23 lipca 2011

Lost Sphere Project – Third Level To Internal Failure [2011]

Lost Sphere Project - Third Level To Internal Failure recenzja reviewO Lost Sphere Project posiadam całe zatrzęsienie informacji. Jest ich pięciu, pochodzą ze Szwajcarii, wymiatają wściekle agresywny hard core’owy grind, a Third Level To Internal Failure to ich druga pełna płyta. No i niewykluczone, że w wolnym czasie spekulują kursem franka, albo obsługują lewe konta członków SLD średnio-starszego pokolenia. Tyle faktów i domysłów. Podkurwieni Szwajcarzy stworzyli, jak na taką muzykę, materiał dość nowoczesny, bo z klasycznym podejściem do gatunku łączy ich jedynie idea napierdalania na całego bez oglądania się na boki. Za to poziom intensywności i użyte środki są już zdecydowanie współczesne. Nie, nie jest to żadna hybryda ani bezmyślna „radykalna” techniawa. Lost Sphere Project, by nawywijać ile tylko można, korzystają przede wszystkim z własnych kończyn i wpompowanej w żyły adrenaliny. Piszę przede wszystkim, bo po epickim „Vaginal Excavation” dostajemy zupełnie niepotrzebny remix zmajstrowany przez jakiegoś, pewnie wybitnie sławnego i uzdolnionego, didżeja. Wszystkie pozostałe kawałki są zagrane normalnie, co nie oznacza, że każdy będzie w stanie przy nich wytrzymać. Third Level To Internal Failure jest gęsta od skompresowanych, zakręconych gitar, wykrzyczanych wokali, hard core’owo pracującej sekcji (zmiany tempa i te sprawy, starym Mastodonem też zaleci) i wybuchów furiackiego blastowania, a przez to wydaje się nieco dłuższa niż w rzeczywistości (a trwa prawie 25 minut). Rozumiem, że kolesiom nie zależy na słodzeniu i produkowaniu hitów, tylko wywaleniu flaków na drugą stronę, ale nic by nie zaszkodziło, gdyby te flaki były przewalane za sprawą nieco bardziej zindywidualizowanych kawałków. Jeśli tylko szukacie w gatunku czegoś bardziej ambitnego niż np. Rotten Sound, ale wciąż utrzymanego na wysokim poziomie ekstremalności, to nic nie stoi na przeszkodzie, byście sprawdzili waśnie Lost Sphere Project. A nóż-widelec się spodoba, choć nie gwarantuję, że powali na kolana.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/lspchaos/
Udostępnij:

20 lipca 2011

Alchemist – Tripsis [2007]

Alchemist - Tripsis recenzja okładka review coverPodobno jedna z ikon australijskiej sceny metalowej; swoją drogą, jak to brzmi: scena australijska. Jest jednak pewne podobieństwo między muzyką Alchemików a instytucją zwaną „scena australijska”, podobieństwo mianowicie takie, że kiedy człowiek słyszy którekolwiek z powyższych, na twarzy wykwita mu dziwny grymas, zaczyna drapać się po głowie i nic, absolutnie nic konkretnego nie przychodzi mu do mózgownicy. Zostawiając w spokoju scenę, w końcu tworzoną przez potomków niechcianego na Wyspach tzw. elementu, taka reakcja w stosunku do samej muzyki raczej nie jest dobrym zwiastunem. Przecież nawet Francuzi potrafią dokopać porządnym materiałem, a tu takie nie wiadomo co. Oddając cesarzowi, co cesarskie, muszę jednak wspomnieć, że sam początek jest zwodniczo dobry i nie zapowiada kiepawego materiału, który rozpoczyna się równo z końcem wspomnianego już „Wrapped in Guilt”. Bylejakość krążka jest bowiem sprawą globalną, której nie uratuje ani przyzwoity pierwszy utwór, ani rozsiane gdzieniegdzie na krążku lepsze zagrywki. Prawda jest bowiem bolesna, jak wmontowana w dupska włócznia Aborygena – materiał trawi się gorzej niż golonkę przepitą piwem. Trzeba się mocno zaprzeć, by przesłuchać materiał za jednym posiedzeniem. A to, jak już wspomniałem, nie pozwala marzyć o wysokich ocenach – że się odwołam do samej konfrontacji materiału z recenzentem. Największym orzechem do zgryzienia była dla mnie osobiście zbytnia jednolitość materiału; większość kawałków jest duszna, mdła i bez fajerwerków. Biorąc pod uwagę, że krążek trwa swoje czterdzieści minut, takie zhomogenizowane brzmienie potrafi skutecznie odrzucić. W końcu Alchemist to muzyka wielkanocna, czyli post. Nie trafia to do mnie, argumenty o tym, że to wyższy stopień rozwoju mnie nie przekonują, a monoblok jaki trafia do uszu, wcale nie powoduje polucji nocnych. Dalej, zupełnie nie przemawiają do mnie wokale, jak na deathowy growl (choć bardziej pasowałoby deathowawy) są zupełnie pozbawione porządnego pieprznięcia. Mówiąc ogólnie, brakuje im jaj. Ciężko mi także idzie przyswajanie ludowych zapożyczeń, przy czym nie wiem, czy jest to wina samej australijskiej ludowości, czy też może formuły ich używania przez muzyków. Nie mam za to większych zastrzeżeń do sekcji, która pracuje bardzo dynamicznie, ma dużo energii i jest w dodatku dobrze zrealizowana. Poprawnie, z wyłączeniem wspomnianych już etno-naleciałości, brzmią gitary, przy czym mam raczej na myśli ich faktyczne brzmienie, niźli to, co grają. Samo bowiem granie, jest jedną z gorszych stron albumu. Szkoda, bo opener jest dobry, a jak słyszę – muzycy potrafią się sprężyć i zagrać bez pomyłek nie najprostsze w końcu kawałki. Ocena jest więc jasna. I równie niewysoka.


