Wombbath, jak wiele innych deathmetalowych przypadków, przez długi czas był „zespołem jednej płyty”. W sensie, że nagrał pomniejszego klasyka i potem sobie zniknął niezauważony przez nikogo. No dobra, była jeszcze epka, ale o tym nie będziemy gadać. I również jak wiele innych, podobnych im gagatków, gdy pojawiła się koniunktura na różnej maści powroty, zdecydowali się przypomnieć młodzieniaszkom o sobie i trochę namieszać na scenie. Można nawet powiedzieć, że od 2014 r. powiększyli swoją dyskografię dosyć imponująco.
Jako że nigdy nie obijam w bawełnę, to powiem wprost, że nie słyszałem „Downfall Rising” (2015) i nie wiem, kiedy nadrobię tę zaległość. Kupiłem sobie to, co było tanio do wzięcia i stwierdziłem, że osądzę cały nowszy dorobek na podstawie tej jednej płytki i sprawdzę, ile tak naprawdę Panowie są warci. Tak więc wóz albo przewóz.
I coś czuję, że chyba będę jednak musiał sobie sprawić resztę dysko, bo to kawał całkiem niegłupio napisanego Death Metalu. Dobrym przykładem niech będzie tytułowy numer wkraczający w melodyjne rejony przypominające poczciwy Paradise Lost, „Cold Steel Salvation” z wyrazistą solówką (swoją drogą, kiedy to człowiek ostatni raz rozkminiał jakieś solo w życiu?), oraz kompletną zmianą klimatu dzięki spokojniutkiemu początkowi „Hail the Obscene”. Każdy z numerów buja na swój sposób i ze sprawną motoryką (zawsze chciałem użyć tego słowa w recenzji, tylko zawsze o nim zapominam).
Motywy są wplecione dość subtelnie i przykryte typowo szwedzkim wygarem – pod tym względzie na zachodzie bez zmian. Największym atutem jest autentyczna energia płynąca z dźwięków, co wpływa decydująco na całokształt. Tego się nie da oszukać i każdy chyba potrafi poznać, kiedy ktoś tworzy na siłę, a kiedy ma coś do zaprezentowania szczerze i z serca.
Całkiem więc miłe to było zaskoczenie i muszę stwierdzić, że tym albumem Wombbath udowodnił swoją wartość na tzw. „rynku”. No może nie jest to jakiejś ponadczasowe mega-arcydzieło i nie każdy riff wprawia w osłupienie, ale… mało kto potrafi utrzymać pozytywny poziom i nie zanudzić słuchacza. „Embrace Death”? Ależ oczywiście!
ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Wombbath
Wszyscy jako tako zorientowani miłośnicy brutalnego grania doskonale zdają sobie sprawę, z czego słynie Father Befouled, toteż, zapewne dla zmyłki, Amerykanie rozpoczęli Crowned In Veneficum motywem żywcem ściągniętym od… Azarath, tyle że, zapewne dla zmyłki (bis), podanym na zwolnionych obrotach. Na tym jednym fragmencie wszelkie ekstrawagancje się kończą, bo pozostałe 35 minut to już typowa dla nich esencja ponurego death metalu wyciśnięta z pierwszych płyt Incantation.
Podejrzewam, że w 2023 r. coraz mniej ludzi ma ochotę czytać o Death Metalu mającym brzmienie „inspirowane” Incantation, ale z drugiej strony, weterani z Ulcer nie wypadli sroce spod ogona i to co tworzą nie wynika z chwilowej mody, a z konsekwencji i prawdziwej pasji do tworzenia. W zespole najwięcej odnajdziemy członków Deivos/Dira Mortis, z zasłużonym Wizunem na perce.
