Dobrze grający hiszpański zespół w barwach Xtreem to dla mnie nie lada zaskoczenie, wszak kapele ze swojego podwórka Rotten wydaje chyba wyłącznie z pobudek patriotycznych, zupełnie nie zważając na poziom muzyki. To dlatego początkowo Nasty Surgeons również budzili moje wątpliwości, bo powstali niedawno (2016), a zaskakująco szybko dorobili się kontraktu i debiutanckiej płyty. O dziwo akurat ich materiał wyrastał ponad przeciętność – nie było to nic wielkiego, ale w swojej kategorii dawał radę i zdradzał pewien potencjał drzemiący w tym duecie. W rok po pierwszym krążku Hiszpanie zaserwowali opisywany właśnie Infectious Stench, który to stanowi pewny krok naprzód i potwierdza ambitne podejście zespołu do wykonywanej młócki, bo to muzyka, do której naprawdę chce się wracać. W stosunku do debiutu poprawie uległo w zasadzie wszystko, więc mamy do czynienia z fajnie (i profesjonalnie!) podanym death-grindem, w którym wciąż przewijają się inspiracje i odniesienia do starych nagrań bogów z Carcass. Nie ma w tym nic odkrywczego, ale z drugiej strony kapel pielęgnujących spuściznę Anglików ostatnio pojawia się jakby mniej, toteż działalność Nasty Surgeons w moich oczach znajduje uzasadnienie. Przemawia za nimi szczególnie to, że ich rozwój jest wręcz namacalny. Zgaduję, że zespół sporo zyskał na rozbudowaniu składu do normalnych rozmiarów — o gitarzystę i basmana — bo nowe utwory stały się ciekawsze, a ich struktury bardziej urozmaicone i czytelne. Mniej tu przypadkowych dźwięków i chaosu, a więcej konkretnych, żyjących własnym życiem riffów i chwytliwych solówek tudzież motywów melodycznych. Wprawdzie Infectious Stench nie kasuje słuchacza ekstremalnością (jak choćby Disgorge), jednak ma do zaoferowania duże pokłady fajności – muzyka Nasty Surgeons jest skoczna i łatwo przyswajalna. W tym miejscu cisną mi się na klawiaturę skojarzenia z wczesnymi płytami Gorerotted i Exhumed, które przy całej swojej krwistości wpadały w ucho już przy pierwszym kontakcie. Jeśli takie podejście do death-grindu wam pasuje, to polecam się rozejrzeć za Infectious Stench. Na pewno nie przepłacicie.
ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/nastysurgeons
podobne płyty:
- CARCASS – Symphonies Of Sickness
Szwedzki death metal jest fajny, więc nic dziwnego, że ma spore grono oddanych fanów… Nie wiem, czy spece od księga rekordów Guinnessa już to zweryfikowali, ale można w ciemno zakładać, że największym maniakiem tego gatunku jest niejaki Rogga Johansson. Rozumiecie, do czego zmierzam… Monolith Of Madness to kolejna już płyta z typowym „Rogga death metalem”. Nie znam poprzednich dokonań Revolting, nigdy nie próbowałem ich szukać, ale zawartość opisywanego właśnie krążka dostarcza mi dość wrażeń i informacji, żebym już więcej do tego projektu nie wracał. Nie zrozumcie mnie źle, to wcale nie jest kiepski materiał; jest po prostu makabrycznie wtórny i typowy. Rogga gra to, co lubi najbardziej — czyli wariacje na temat wczesno-średniego Dismember z dodatkiem mielonek Grave — a czyni to w ten sam sposób, co w większości ze swoich ośmiuset czterdziestu trzech zespołów. Takie podejście sprawia, że nie idzie odróżnić jeden od drugiego, a w związku z tym gromadzenie kolejnych identycznie brzmiących płyt zwyczajnie mija się z celem. Równie bezsensowne jest produkowanie co 3-4 miesiące tego samego pod różnymi nazwami. Sorki, mnie to nie podnieca. Wiadomo, że Rogga to chłop obdarzony wielkim talentem i niezłymi umiejętnościami, jednak niepotrzebnie aż do tego stopnia rozmienia się na drobne. O ile świat (szwedzkiego) death metalu byłby piękniejszy, gdyby dał sobie na wstrzymanie i raz na rok-dwa nagrywał płyty tylko z topowym materiałem. Pomarzyć…