ocena: 4,5/10
deaf
oficjalna strona: www.alchemist.com.au
Udostępnij:

17 lipca 2011

Demise – Like A Thorn [1999]

Demise - Like A Thorn recenzja reviewDemise, podobnie jak kilka innych ciekawych, świeżych i wartościowych kapel (jak choćby Tenebris, Misteria, Trauma…), mieli taki problem, że niezbyt szczęśliwie trafili w kraj pochodzenia. Przykład? Proszę bardzo – recenzowana płyta została nagrana w 1997 roku, a oficjalnie wydana dopiero dwa lata później, po czym przepadła w cholerę, nie wzbudzając w zasadzie żadnego zainteresowania. Żeby było ciekawiej, chłopaki bodaj jako pierwsi w kraju grali death metal inspirowany tą bardziej melodyjną wersją szwedzkiej młócki — At The Gates, Eucharist czy najbardziej ekstremalnymi wyczynami Dark Tranquillity — i to grali na najwyższym poziomie, bijąc przy tym na głowę wiele skandynawskich projektów. Materiał z Like A Thorn to znakomity przykład na to, w jaki sposób sprawnie łączyć szybkość i brutalność z melodią i świetną techniką, żeby powstał zestaw kilku jebitnie przebojowych, bardzo koncertowych utworów. Nie można mieć najmniejszych zarzutów pod adresem warstwy instrumentalnej, bo zarówno praca gitar (brawa należą się za wyjątkowo zróżnicowane i niesztampowe riffy oraz za znakomite solówkowe rzeźbienie), jak i porządnie urozmaicone partie perkusji (dużo zmian tempa, gęste przejścia, przyjemne blasty) świadczą nie tylko o wysokich umiejętnościach całej kapeli, ale także nielichej pomysłowości. W ogóle członkowie Demise napracowali się, żeby kontakt z albumem nie skończył się przedwczesnym odpłynięciem w objęcia Morfeusza. Energetyczność muzyki, jej przyswajalność, wyczuwalna radocha z grania – to wszystko sprawia, że kawałki typu „Icarus” (koncertowy wymiatacz!), „Blowing My Flame”, „Affliction” czy „Utopia Rest” szybko zapadają w pamięć i chce się do nich wracać. Brzmienie płyty jest zaskakująco dobre, choć nagrań dokonano w Selani – cieszy brak buczenia charakterystycznego dla tego studia (choć to pewnie bardziej zasługa techniki muzyków niż realizatora), wyróżnia się natomiast żywy, bezpośredni dźwięk bębnów. Jako bonus dorzucono czteroutworowe demo „Outcome Of…” z 1996 roku, za sprawą którego można się przekonać, że od samego początku Demise był zespołem z wielkimi perspektywami. No i się sprawdzili, gorzej z wydawcami…


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DemisePoland

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 lipca 2011

Dysfunctional – John Stone Lives [2011]

