Lubię Pyrexia, a przynajmniej staram się lubić, choć sam zespół wcale mi tego nie ułatwia. Wiele można o Amerykanach napisać, ale na pewno nie to, że potrafią utrzymać równą formę i każdy ich album wgniata w podłoże. Sympatia sympatią, ale są pewne granice i dlatego do przesłuchania Gravitas Maximus zabierałem się z ociąganiem, umiarkowaną ciekawością i bez wielkich oczekiwań. Dobrze na tym wyszedłem, bo to ich najbardziej przekonujący materiał od czasu „Age Of The Wicked”.
Płyta jest krótka, bardzo krótka, jednak w przypadku Pyrexia zakładanie z góry, że dzięki temu będzie ostro jebać czachę, jest z nadużyciem i przejawem naiwności. Wszak bardzo podobne objętościowo „Unholy Requiem” i „System Of The Animal” nawet nie tyle nie szarpały jelit, co potrafiły usypiać (zwłaszcza ta pierwsza). Z Gravitas Maximus sprawa wygląda na szczęście zdecydowanie inaczej – album ma w sobie więcej życia, bardziej nośnych aranżacji, jest urozmaicony pod względem dynamiki (czyżby zasługa nowego perkmana?), a przede wszystkim – nie nudzi i nie zamula.
Muzycy Pyrexia prawie nie dają słuchaczowi chwili na wytchnienie, a jeśli już trochę zwalniają obroty, to tylko po to, żeby po chwili uderzyć z jeszcze większą mocą albo rozkręcić jakiś konkretny groove. Tu jakiś blaścik, tam rytmy charakterystyczne dla późnego Broken Hope, a gdzie indziej mielonka w najniższych rejestrach. Nie ma w tych zabiegach wielkiej filozofii, ale już tyle wystarcza, żeby płyta nie stała się płaska i jednowymiarowa. Ponadto Gravitas Maximus może się pochwalić całkiem niezłym poziomem chwytliwości (szczególnie wybija się „The Day the Earth Shook (Survival Of The Fittest)” – trafiła się w nim nawet szczątkowa melodia), co w brutalnym death metalu nie jest znowu takie oczywiste. Innymi słowy mamy do czynienia z materiałem pod każdym względem ciekawszym od poprzedniego.
Pozytywne wrażenie dopełnia dobra produkcja albumu, która w naturalny sposób podkreśla brutalność muzyki. Każdy instrument jest doskonale słyszalny (w tym także bas), a całość brzmi ciężko i zajebiście gęsto, choć nie smoliście.
Gravitas Maximus to osiem utworów, za które udanie skupiają uwagę, i za którymi chętnie się podąża. Płyta mile zaskakuje, ale i rodzi pytania, czy następnym razem Pyrexia poradzi sobie równie dobrze. Ja trzymam za nich kciuki!
ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/PYREXIADEATHMETAL
Muszę się wam do czegoś przyznać. Za każdym razem jak widzę tag „Black/Death/Thrash” to zbiera mi się na odruchy wymiotne. Większość tego typu rzeczy ma wodnistą produkcję i zapierdala jak motorek, ale kompletnie bez sensu. To i też niekoniecznie jarała mnie początkowo perspektywa sprawdzenia Goatwhore. Ale wszystko do czasu…
Końcówka lat 90. XX wieku to na Wyspach Brytyjskich okres wymierania ekstremalnych odmian muzyki. Klasycy pokroju Napalm Death, Bolt Thrower czy Benediction wyraźnie obniżali loty albo działali na mniejszą niż przed laty skalę, zaś młodych po prostu nie było. Jakimś światełkiem w tunelu miała być działalność Akercocke, Infestation i opisywanego właśnie Gorerotted. Miała, bo tylko ci pierwsi przebili się na dłużej do świadomości słuchaczy. Pozostali niestety albo szybko zwinęli żagle, albo popadli w zapomnienie – sama wartościowa muzyka nie wystarczyła.