Nie samą Ameryką miłośnik death metalu żyje. Dobrze to wiedzą muzycy Eroded, którzy dali się poznać za sprawą całkiem niezłego „Engravings Of A Gruesome Epitaph”, a po sześciu latach przypomnieli o sobie za sprawą Necropath. Tak długa przerwa między kolejnymi płytami może dziwić w kontekście tego, co i jak Włosi grają (wszak wodotrysków nikt się u nich z pochodnią nie doszuka), ale ma to głębszy sens. Po prostu w większych dawkach i przy większej aktywności wydawniczej muzyka Eroded najprawdopodobniej stałaby się nużąca. Póki co umiar (tym razem zmieścili się w 36 minutach) przemawia na korzyść zespołu, więc każdy fan starego europejskiego death metalu, a zwłaszcza Grave (do „You’ll Never See…”) i Benediction nie powinien czuć się zawiedziony zawartością krążka. Necropath to średnie tempa, nieskomplikowane rytmy, oszczędne melodie i ryczące wokale – klasyczna mielonka w standardowym wydaniu. W stosunku do debiutu nie odnotowałem żadnych poważniejszych zmian (choć z pewnością grają lepiej), w uszy rzuca się jedynie potężniejsze brzmienie. Mnie to nawet pasuje, ale zdaję sobie sprawę, że wielu osobom będzie tu czegoś brakowało – odrobiny oryginalności. Pod tym względem Eroded w ogóle się nie wybija spośród masy podobnych (mimo że zwykle bardziej zapatrzonych w Entombed) kapel, a samo ich poważne i profesjonalne podejście do tematu zostanie docenione jedynie, jeśli ktoś będzie miał dość fuksa, żeby trafić akurat na Necropath. Jako że Włosi są pod opieką F.D.A. Records, to można zakładać, że tu i ówdzie zaistnieją, więc ja bym ich tak szybko nie skreślał. W końcu nie zrażali się dotychczasowymi niepowodzeniami.
Brutalny włoski death metal w amerykańskim stylu. Chyba już każdy osobnik jako tako orientujący się w gatunku doskonale wie, czego można (należy!) się po takiej etykiecie spodziewać? A już zwłaszcza, gdy w skład zespołu wchodzą ludzie umoczeni w Vomit The Soul, Devangelic czy Natrium… Tu nie ma miejsca na domysły. W dodatku Posthuman Abomination nie robią absolutnie niczego, żeby wyjść poza najpopularniejsze gatunkowe schematy czy choćby w minimalnym stopniu nadać muzyce indywidualny rys. Nic z tych rzeczy – oni tylko napierdalają, jak bogowie zza oceanu — zwłaszcza z okolic Nowego Jorku — przykazali. I chociaż kawałki z Transcending Embodiment dość szybko (czytać: od drugiego) zaczynają się ze sobą zlewać w jeden wielki bulgotliwy łomot, to ich intensywność, wylewająca się z każdej sekundy czysta brutalność rekompensują znikomą rozpoznawalność i całkowity brak oryginalności. Nie ma się co oszukiwać, po takie granie nie sięga się, by poszerzać horyzonty albo dla wyjątkowo estetycznych doznań (tak na marginesie, technicznie są całkiem obcykani), tylko by poczuć solidne jebnięcie w twarz, by zostać przytłoczonym. Z tak postawionego zadania Posthuman Abomination wywiązują się naprawdę dobrze – Transcending Embodiment miażdży, co nie zmienia faktu, że opisane na początku podejście do tematu skazuje ich na zapomnienie. W ten sposób chłopaki w jakimś stopniu marnują swój potencjał, bo choć nie ma wśród nich wielkich gwiazd, to umiejętności mają akurat na tyle, żeby zaproponować światu coś bardziej wyrazistego niż przewidywalna symfonia bulgotów i blastów. Może następnym razem? O ile w ogóle do niego dojdzie…