Dysfunctional - John Stone Lives recenzja reviewNieźle, nieźle… Międzynarodowy sukces Gojira musiał podziałać na wyobraźnię młodych, pragnących się sprawdzić w ambitnym graniu francuskich kapel, bo ostatnimi czasy sporo się ich namnożyło. Do tego grona mogę bez przeszkód zaliczyć Dysfunctional, którzy może nie są najoryginalniejsi na świecie (ich sławnych rodaków wymieniłem nie bez powodu), ale ciężkie, a zarazem ciężkostrawne muzykowanie wychodzi im naprawdę dobrze. Mądrzejsi ode mnie zwykle mówią na takie granie post-thrash, czy jakoś tak. Mnie te wszystkie post-gatunki wyłącznie śmieszą, więc do opisu John Stone Lives posłużę się normalnymi, więcej mówiącymi etykietami – płytka to połączenie death, thrash i hard core z odrobiną elektronicznych dodatków. Z czymś takim mogą trafić w gusta fanów wspomnianej Gojiry, Meshuggah, Strapping Young Lad, ale i The Dillinger Escape Plan, bo ich wpływy są również wyczuwalne. Na pierwszy plan wysuwa się na intensywna praca sekcji – rwane rytmy, dużo zwolnień i motorycznego łomotu, nieźle obliczone pauzy – to wszystko sprawia, że Dysfunctional powinni dobrze wypadać na koncertach. Oczywiście o ile potrafią ogarnąć ten materiał. Nie, żebym miał coś do ich techniki, ale przy takiej muzyce łatwo zatracić czytelność. Jeśli wyjdziemy z — w sumie pozbawionego jakichkolwiek podstaw, ale co tam — założenia, że kierunek rozwoju grupy odkrywa się przed nami wraz z kolejnymi kawałkami, to sądząc po niemałej ilości zajebistych zagrywek pod koniec płyty, następna produkcja Francuzów może już namieszać, bo numery w stylu „Pristine Bowel” czy „Curves” są już w dojrzały sposób chwytliwe, a nie tylko pokomplikowane. Co więcej, podczas słuchania John Stone Lives ze zdziwieniem przyjąłem, że rozmaite elementy irytujące mnie u innych kapel, u Dysfunctional jestem w stanie bez bólu zaakceptować. Wskazałbym szczególnie na elektronikę, która — choć nie ma jej dużo — potrafi dodatkowo zakręcić utwory oraz fajnie podbić ich klimat. Za to z wokalami nie jest już tak wesoło. O ile duże ich zróżnicowanie zaliczam na plus, to z poziomem poszczególnych partii jest różnie – te agresywne są OK, jednak już część czystych wyraźnie przerosła odpowiedzialnego za nie wokalmena (który zajmuje się też samplami). No, ale od czego są ćwiczenia… albo zmiany w składzie, hehe. Na tą chwilę Dysfunctional jawi mi się jako dość perspektywiczna kapela, więc warto się z nimi zapoznać. Ot, choćby po to, żeby szpanować znajomością ich starych materiałów, jak już będą sławni.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dysfunctionalband

podobne płyty:

Udostępnij:

11 lipca 2011

Origin – Entity [2011]

Origin - Entity recenzja okładka review coverPrawda jest taka, bo na sieci różne opinie można znaleźć, że Entity jest krążkiem słabszym od „Antithesis”. Wynika to pewnie z kilku rzeczy, między innymi — najbardziej pod słońcem oczywistego — osłuchania się takiej muzyki. Poza tym brakuje, co tak strasznie zapunktowało na „Antithesis”, pełnokrwistego hiciora, kawałka, którego można by słuchać na okrągło; dowodem na to, że nie ma przeboju, jest brak klipu. Proste, czyż nie? Nie jest też prawdą — o czym także dowiedziałem się z przeróżnych komentów — że Entity tak bardzo różni się od poprzednika. No bez jaj! Różni się, to jasne, w końcu nie zagrali drugi raz tego samego, zmiany mają jednak charakter raczej ewolucyjny niż rewolucyjny. Że tak sobie ulżę werbalnie: to wciąż ten sam skurwysyńsko szybki i brutalny Origin. A czegóż się spodziewali wszelacy niedzielni komentatorzy? Vadera?!? To, co się zmieniło, to w głównej mierze — że tak powiem niepoprawnie politycznie — czystość gatunkowa. Zdarza się chłopakom, i to dość często, przy okazji wykręcania kolejnych połamańców zahaczyć o stylistykę od blackowej po hard-core’ową. I akurat ta otwartość wyszła ekipie na dobrze, bo nowe klimaty odświeżyły nieco już przeżutą muzykę. Nowe klimaty zaowocowały także kilkoma ciekawymi zagrywkami, które — jakoś tak się złożyło — tłumnie obsiadły „Consequence of Solution”. Ubiegając trochę plan powiem, że to bodaj najlepszy numer na tym, nie najdłuższym, albumie. Próbuję jeszcze wydumać, co się zmieniło, ale wychodzi mi na to, że innych, większych zmian brak. Wypada mi za to wspomnieć, że kilka patentów słyszałem już po różnych kapelach i tylko przez wrodzoną wysoką kulturę osobistą nie powiem jakich;]. Możecie jednak spać spokojnie, bo żadnych głupstw chłopaki nie zrobili, wręcz przeciwnie – dodali muzyce kilka nieoczywistych szlifów, które raczej podniosły jej wartość. Czyli, w ostatecznym rozrachunku wychodzi na to, o czym już napisałem, że Entity to odmalowany, stary i dobry Origin. Wchodzi to to bez popitki, to, co wyblakło – odświeżono, a nowości tylko poprawiły recepcję. Niewiele w sumie zabrakło, by Entity dogonił poprzednika, a tak zaledwie ósemka.


