Przyznaję, że początkowo uznałem powrót Vomit The Soul po dziesięcioletniej przerwie za kompletne nieporozumienie – po jakiego wała im to potrzebne, nikt po nich nie płakał, swoje już zrobili, niech się teraz młodzi wykazują, itp., itd. Szanowałem ich za dokonania z przeszłości, więc nie uśmiechało mi się patrzenie na to, jak się błaźnią na stare lata. Okazało się, że nie doceniłem potencjału Włochów, bo Cold to nie tylko ich najlepszy album, ale i jeden z największych wyziewów w ramach brutalnego death metalu, z jakimi miałem styczność w ostatnim czasie.
Na Cold wszystko jest podporządkowane czystej, niczym nie pudrowanej brutalności. Szybkie tempa, gęste struktury i jeden wielki bulgot. Jakby tego było mało, Włosi podciągnęli się warsztatowo, więc od strony technicznej również niekiepsko wywijają. Ogólny poziom intensywności muzyki jest zatem zajebiście wyśrubowany i momentami aż trudno sobie wyobrazić, w jaki sposób można by to jeszcze podkręcić nie zatracając resztek czytelności. Vomit The Soul nie przewidzieli żadnej taryfy ulgowej dla mniej wyrobionych słuchaczy, którzy potrzebują czasu, żeby się oswoić z takim hałasem. Cold to jedna z tych płyt, których brutalność w pewnym momencie przytłacza i fizycznie męczy.
To, że Vomit The Soul po przerwie zaproponowali trochę bardziej zaawansowaną muzykę, nie oznacza, że nagle naszło ich na unowocześnienie stylu i wciskanie sweepów w co drugi riff. Nic z tych rzeczy, Włosi trzymają się dotychczasowej, sprawdzonej formuły i korzystają z tego, czego nauczyli się przez lata, a skoro potrafią więcej, to i grają więcej, w dodatku z pewną dbałością o różnorodność materiału. Szczególnie miłym urozmaiceniem są nawiązania do klasyki brutalnego death metalu w typie pierwszych płyt Cryptopsy, które zespół sprawnie powplatał w ten nowojorsko-kalifornijski łomot.
Do realizacji Cold w zasadzie nie mogę się przyczepić – krążek brzmi tak, jak tego oczekuję od rozsądnie wyprodukowanego brutalnego death metalu. Wprawdzie wydaje mi się, że brzmienie „Apostles Of Inexpression” było nieco tłustsze, ale też nie jestem przekonany, czy tamten sound również sprawdziłby się przy muzyce mocniej naszpikowanej zmianami tempa. Jedno przesłuchanie Cold w zupełności wystarczyło, żeby mój brak wiary w Vomit The Soul całkowicie wyparował. Teraz zżera mnie ciekawość, co też wysmażą z drugim gitarniakiem i Davide Billia, który ostatnio zastąpił oryginalnego perkusistę.
ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/vomitthesoulbrutal
inne płyty tego wykonawcy:
Wiecie za co najbardziej lubię Nile? Że zainspirowali prawdziwych Egipcjan do grania Metalu. Crescent pochodzi aż z samego Kairu, ale obecnie działa w Niemczech, z dość oczywistych przyczyn – granie Metalu w arabskim świecie może skończyć się źle (dość wspomnieć przypadki irańskich zespołów Arsames i Confess, które zostały skazane przez tamtejsze sądy na karę śmierci, przez co musiały uciekać z kraju prawdopodobnie na zawsze). Dlatego tym bardziej doceniam to, że nasz ulubiony gatunek znalazł swoich wyznawców również w tak odległych rejonach, mimo niebezpieczeństw, jakie im towarzyszą.
Przy opisie/ocenie Nucleus trzeba mieć się na baczności, żeby przykre okoliczności powstania tego materiału (śmierć Erika Lindmarka – gitarzysty i współzałożyciela Deeds Of Flesh) nie przesłoniły/wypaczyły jego rzeczywistej wartości, a z tego, co widzę – sporo osób ma z tym problem. A tak się składa, że przy trzeźwym podejściu, sprowadzonym tylko do muzyki, Nucleus nie jest arcydziełem i w żaden sposób nie deklasuje poprzednich płyt zespołu, ba – pod pewnymi względami nawet jest od nich słabszy.