Możecie się ze mnie śmiać, ale kiedy pierwszy raz zobaczyłem klip do „Raise the Chalice”, to autentycznie myślałem, że jest to jakaś przerażająca okultystyczna msza, naśmiewająca się z symboliki chrześcijańskiej. To i też tym bardziej wybałuszyłem gały, kiedy się dowiedziałem, że to było jak najbardziej na serio i że wydźwięk miał być docelowo pro-Jezusowy. No cóż… może przejdźmy dalej…
Brazylijskie trio od ponad trzech dekad sieje deathmetalową pożogę, więc z pewnością należą im się słowa uznania za determinację, wierność obranej stylistyce oraz coraz wyższy poziom muzyczny. Wiadomo, Krisiun nie każdemu i nie w każdej swojej odsłonie musi pasować, ale uczciwie trzeba im oddać, że nigdy nie zeszli poniżej pewnego — dodam, że dla wielu nieosiągalnego — poziomu i nie nagrali ewidentnego gniota. Mimo to po chłodno przyjętych eksperymentach z rozbudowanymi formami, Brazylejros stopniowo wracają do optymalnej formuły.
Dzisiaj przyszedł czas na francuską legendę, która ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu, jest o dziwo nawet znana ludziom słuchających Death Metalu, przynajmniej tym co pasjonują się nim na poważnie. Co ważne, istnieje ona pod dwiema postaciami – jako S.U.P. oraz okazjonalnie jako Supuration. W zamierzeniu, ten pierwszy miał być tylko i wyłącznie dla „awangardowej” strony grupy (o tym później), ale w praktyce to tak naprawdę nie ma większej różnicy między obiema nazwami, jako że S.U.P. bynajmniej nie zrezygnował z growlingu i ostrości, a i Supuration bynajmniej nie gra sztampowego Death Metalu i też nie brakuje u niego dziwactw. Sprawę też gmatwa fakt, że Cube cz. 3 wyszedł zarówno w wersji „growling”, jak i „czystej”, co wg mnie już w ogóle niweczy sens używania różnych nazw.
Tak sobie patrzę na skład Occulsed i zastanawiam się, komu ten zespół jest tak naprawdę potrzebny do szczęścia – i mam tu na myśli ludzi za niego odpowiedzialnych. No serio, jeśli zebrać do kupy wszystkie składy, w które ci trzej Amerykanie są/byli zaangażowani, to wychodzi grubo ponad sto (!) nazw, przy czym absolutnym rekordzistą jest perkusista Jared Moran aktywnie „umoczony”, w momencie pisania, w ponad 40 bardzo lub jeszcze bardziej podziemnych aktów. Z kolei głównodowodzącym i największą gwiazdą (a nawet sellingpointem) kapeli jest Justin Stubbs, grający na co dzień w Father Befouled i Encoffination, które można potraktować jako wskazówkę tego, jak wygląda styl Occulsed.
Zespół, na którym się wychowałem i którego można śmiało wymieniać jako prekursora Death Metalu, obok innych grup jak (wczesny) Kreator, Morbid Angel, Master, Death, Sepultura, Possessed, itp., itd.
The Bowels Of Repugnance to jeden z wielu przykładów na to, że ludzie w Metal Blade byli kompletnie zieloni w temacie death metalu, a większość (jak nie wszystkie) wartościowych kapel, z jakimi mieli do czynienia w tym gatunku, podpisali przypadkiem. No bo zastanówmy się, co takiego ciekawego było na debiucie Broken Hope, co mogło przekonać do zespołu choćby najmniej wybrednego łowcę talentów? Hmmm… eee… mają długie włosy, robią średnio skoordynowany hałas, wokalisty nie można zrozumieć, a teksty są obleśne, no… eee… będzie z tego sukces na miarę Cannibal Corpse!
A teraz czas na coś z zupełnie innej beczki. Kocham ten zespół jak mało który, ponieważ jako jedni z nielicznych potrafią sprawić, że się łezka w oku potrafi zakręcić. Jakby ktoś miał czelność nie znać, to pokrótce powiem, że Celestial Season nagrał dwie uznane (i nietypowe) płyty utrzymane w stylu Doom/Death w latach ‘90, po czym przeszli na Stoner/Rock i się rozpadli kilka lat później.