ocena: 8/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Origin

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 lipca 2011

Hour Of Penance – Paradogma [2010]

Hour Of Penance - Paradogma recenzja reviewKompletnie się nie orientuję, jakie Hour Of Penance ma branie w Polsce – może i są tutaj bogami (czego reakcja publiki podczas koncertów raczej nie potwierdziła), ale na wszelki wypadek skrobnę o nich dobre słowo, bo szkoda by było, żeby taaaka płyta przeszła u nas bez echa. Włosi wycinają podparty bardzo solidną techniką przykładnie antychrześcijański bardzo brutalny death metal w typie i z wpływami Nile i Hate Eternal oraz — w mniejszym stopniu — Morbid Angel i Cannibal Corpse. Muzyka tych czterech panów od początku robi cholernie dobre wrażenie, bo korzystają z co lepszych patentów wymienionych zespołów i miksują je w ciekawy, niepozostawiający wątpliwości, że przy tym myślą, sposób – daje to morderczą jazdę z dominującym tempem klechy uciekającego przed urzędem skarbowym, prokuraturą i policją, ale także ze szczyptą klimatu i paroma chwytliwymi patentami. Paradogma może się okazać smakowitym kąskiem szczególnie dla tych, których — tak jak mnie — ekipa Sandersa od trzech płyt niespecjalnie rusza (tudzież nudzi), bo Hour Of Penance napierają z taką werwą i zaangażowaniem, o jakim Amerykanie (i Grek) mogą obecnie jedynie pomarzyć. Swoją drogą także entuzjaści ostatnich wylewów Nilu powinni się z tym krążkiem zapoznać, żeby uzmysłowić sobie, jak bardzo mydli im się oczy i uszy. Dobrze widzicie, Hour Of Penance od obecnej czołówki gatunku odróżnia tylko zaplecze promocyjne, bo Uniqe Leader zdecydowanie nie stać na to, żeby każdego mieszkańca tej shithole planety uświadamiać o wręcz namacalnej zajebistości tego zespołu. Jako się rzekło, bluźnierczy (słitaśna okładka plus fajne teksty) kwartet napiera naprawdę okrutnie, ale jest w tej muzyce dość przestrzeni, melodii i feelingu, żeby do płytki chciało się często wracać, choćby 'play' trzeba było już wciskać dymiącym kikutem. Nie bez znaczenia jest też fakt, że Włosi wiedzą, jaka jest różnica pomiędzy zamęczeniem a zanudzeniem słuchacza, więc ograniczyli czas trwania krążka do niecałych 40 minut, co jest miłą odmianą po godzinnych torturach w wykonaniu Nile. Z powyższego tekstu jasno wynika, że oryginalności w muzyce Hour Of Penance nie ma za grosz, ale przynajmniej jej poziom jest tak wysoki, jak mniemanie menedżmentu Vadera o swoich pupilach. Czyżby uczeń przerósł mistrza? Czemu nie, mnie to nawet pasuje.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hourofpenance

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 lipca 2011

Elend – Les Ténèbres du Dehors [1996]