Przyszło nam cholernie długo czekać na szósty album Requiem, ale wytrwałość się opłaciła, bo Szwajcarzy nagrodzili swych fanów znakomitym death metalowym ochłapem, który można nawet rozpatrywać w kategoriach najlepszego w ich historii, choć to akurat najmniej ważne. Istotne jest natomiast to, że Requiem nie wymiękają, a tym samym nie zawodzą. Od „Within Darkened Disorder” upłynęło aż siedem lat, w międzyczasie zespół rozrósł się do kwintetu (o nowego gitarzystę i wokalistę), jednak w ogóle nie wpłynęło to na podejście do grania i ogólny kształt Global Resistance Rising. Requiem w zasadzie od debiutu trzymają się prostej — i sprawdzonej, jak się okazało — formuły: tremolo, blast i do przodu. Bez wielkich komplikacji, bez udziwnień, bez ozdobników, no i bez wytchnienia. Bezpośrednia i zajebiście chwytliwa jazda od początku do końca, która w ich wykonaniu zawsze trafia do mnie z taką samą łatwością. Tu naprawdę nie trzeba rozkładać muzyki na czynniki pierwsze czy gmerać w poszukiwaniu drugiego dna, żeby załapać, o co chłopakom chodzi. Global Resistance Rising to kopiący w dupę szybki death metal, którego nie powstydziliby się weterani z Malevolent Creation w latach 2000–2004. No, może Szwajcarzy grają trochę brutalniej i nie przywiązują szczególnej wagi do popisów solowych, niemniej jednak muzyka wywołuje bardzo podobne wrażenia. Liczy się konkretny wygar, co zresztą Szwajcarzy sprytnie podkreślili dwoma niespełna półtoraminutowymi strzałami. Pozytywny obraz Global Resistance Rising dopełnia odpowiednio ciężkie brzmienie i czytelna, choć nie krystalicznie czysta produkcja. Jeśli o mnie chodzi, takie płyty mogą się ukazywać codziennie.
Na długo przed premierą "Algorythm" byłem przekonany, że w korespondencyjnym pojedynku Obscura–Beyond Creation to Kanadyjczycy będą górą i bez trudu zmiotą jakiś tam
Trzy lata temu akcje Krisiun straciły sporo na wartości, czemu zresztą nie ma się co dziwić, bo zachwytów nad
W ciągu ostatnich nastu lat Deicide przechodzili przez najróżniejsze zawirowania, ale nigdy nie były one na tyle poważne, żeby znacząco wpłynąć na cykl wydawniczy zespołu. Tym razem przerwa między kolejnymi płytami urosła do pięciu lat, choć w międzyczasie wyparował „tylko” niezadowolony z procesu (prze)twórczego Owen. Wprawdzie Jack miał spory wpływ na kształt
Może to i smutna konstatacja, ale Unleashed niczego ponad to, co nagrali, już nie wymyślą. Ba! Oni nawet nie próbują. To nic, bo przynajmniej ciągle ich stać na zupełnie przyzwoite płyty, którymi spokojnie można dociągnąć do emerytury. Na przykład takie jak The Hunt For White Christ. Po raz kolejny nie mamy do czynienia z mistrzostwem świata (ani Szwecji), jednak w porównaniu z
Jedenaście lat to szmat czasu, zwłaszcza dla aktywnie działającego zespołu. Tylko czy za taki można uznać Monstrosity? Amerykanie zawsze robili sobie solidne przerwy między kolejnymi płytami, ale tym razem już przesadzili. Właśnie dlatego nie łudziłem się, że po tak długim okresie nicnieróbstwa będą w stanie należycie spiąć dupy i nagrać album równie wspaniały co 


