Chciałbym z dumą zaprezentować jeden z tych klasyków, który często pojawia się na różnej maści listach z rekomendacją Starej Szkoły Death Metalu. Ale słuchając tego albumu, ciężko uwierzyć, że ci przedwojenni bajarze, stworzyli go jeszcze w latach ’90, jako że ma on dużo więcej wspólnego ze współczesnym graniem. Mianowicie, grupa jest na wyraźnym rozstaju dróg jeśli chodzi o Brutalność z bulgoczącym wokalem, a Progresywno-Technicznymi wstawkami melodyjnymi. Ja bym jednak rzekł, że formacja może nie tyle wyprzedziła swoją epokę, co bardziej wyszła naprzeciw jej oczekiwaniom.
Bo to, że płyta jest dziwna, udowadnia już drugi track „A Level Higher”, z niepokojącym początkiem, w którym wokalista sobie coś gdera i lamentuje. Wokal zresztą nie ma żadnych problemów ze skakaniem między znanymi nam formami ekspresji w tym gatunku. Wszystko to jest jednak… ekscentryczne, jakby muzycy brali jakiś mocny kwas. Zresztą, z każdym kolejnym utworem muzyka nabiera coraz więcej posmaku schizofrenicznego w swych rozkminach gitarowych – kończący album „Epitaph” jest tego zgrabną laurką i zwieńczeniem.
Zastanawiałem się więc w jaki sposób wytłumaczyć zacnym czytelnikom to, co właściwie usłyszałem. Nazwanie tego hybrydą Godflesh/Kataklysm/NYDM z Atheist/Cynic nie oddaje w pełni dziwactwa płyty. Nie wiem, czy oni są niekompetentnymi świrami udających wirtuozów, czy też niekompetentnymi wirtuozami udających świrów. W odpowiedzi na moje rozterki przyszła mi taka myśl; istnieje taki gatunek, co to się zwie Free (Form) Jazz, który opiera się na pozornej improwizacji, a w której przełamywane są konwencjonalne progresje, harmonie czy też ogólnie szeroko rozumiane zasady.
Przesadziłbym, gdybym chciał porównać Omnipotence do Free Jazzu tak 1:1, to jednak nie ten poziom, zwłaszcza że Wicked Innocence stara się w jakiś sensowny sposób dopiąć swoje pomysły w logiczną klamrę, ale efekt końcowy wciąż zdaje się wymykać słuchaczowi, przyzwyczajonemu do standardowej rozwałki, ze względu na swój charakter, gdzie każdy instrument chce jakby chadzać swoją własną ścieżką. Dlatego też nawet w 2023 r. muzyka ta jest w stanie pozytywnie zaskoczyć, zwłaszcza jak komuś się przejadły nowoczesne produkcje i szuka czegoś szalonego z pasją i duszą.
ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/WickedInnocenceUtah
Otrzymując tę EP do recenzji nie wiedziałem o zespole (lub też bardziej jednoosobowym projekcie) nic. Ot, czy nie zechcę owego tworu przedpremierowo ocenić. Podszedłem zatem do materiału bez uprzedzeń i oczekiwań. Po wielokrotnym przesłuchaniu sprawdziłem sobie postać twórcy Krystiana. Jest to postać obeznana w procesie twórczym, gdyż ma w swoim muzycznym CV już kilka zespołów i wiele wydawnictw. Ja nie wiedząc tego (zabieg specjalny) podchodziłem do materiału jak do dziewicy czystej i niewinnej. Dostrzegając nazwę „Cosmosphere” domyśliłem się z czym mogę mieć tutaj do czynienia. Kosmos i jego bezkresna otchłań to tematyka wielu black metalowych zespołów. Pierwsze pytania, które mnie naszły polegały na tym czy ów twórca Krystian poszedł bardziej w klimaty np. Darkspace, czyli blacku połączonego z ambientem, zaiste kosmiczne granie, czy coś bardziej klasycznego. Drugie pytanie to jak długa będzie ta Ep-ka. Pytanie może tendencyjne, ale kiedy możesz mieć do słuchania materiał wyrywający się wręcz ze wszelkich ram gatunkowych może być to ciężkie doznanie. Pierwsze światełko w tej ciemności kosmosu dostrzegłem widząc jej długość. Mam przed sobą niespełna 20 minut podzielone na 4 utwory. No i na koniec wątpliwości, czy materiał nie będzie przekombinowany? Będę obcować z zimnym, niczym kosmos, wyrachowanym procesem twórczym, czy może prądem przewodnim będzie galaktyczny chaos? Czas zatem zgłębić się w entropię Cosmosphere.