Przy okazji nowego długograja Belphegor odświeżyłem sobie coś od nich starszego, aby sobie zrobić małe porównanie między kiedyś a dziś. Nie tyle dlatego, aby szukać jakiś zmian w ich Blackened Deathowym stylu (a może Deathened Black Metalowym?), ale sobie poprzypominać stare dobre czasy i zestawić je z obecnymi. Trochę jakbym niepotrzebnie założył, że się rozczaruję.
Lubię Pyrexia, a przynajmniej staram się lubić, choć sam zespół wcale mi tego nie ułatwia. Wiele można o Amerykanach napisać, ale na pewno nie to, że potrafią utrzymać równą formę i każdy ich album wgniata w podłoże. Sympatia sympatią, ale są pewne granice i dlatego do przesłuchania Gravitas Maximus zabierałem się z ociąganiem, umiarkowaną ciekawością i bez wielkich oczekiwań. Dobrze na tym wyszedłem, bo to ich najbardziej przekonujący materiał od czasu „Age Of The Wicked”.
Muszę się wam do czegoś przyznać. Za każdym razem jak widzę tag „Black/Death/Thrash” to zbiera mi się na odruchy wymiotne. Większość tego typu rzeczy ma wodnistą produkcję i zapierdala jak motorek, ale kompletnie bez sensu. To i też niekoniecznie jarała mnie początkowo perspektywa sprawdzenia Goatwhore. Ale wszystko do czasu…
Końcówka lat 90. XX wieku to na Wyspach Brytyjskich okres wymierania ekstremalnych odmian muzyki. Klasycy pokroju Napalm Death, Bolt Thrower czy Benediction wyraźnie obniżali loty albo działali na mniejszą niż przed laty skalę, zaś młodych po prostu nie było. Jakimś światełkiem w tunelu miała być działalność Akercocke, Infestation i opisywanego właśnie Gorerotted. Miała, bo tylko ci pierwsi przebili się na dłużej do świadomości słuchaczy. Pozostali niestety albo szybko zwinęli żagle, albo popadli w zapomnienie – sama wartościowa muzyka nie wystarczyła.
Możecie się ze mnie śmiać, ale kiedy pierwszy raz zobaczyłem klip do „Raise the Chalice”, to autentycznie myślałem, że jest to jakaś przerażająca okultystyczna msza, naśmiewająca się z symboliki chrześcijańskiej. To i też tym bardziej wybałuszyłem gały, kiedy się dowiedziałem, że to było jak najbardziej na serio i że wydźwięk miał być docelowo pro-Jezusowy. No cóż… może przejdźmy dalej…
Brazylijskie trio od ponad trzech dekad sieje deathmetalową pożogę, więc z pewnością należą im się słowa uznania za determinację, wierność obranej stylistyce oraz coraz wyższy poziom muzyczny. Wiadomo, Krisiun nie każdemu i nie w każdej swojej odsłonie musi pasować, ale uczciwie trzeba im oddać, że nigdy nie zeszli poniżej pewnego — dodam, że dla wielu nieosiągalnego — poziomu i nie nagrali ewidentnego gniota. Mimo to po chłodno przyjętych eksperymentach z rozbudowanymi formami, Brazylejros stopniowo wracają do optymalnej formuły.
Dzisiaj przyszedł czas na francuską legendę, która ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu, jest o dziwo nawet znana ludziom słuchających Death Metalu, przynajmniej tym co pasjonują się nim na poważnie. Co ważne, istnieje ona pod dwiema postaciami – jako S.U.P. oraz okazjonalnie jako Supuration. W zamierzeniu, ten pierwszy miał być tylko i wyłącznie dla „awangardowej” strony grupy (o tym później), ale w praktyce to tak naprawdę nie ma większej różnicy między obiema nazwami, jako że S.U.P. bynajmniej nie zrezygnował z growlingu i ostrości, a i Supuration bynajmniej nie gra sztampowego Death Metalu i też nie brakuje u niego dziwactw. Sprawę też gmatwa fakt, że Cube cz. 3 wyszedł zarówno w wersji „growling”, jak i „czystej”, co wg mnie już w ogóle niweczy sens używania różnych nazw.


