapela całkiem zgrabnie się wymyka. Czyżby zatem Obsidian Mantra to twór oryginalny?
Trzy lata przerwy, drobna korekta składu i… większa korekta w muzyce. Islandczycy trochę niespodziewanie odeszli od stylu dwóch poprzednich płyt i przerzucili się na granie odrobinę nowocześniejsze: bardziej mechaniczne, chłodne, podporządkowane rytmowi i w większym stopniu techniczne. Pomimo iż nie zrezygnowali ze wszystkich wykorzystywanych wcześniej przez siebie patentów, na pewno nie można uznać Ephemeris za oczywistą i bezpośrednią kontynuację
Ludzka pamięć bywa zawodna, zwłaszcza moja, ale akurat w przypadku Burial In The Sky dość szybko skojarzyłem, że już kiedyś miałem styczność z tym zespołem i że zupełnie nie trafił w mój gust. W związku z tym przezornie odkładałem przesłuchanie The Consumed Self ile się tylko dało, bo — proszę o zrozumienie — nie ciągnie mnie do nieskładnego pitolenia. Pierwszy kawałek, rozbudowane intro z pseudoklimatycznym brandzlowaniem i mizernym czystym wokalem, potwierdził moją opinię o muzyce kapeli – to jest odpychające. Drugi numer już nieco mi zamieszał, a trzeci sprawił, że zacząłem się temu wnikliwie przysłuchiwać… Czyżby nagle wyszli na ludzi?
Ominous Ruin to jedni z wieeelu przedstawicieli technicznego death metalu z Kalifornii, a ich debiutancki Amidst Voices That Echo In Stone przynosi trzy kwadranse dokładnie takiej muzyki, jakiej można (należy!) się spodziewać po zespołach z zachodniego wybrzeża USA. Nie da się ukryć, że tamtejsze kapele wypracowały sobie bardzo charakterystyczne patenty na granie i trzymają się ich na tyle kurczowo, że swoje pochodzenie zdradzają po kilku sekundach odsłuchu. Z Ominous Ruin jest podobnie, chociaż akurat sam zespół ma na ten temat nieco inne zdanie. Stąd też zanim przejdę do opisu moich wrażeń, pierwej odniosę się do tego, co chłopaki sami mają o sobie do powiedzenia.
Gdyby złośliwie uznać, że na
Ika Johannesson i Jon Jefferson Klingberg podjęli się ambitnej próby opisania historii i fenomenu szwedzkiego metalu i za to na pewno należą im się pochwały, ale… dokonali tego na niewielu ponad 300 stronach, co jak na tak rozległy temat jest dość skromną objętością. Siłą rzeczy autorzy Krew ogień śmierć całe zagadnienie potraktowali powierzchownie, bez wchodzenia w szczegóły (zwłaszcza tam, gdzie to najbardziej wskazane), a skupili się raczej na tych zjawiskach, które mają szansę zainteresować ludzi spoza metalowych kręgów: skandalach i sensacjach. Stąd też poziom książki jest nierówny, bo obok naprawdę ciekawych rozdziałów z wartościowymi informacjami pojawiają się i takie, które wyglądają jak wycięte z drugiej strony jakiegoś tabloidu tudzież gazetki szkolnej.
Nie znam debiutu tego zespołu, ale już wydana trzy lata temu „dwójka” zwróciła moją uwagę specyficzną okładką i takim nie do końca oczywistym podejściem do death metalowej materii. Z jednej strony było to granie brudne i pierwotne, z drugiej zaś Finowie wzbogacili je paroma dość ambitnymi rozwiązaniami, które na pierwszy rzut ucha niekoniecznie pasowały do całości, a sprawdziły się całkiem nieźle. Po kilkudziesięciu sesjach z „Mercurial Passages” mogę śmiało stwierdzić, że wraz z upływem czasu muzyka Ghastly nabiera kolorów, wyrazistości i rozwija się w naprawdę ciekawym kierunku.
Obstrukcja bardzo! Aż ośmiu lat potrzebowali muzycy Grave Miasma, żeby wreszcie wydusić z siebie następcę gorąco przyjętego debiutu. I chociaż w międzyczasie „jakieś coś” się u nich działo — epka i zmiany w składzie — to można było mieć pewne obawy, co do kreatywności i przyszłości zespołu. Jednocześnie, niezależnie od wszystkiego, niebezpiecznie rosły wymagania w stosunku do ewentualnego następcy „Odori Sepulcrorum”, bo na tamtym albumie Anglicy zawiesili sobie poprzeczkę naprawdę wysoko, więc każdy fan obleśnego death metalu chciałby więcej takiego grania. Tylko może podanego trochę inaczej…