Elend - Les Ténèbres du Dehors recenzja okładka review coverLes Ténèbres du Dehors to druga część lucyferiańskiej trylogii autorstwa Francuzów z Elend. Dwa lata upłynęły od wydania części pierwszej, a zarazem debiutanckiego albumu zespołu, a ekipa jak nie znała angielskiego, tak go nie zna nadal. To, że śpiewają po angielsku, nie znaczy oczywiście, że śpiewać po angielsku umieją. Że śpiewać w ogóle umieją – prym wiodą tu faceci, których wokalizy potrafią niekiedy wywołać uśmiech politowania na obliczu. Tym śmieszniejsze jest więc, że lgną do tego angielskiego, jak diabły do smoły. Ma to oczywiście swój urok, więcej nawet – dzięki temu pokracznemu angielskiemu całość zyskuje na arystokratyczności i dystynkcji. Ale tak to chyba jest, kiedy za angielski zabierają się żabojady i doprawiają go swoim akcentem i piekielnym „rh”. Żarty jednak na bok, bo Les Ténèbres du Dehors to coś więcej niż radosna angielszczyzna, to przede wszystkim kawał porządnego, neoklasycznego ambientu, który jest dodatkowo ubogacony (że tak sobie zapożyczę amboniaste powiedzonko) poważną, niewyświechtaną liryką. Mogłem już o tym pisać, ale nie zaszkodzi powtórzyć – mimo całej swojej lucyferycznej ambientowatości, nie jest Elend kapelą dla różnej maści mew i fanów zabawy w zjadanie kotów pod nieobecność rodziców. Co to, to nie – Elend jest kapelą dojrzałą, świadomą własnej dojrzałości i gotową podjąć niełatwy temat. A jeśli już się na coś zdecyduje, to efekt jest fantastyczny. Les Ténèbres du Dehors łatwy nie jest, jest ciężki i niejednokrotnie dołujący, ale emocje towarzyszące lekturze albumu wynagradzają po stokroć czas nań poświęcony i chwile zwątpienia. Tym bardziej, że po dwóch latach przygotowanie kompozycyjne i warsztatowe stoi na znacznie wyższym poziomie i większości mankamentów udało się powiedzieć „au revoir”. Całość jest spójniejsza, lepiej przemyślana i zaaranżowana. Produkcja lekko odstaje, ale śmiem twierdzić, że jest to działanie zamierzone – w końcu historia jest rodem z piekła, a tam są tylko Kasprzaki. Podsumowując należy stwierdzić, że Elend nagrał płytę poważną, zmuszającą do skupienia i wymagającą. Jest to jednak taki rodzaj wymuszenia, które nie tyle nie męczy, lecz wręcz zachęca do skosztowania zawartej na Les Ténèbres du Dehors muzyki.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.elend-music.org

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 lipca 2011

Hate Eternal – Fury & Flames [2008]

Hate Eternal - Fury & Flames recenzja okładka review coverDokładnie takiej płyty oczekiwałem od Hate Eternal zaraz po „King Of All Kings” – muzycznego dokręcania śruby i wciskania pedału gazu jeszcze głębiej w podłogę. Na tamtym albumie dotarli do ściany, tym – ścianę przesunęli. Fury & Flames doskonale wpisuje się w to, jak ja postrzegam ewolucję muzyki tego zespołu: szybciej, brutalniej, intensywniej, bardziej technicznie i lepiej brzmieniowo, a wszystko zamknięte w klasycznej formule death metalu z Ameryki. Jeśli ktoś tak pojmuje rozwój death’owej kapeli, to na pewno nie będzie zawiedziony zawartością krążka. Nad taką muzyką nie ma się sensu specjalnie rozwodzić, bo to zajebichnie czysty napierdol, w którym utrzymują się głównie zabójcze tempa, a stopień zakręcenia niektórych partii powoduje u słuchacza rękozwis – całość ogłusza, zdezorientuje i wyczerpuje. Brutalną treść albumu urozmaicają aż trzy melodyjne solówki (w „Para Bellum”, „Tombeau (Le Tombeau De La Fureur Et Des Flames)”, „Bringer Of Storms” – do tego ostatniego, najlepszego, trzaśnięto teledysk) oraz garść szybko wpadających w ucho riffów – tyle w zupełności wystarcza, żeby nie zdechnąć od nadmiaru blastów. Warto skrobnąć kilka słów o składzie, który podpisał sie pod tym czterdziestominutowym dziełem. Rutan jaki jest, wszyscy wiemy – swoją klasę jako muzyk i producent potwierdzał już nie raz i Fury & Flames nie jest żadnym wyjątkiem od reguły. Znakomicie spisał się też inny deathmetalowy wyjadacz – Alex Webster zagrał zupełnie inaczej (a już na pewno znacznie szybciej) niż w Kanibalach, a jego bas cały czas przebija się przez gitarową orgię. Wzięty znikąd Jade Simonetto nie jest wprawdzie takim mistrzem jak jego poprzednik (Derek Roddy), ale jedno mu trzeba przyznać – chłopaczyna jest, kurwa!, szybki, a przy tym potrafi udanie zagospodarować podrzucane mu riffy. Shaune Kelley nie miał jakiegoś wielkiego wpływu na kształt muzyki (jakkolwiek maczał paluchy w dwóch kawałkach), jednak już za same solówki należy mu się pochwała. Tyle. Fury & Flames to dla mnie najlepsza płyta Hate Eternal – jest konsekwentnym rozwinięciem poprzednich i zawiera wszystko to, czego przynajmniej ja od nich oczekuję. Jednocześnie materiał jest niezwykle łatwy w odbiorze, a to dużo, jak na ścianę dźwięku.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.hateeternal.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