Rok 1993. Ostatni moment, żeby zaistnieć na deathmetalowej mapie świata i zostać zauważonym przez fanów, którym nadmiar tej muzyki za chwilę może wyjść bokiem oraz żeby załapać się do jakiejś znaczącej wytwórni z szansą na choćby minimalną promocję. Morta Skuld się udało, dzięki czemu przetrwali w branży, a ich debiut do dziś jest ciepło wspominany jako pomniejszy klasyk gatunku. Jest to o tyle istotne, że w momencie wydania ta muzyka była już trochę przestarzała, a nowopowstałe zespoły miały inne ambicje…
Jak tak sobie patrzę na te swoje pożal się boże, recki, to tak nieśmiało zauważyłem, że recenzuję właściwie tylko te płyty/zespoły, które są albo bardzo stare, doświadczone, albo powstały jeszcze w ubiegłym wieku. I tak sobie pomyślałem przy zakupie upragnionego Puteraeon – „nareszcie, zrecenzuję coś z nowej szkoły!”. Sprawdzam tak sobie zespół i kacza dupa – się okazuje, że trzon tego zespołu zaczynał jeszcze hen hen daleko, w kapeli o nazwie Absinth, i że mieli nawet demko z ’94 roku, którego część materiału nagrali ponownie, już jako Puteraeon. Tak więc wybaczcie mi moi wierni czytelnicy, znowu będzie stara szkoła, ale chociaż doceńcie fakt, że się starałem.
Meatgrinder, arcymózg Antropofagus, albo jest zwyczajnie leniwy, albo doszedł do wniosku, że pięcioletnie przerwy między płytami to dla niego optimum; ma wtedy dość czasu, żeby bez pośpiechu przygotować wartościowy materiał. W tej strategii oczywiście jest pewne ryzyko, że co bardziej zmanierowani i niecierpliwi fani stracą cierpliwość do zespołu i o nim zapomną, ale przynajmniej dzięki temu mamy jaką-taką pewność, że kolejne krążki — choć bez wątpienia utrzymane w tej samej morderczej stylistyce — w wyraźny sposób będą się od siebie różniły.
Największa pułapka przy recenzowaniu legend polega na tym, że można popaść albo w przesadni zachwyt (bo tak wypada), nadmierną subiektywność (fanboizm) lub kontrarianizm (wszyscy inni lubią, to ja będę na „nie”). Jeszcze gorzej jest jak ma się do czynienia z wybitną jednostką, która jest znana z perfekcjonizmu i ma wyrazistą wizję swojej sztuki. Pojawia się też niemała ochota, aby jak przy „Nowych szatach króla” z miejsca krzyknąć, że „król jest nagi!”, zanim da się sobie szansę porządnie obcować z dziełem i wyrobić sobie świadomą opinię.
Gęste blasty, pokręcone aranżacje, zróżnicowane wokale i krystalicznie czysta produkcja… A nie, miało być o Obituary. O je-de-na-stej płycie Obituary – co już samo w sobie powinno wystarczyć za recenzję każdemu, kto miał styczność z Amerykanami więcej niż raz, a już zwłaszcza od momentu, kiedy wrócili do aktywnego grania. Oczywiście trafili się i tacy, którzy w długiej, przeciągniętej COVIDem przerwie upatrywali okazji do małej rewolucji, odświeżenia stylu, jednak… Rzeczywistość jest taka, że Dying Of Everything ze względu na znajome tematy i nie tak znowu równy poziom niczego w dorobku zespołu ani tym bardziej w moim życiu nie zmienił.
Pewnie się zastanawiacie, co mi znowu odbiło, żeby zabierać się za pisanie o jakimś obskurnym, trzecioligowym, zapomnianym albumie z lat ’90? Wszak wieśniacka, wręcz kaszaniasta, kreskówkowa okładka (czyli pełen standard jeśli mówimy o Danii), która notabene kojarzy mi się z ich krajanami, Infernal Torment, niekoniecznie może zachęcić kogoś do obczajania zawartości. Chyba, że ktoś, tak jak ja, wziął sobie za misję życiową przesłuchać wszystko, co powstało jeszcze w minionym wieku.
Gutted z amerykańskiego Toledo to nowe wcielenie grupy Demi-God, którą w 1990 roku powołali do życia trzej bracia o nazwisku Ditch. W 1992 roku chłopaków naszło na zmianę szyldu, więc przeprowadzili ją gładko i po taniości – do tego stopnia, że demo Demi-God rozprowadzali pod tytułem… „Gutted”. W 1993 roku zespół dorobił się drugiej demówki, już z całkowicie nowymi utworami, która szybko zapewniła im kontrakt z Red Light Records. Na potrzeby nagrań debiutu bracia ściągnęli do składu starego znajomka, Billy’ego Millsa – to dzięki niemu materiał został wzbogacony o kilka solówek i zyskał na ogólnej gęstości.


