23 marca 2010

Disincarnate – Dreams Of The Carrion Kind [1993]

Disincarnate - Dreams Of The Carrion Kind recenzja reviewJeśli ktoś w krótkim czasie przewinął się przez tak znakomite załogi jak Death, Obituary i Cancer, pewne było, że — zostając bezrobotnym — błyskawicznie sformuje własny zespół. Ze znalezieniem ludzi problemu raczej nie było, z uzyskaniem kontraktu także (i to z kim – z Roadrunner!), więc nic dziwnego, że wkrótce potem do rąk fanów trafiła świeża płyta. Tak, w skrócie, przedstawiają się początki Disincarnate – zespołu z ambicjami, który padł zbyt wcześnie ze względu na małe zainteresowanie gatunkiem (czyli słabą sprzedaż). Dreams Of The Carrion Kind w żadnym wypadku nie jest graniem w prostej linii wyprowadzonym z muzyki wspomnianych już kapel, bo różnic między nimi jest naprawdę sporo. Łączy je tylko wysoki poziom i obecność Murphy’ego. Album to dobrze napisany i fantastycznie odegrany brutalny i techniczny death metal, który bez większych trudności powinni łyknąć fani Brutality, Malevolent Creation i Monstrosity. Powinni, ale niekoniecznie muszą, bo ekipa Jamesa zdradza zamiłowanie do częstych zawijasów i doomowego przymulania w ślimaczych tempach, co raczej nie jest utożsamiane z wymienioną trójcą. Innymi słowy Disincarnate nie uskutecznia nieustannej sieczki. Po mojemu płyta daje radę, głównie za sprawą sporej różnorodności (masa zmian tempa), ogromnej precyzji wykonawców oraz — co jest oczywiste jak jasna cholera — solówkom Murphy’ego. Do popisów Pana Założyciela przyczepić się nie sposób, ale jeśli chodzi o same kompozycje, to już nie jest tak wspaniale. Wybitna technika nie jest gwarantem robienia wybitnych kawałków, a przykład tego mamy właśnie na Dreams Of The Carrion Kind. Nie zrozumcie mnie źle – to jest poziom, o jakim inni mogą co najwyżej śnić, ale po takiej personie jak Murphy oczekuje się znacznie więcej, albo nawet czegoś innego – np. wyłącznie supertechnicznej gmatwaniny. Nie brak tu naprawdę zajebistych pomysłów i nieszablonowych rozwiązań jak np. w „Stench Of Paradise Burning”, „In Sufferance” czy „Confine Of Shadows”, więc jest co odkrywać i na nudę nie ma miejsca. Inna sprawa to brzmienie – płytę nagrywano w Anglii, a produkował ją Colin Richardson (cudotwórca od „Necroticism”), przez co na pewno się wyróżnia, zyskała na oryginalności, ale ja mam małe zboczenie i wolałbym, żeby ten album — tak jak demówkę — nagrano w Morrisound, które amerykańskiemu death metalowi zawsze zapewniało charakterystyczne brzmienie… amerykańskiego death metalu. Jeśli ktoś nie ma takiego pierdolca (oraz nie słyszał dema), to zapewne produkcja nie będzie stanowiła dlań żadnego problemu. Jak dla mnie nie zaszkodziłby też lepszy perkusista, np. Alex Marques, który zachwycał na „Soul Erosion”. Tak czy inaczej, elementy, które pozytywnie wpłynęły na oryginalność, paradoksalnie mogą utrudnić odbiór muzyki, ale i tak warto mieć w kolekcji taki monolit – jak nie do słuchania, to przynajmniej żeby pogapić się na doskonałą okładkę.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.disincarnate.com

podobne płyty:

Udostępnij:

2 komentarze:

  1. hellalujah:::
    Z roku na rok, płyta zyskuje. U mnie już 9.

    OdpowiedzUsuń
  2. hellalujah:::
    a może nawet lepiej

    OdpowiedzUsuń