Pierwsza dekada działalności to dla Faeces okres bytności w głębokim podziemiu, w dodatku praktycznie na obrzeżach lokalnej sceny. Ta sytuacja w pewnym sensie uległa zmianie za sprawą
Holandia, jak na mały kraj, miała dysproporcjonalnie dużą ilość jakościowych grup. Posunąłbym się nawet dalej i zapytał, czy w ogóle istniała jakaś kiepska grupa z tego kraju, grająca Death Metal w latach ’90? Owszem, nie wszystkie wydawnictwa wyglądały zachęcająco, jak np. dzisiejszy protagonista, a nawet wręcz tego typu grafika nie kojarzyła się z ekstremalnym graniem, a już tym bardziej na dobrym poziomie. Aczkolwiek na szczęście re-edycja Vic Records ma już bardziej „normalną” i pasującą okładkę.
Według oficjalnej doktryny dopiero trzecia płyta Immortal wywindowała zespół do blackmetalowej czołówki, choć obiektywnie patrząc, na jej szczycie byli już dwa lata wcześniej. Której wersji by się nie trzymać, faktem jest, że Battles In The North mocno wpłynęła na pozycję Norwegów na świecie, a przy okazji dobitnie podkreśliła ich odwagę i indywidualne podejście do gatunku, bo po raz kolejny zrobili coś, co nijak się miało do szczegółowych wytycznych spisanych ongiś w piwnicy Helvete.
Istnieje pewne tabu, jeśli chodzi o plagiatowanie… ups, znaczy „inspirowanie” się daną grupą. Nikt nie widzi problemu w tym, że ktoś na bezczela zżyna od CC, Slayer, albo Suffocation, ale z jakiegoś powodu kalkowanie Hellhammera jest bardzo niu niu niu niedobre, wręcz źle widziane w Metalowym światku. Po części na pewno wpływ ma na to status legendy, ale pewnie jest to przede wszystkim odbierane jako sztuczna próba grania amatorskiego, w celu bycia „kvlt”.
Ten pozornie typowy amerykański zespół zaczynał przygodę z muzyką w 1997 jako Christ Denied, by po dwóch latach — z własnej inicjatywy bądź też wskutek nacisków Dave’a Rottena — przechrzcić się na Severed Savior. Już pod nowym szyldem chłopaki nagrali jedno takie se demo oraz mizernie brzmiącą epkę „Forced To Bleed”, która zapewniła im papiery z Unique Leader. W jakim stopniu w zdobyciu kontraktu pomogło im to, że bardzo starali się grać jak Deeds Of Flesh, a w składzie mieli byłego muzyka Deeds Of Flesh – to pewnie pozostaje ich tajemnicą, choć ja mam na ten temat pewne przypuszczenia…
Czy jest coś przyjemniejszego na jesienno-zimowe wieczory, niż poza grubym sweterkiem, opatulić się ciepłym kocykiem, zrobić sobie klasyczne kakałko z pianką i łyżką miodu, schrupać sobie rogalika z nadzieniem, wrzucić trochę drewna do kominka (jak się takowy ma) i wczuć w pełni w komfortową atmosferę, puszczając sobie zacną twórczość japońskiego Coffins? Dla mnie na pewno nie.
Severe Torture nie potrzebowali dużo czasu, żeby za sprawą jednej demówki i dużej aktywności koncertowej wyrobić sobie niezłą renomę na scenie. Ugruntowali ją wydanym ledwie trzy lata po założeniu kapeli debiutem, za sprawą którego szturmem wdarli się do czołówki holenderskiego death metalu, w wadze ciężkiej detronizując nawet Sinister. Przy okazji to właśnie oni, wespół z Houwitser i Centurian, zapoczątkowali w Niderlandach wysyp młodych gniewnych, którzy za nic mieli rodzime (czy ogólniej – europejskie) wzorce, a główne inspiracje czerpali od kapel zza oceanu.
Wombbath, jak wiele innych deathmetalowych przypadków, przez długi czas był „zespołem jednej płyty”. W sensie, że nagrał pomniejszego klasyka i potem sobie zniknął niezauważony przez nikogo. No dobra, była jeszcze epka, ale o tym nie będziemy gadać. I również jak wiele innych, podobnych im gagatków, gdy pojawiła się koniunktura na różnej maści powroty, zdecydowali się przypomnieć młodzieniaszkom o sobie i trochę namieszać na scenie. Można nawet powiedzieć, że od 2014 r. powiększyli swoją dyskografię dosyć imponująco.