29 czerwca 2011

Autopsy – Macabre Eternal [2011]

Autopsy - Macabre Eternal recenzja reviewPowrót Autopsy nabrał kształtów wraz z ciepło przyjętą zeszłoroczną epką. Teraz przyszła kolej na przywalenie pełnym albumem – albumem z monstrualnym materiałem, potwierdzającym, że poprzednie wydawnictwo nie było dziełem przypadku ani krasnali ogrodowych. Wprawdzie ten nagły szał na punkcie zespołu u wielu osobników mocno mi zalatuje chęcią podpięcia się pod jakiś wyimaginowany sentyment do czegoś, z czym się wcześniej nie miało kontaktu, ale trudno – pewnie w ciągu roku-dwóch te zachwyty zostaną zweryfikowane i przy zespole pozostanie garstka wiernych fanów. Póki co, Amerykanie mogą się przez chwilę pławić w dawno zasłużonej chwale. Sam album jest pięknym przykładem na to, jak odświeżyć nadgniłego trupa za pomocą nowoczesnej techniki studyjnej. Nad nagraniami z Macabre Eternal unosi się wyraźny smrodek przedpotopowych albumów Possessed, Venom oraz — już bardziej aktualnego — ostatniego Entombed – czyli oldskul pełną gębą, ale brzmią one jak najbardziej współcześnie: mocno, klarownie, profesjonalnie i w pełni naturalnie. W porównaniu ze starymi płytami różnica jest kolosalna, bo choć sama muzyka nie zmieniła się jakoś znacząco (choć na pewno więcej w niej techniki, precyzji i świadomości), to w takiej oprawie wypada znacznie brutalniej. Jedyne, czego mi trochę brakuje, to charakterystyczny dla pierwszych dwóch płyt wyeksponowany suchy bas. Poza tym Macabre Eternal zawiera w zasadzie wszystko, co fan tej siwiejącej ekipy chciałaby usłyszeć: ostre, wibrujące gitary, gwałtowne wyładowania solówek, bulgotliwy krzyk Chrisa, zasyfione zwolnienia, trochę formalnego chaosu i jedyny w swoim rodzaju necro-klimat. Pewnym zaskoczeniem jest spora melodyjność krążka – tak chwytliwie nie grali nigdy wcześniej. Marne to jednak pocieszenie dla poszukiwaczy sezonowych bożków, bo muzycy Autopsy zmajstrowali aż dwanaście piosenek zamykających się w 65 minutach. Taka ilość plugawego death metalu zmiażdży niejeden trendziarski łeb, ale już paru popaprańców będzie miało z tej okazji nielichą estetyczną ucztę. Mnie najbardziej spasowały kawałki Cutlera: „Dirty Gore Whore” (może być hit), „Seeds Of The Doomed” i przede wszystkim zajebiście rozbudowany „Sadistic Gratification” (ten klimat i genialne zakończenie!), choć i wytworom wyobraźni Reiferta — szczególnie „Born Undead” i tchnącym optymizmem „Always About To Die” — nie mogę nic zarzucić, bo wszystkie utrzymane są na odpowiednio wysokim poziomie. Z Macabre Eternal jest jak z zardzewiałym gwoździem – robi nagłe kuku, a wychodząc zostawia zabrudzoną ranę. Nic, tylko czekać, aż zebrana w niej ropa zaleje świat…


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Autopsy-Official-162194133792668/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: