Kolejny z wielu (zbyt wielu) projektów Reiferta, który na dobrą sprawę mógł równie dobrze nie powstawać. Już dużo chętniej chciałbym napisać coś o jego innym projekcie – Painted Doll, który zrobił z jakimś-tam komikiem, ale się nie da, bo to nie jest Metal tylko abstrakcyjny Indie Rock. Druga połowa Static Abyss to nieznany mi w ogóle Greg Wilkinson, który notabene dołączył do Autopsy, przez co cały projekt wydaje się być jeszcze bardziej absurdalnie zbędny.
Nie rozumiem dlaczego najlepsze utwory z tej sesji nie mogły po prostu wyjść w ramach nowego Autopsy (który też troszeczkę ssie), bo nie ukrywajmy, lepszy jeden dobry album, niż dwa przeciętniaki.
Ale niech mu będzie, dorzuciłem się na poczet jego emerytury i wziąłem kredyt w banku żeby kupić cedeka (w razie czego jak go nie spłacę, to mi bank zabierze). Niech ma, zasłużył sobie, bądź co bądź jest legendą. Album natomiast wynudził mnie niemiłosiernie, kompletnie nudne, mało ciekawe zagrywki, które brzmiałyby jak odcinanie kuponów od klasyków, gdyby nie to, że ten kupon to talon na balon.
Muzyka mogłaby nie istnieć wcale i nikt by tego nie żałował, jeśli by przyjąć, że ktoś by w ogóle zauważył. Jakieś faworyty mam, nie powiem – „Mandatory Cannibalism” i „Morgue Rat Fever” to są 2 tracki, które jak wspomniałem wcześniej, mogły pójść do macierzystej kapeli. Niestety więc, jest to kompletna strata czasu i jeden wielki niewypał. Jak już sprawdzać coś od Reiferta, to zdecydowanie lepiej dać szansę Siege of Power albo Violation Wound, bo tam chociaż jest jakiś pomysł na siebie i nawet graficznie się prezentują lepiej (nie mówiąc o książeczce). Tutaj jest kompletnie przewidywalny Doom/Death bez jakiegokolwiek polotu, czy czegoś zapadającego w pamięci. Klimatu też brak. Już wy byście stworzyli ciekawszą muzę, nawet jeśli nigdy nie trzymaliście gitary w ręku.
Omijać, chyba że macie niezdrową ciekawość, albo się naprawdę nudzicie. Ocenę zawyżyłem z litości.
ocena: 3/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/staticabyss/
Do czego to ludzie są zdolni, kiedy im się nudzi i mają za dużo pieniędzy. Jedni zakładają sobie jakieś lewe fundacje i zasrywają kraj prostacką kato-propagandą, inni kupują serwisy społecznościowe, żeby przywracać konta zbanowanym kolegom-kretynom, a jeszcze inni powołują do życia 68415 kapelę nawalającą staroszkolny death metal. Żeby za dużo nie rzucać kurwami, zajmę się tylko tą trzecią grupą.
Wielka Brytania nigdy nie imponowała ilościowo w żadnym podgatunku Metalu. Co innego, jeśli chodzi o jakość – tutaj można się nieraz za głowę chwycić, ileż to jest ukrytych diamentów, o których praktycznie cały świat zapomniał. Czasem sami muzycy nie zdają sobie też z tego sprawy.
Killjoy – człowiek legenda, twórca specyficznego death metalu mieszającego to, co w metalu śmierci kochamy najbardziej wraz ze slasherami lat 80 klasy B lub niżej. Na pierwszy rzut krucyfiksu połączenie wydające się być totalnie z dupy okazało się strzałem w 666. Czegoś takiego próżno było szukać na rynku muzycznym i bez dwóch zdań Necrophagia jest i będzie królem tego rodzaju hybrydy. Mnie osobiście zabolała śmierć tego człowieka, gdyż nigdy nie było mi dane usłyszeć bandu na żywo nad czym ubolewam. Śpieszmy się na koncerty, muzycy tak niespodziewanie odchodzą.
Brawo, brawo, brawo! Po ciepło przyjętym debiucie Friborg i Tunkiewicz nie mieli wyjścia i musieli uznać, że Sulphurous jest projektem na tyle wartościowym, żeby go kontynuować, a Dark Descent, żeby dalej inwestować w nich pieniądze. Dobra to decyzja, bo muzyka tego duetu staje się coraz ciekawsza i bardziej wciągająca, a przy tym mocniej odróżnia się od pozostałych kapel, w których maczają paluchy.
Dobry sequel, to taki, gdzie zespół wykorzystuje swoje nabyte doświadczenie, myśli nad tym co wyszło im dobrze, a co źle, robi drobne korekty i zwiększa swój budżet, aby zaprezentować swoją wizję w pełnej krasie. Nie Hateplow. Ci panowie stwierdzili, że tym razem uwydatnią mocniej wpływy Grindcore’u i przyśpieszą tempo.
Byłem niezwykle ciekaw, co też muzycy Hyperdontia wysmażą na następcy wyjątkowo udanego debiutu, o ile oczywiście wcześniej nie rozejdą się w cholerę do innych zajęć, na brak których raczej nie narzekają. Pierwsza dobra wiadomość – nie rozeszli się. Druga dobra wiadomość – nie zawiedli oczekiwań, a już na pewno nie rozczarowali. Hideous Entity jest kolejnym świetnym albumem w ich dorobku, choć, co zaskakujące, nieco innym od
Jest mnóstwo słów, które chciałoby się napisać, a które szybko znikają w momencie naciskania klawiatury. Zresztą, nieraz jest za późno, aby był jakikolwiek sens coś powiedzieć i pozostaje tylko głucha otchłań, do której można krzyczeć w niebogłosy, a która w odpowiedzi będzie milczeć bez echa.
Jeszcze nie tak dawno trząchałem dynią na koncercie w ramach promocji „Mindless Mass”, a tu Sphere atakuje z kolejnym, już czwartym krążkiem. Hmmm… momencik… gdzie ten kalkulator… [przerwa na skomplikowane obliczenia] Jebłem się, bowiem Blood Era od poprzednika dzieli aż siedem lat, które zleciały mi nie wiadomo na czym. Wiem natomiast, co w międzyczasie działo się z zespołem – kompletnie się posypał, w rezultacie na placu boju ostał się jeno Th0rn, który musiał od podstaw zmontować nową ekipę.
O witam cię skarbie. Kopę lat. Brakowało mi twojego ciałka. Defleshed to zasłużona kapela, która jest nazywana Death/Thrash, choć ja jeszcze słyszę elementy Grind. Po długiej przerwie postanowili powrócić i zrobić coś nowego. Niby wszystko spoko.


