Debiut Inherit Disease spotkał się z ciepłym, miejscami nawet entuzjastycznym przyjęciem, czego ja, przyznam szczerze, w ogóle nie rozumiem – może się na nim nie poznałem, może poświęciłem mu zbyt mało czasu, a może po prostu niczym specjalnym się nie wyróżniał i stąd też szybko popadł w zapomnienie. W przyrodzie jednak nic nie ginie i pochwały, które były na wyrost w stosunku do „Procreating An Apocalypse”, mogę bez wahania wykorzystać przy opisie młodszego o cztery lata Visceral Transcendence”.
Między tymi płytami w zespole doszło wymiany połowy składu, w dodatku tej istotniejszej (gitarniak i perkusista), więc w jakimś stopniu musiało się to odbić na muzyce, jej stylu czy choćby poziomie wykonawczym. No i tak: podejście do grania pozostało nienaruszone, ale jakość tegoż grania wyraźnie wzrosła. Dość napisać, że Inherit Diseasee na Visceral Transcendence to już ekstraklasa brutalnego i technicznego death metalu z Ameryki, a generowany przez nich wyziew odznacza się nade wszystko morderczą intensywnością. Panowie wymiatają z pełnym zaangażowaniem, nie uznają żadnych przestojów oraz komplikują życie słuchaczom (i sobie przy okazji) na wszelkie możliwe sposoby, więc dopiero po wybrzmieniu ostatnich dźwięków „Maelstrom Of Vindictive Torment” (odpowiednio podrasowany numer z pierwszej demówki) pojawia się dobra okazja na złapanie oddechu – takiego głębokiego, przed kolejnym wymagającym przesłuchaniem.
O dużej klasie Inherit Disease świadczy to, że potrafią zgrabnie połączyć bezlitosną sieczkę (naturalnie głównie w bardzo szybkich tempach) z odrobiną niewymuszonej chwytliwości w riffach oraz doskonale wiedzą, ile miejsca zostawić dla wokali, żeby materiał nie był przegadany. Każdy z utworów ma dość wyróżników i charakterystycznych zagrywek, żeby nie zlać się z innymi, jednak zebrane jako całość zachowują odpowiednią spójność. Dzięki temu Visceral Transcendence daleko do monotonii, a już na pewno nie jest aż tak jednowymiarowy, jak by się to mogło na pierwszy rzut ucha wydawać.
Jako że muzyka spełnia moje wymagania, to przyczepić mogę się jedynie do realizacji. Płyta brzmi zdecydowanie lepiej niż „Procreating An Apocalypse”, ale ciągle nie idealnie. W niskich rejestrach wszystko jest OK (i na szczęście one dominują), jednak w wysokich zdarza się, że dźwięk trochę kaleczy. Nie do końca pasuje mi to, jak nastrojono werbel, a i bas wydaje się mieć za mały przester do takiej miazgi. Na plus produkcji muszę za to zaliczyć dużą selektywność.
Visceral Transcendence to pół godziny pierwszorzędnej jazdy, którą z przyjemnością powinni wciągnąć wszyscy fani naprawdę brutalnego i inteligentnie podanego death metalu. Pomimo upływu lat ta muzyka nic nie straciła ze swojej świeżości i gniecie równie dobrze, co w momencie premiery.
ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/InheritDisease
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- VISCERAL THRONE – Omnipotent Asperity
Zacznijmy od oczywistości. Legendarna grupa, która nie kalała się złymi płytami. Nawet jeśli przestali się rozwijać gdzieś tak w połowie dyskografii, to zawsze potrafili robić dobre, niewymuszone utwory. I oczywiście fakt, że choć mieli materiał na jeszcze jeden album przed rozpadem, którego nie wydali, bo uznali go za słaby, również dodaje grupie pewnej estymy.
Pochodzący z Chicago Demented Ted zaczynał w 1986 od typowego thrash’u, jakiego wówczas było pełno, by już na początku kolejnej dekady stopniowo zradykalizować muzykę i skierować ją w stronę jedynie słusznego death metalu. Była to świetna decyzja, bo to właśnie w tym gatunku Amerykanie mogli zabłysnąć i w pełni uwolnić swój niemały potencjał, co jednak nie znaczy, że całkowicie pozbyli się wcześniejszych wpływów, bo te – w odpowiednio podkręconej formie – towarzyszyły im do samego końca. Największym osiągnięciem zespołu jest znakomita czteroutworowa demówka „Despair” z 1992, która zapewniła mu koszmarny w skutkach kontrakt z raczkującą Pavement.
Dzisiaj postaram się bez lania wody. Słuchając tego zespołu o adekwatnej nazwie, zauważyłem, że mało się o nich mówi w necie, więc postanowiłem to naprawić. Ich tag z pewnością odstrasza – Melodic Black/Viking/Death Metal (o ja pierdziu). Brrrr, aż mi cierpko i się wzdrygam.
Hour Of Penance udało się jakoś zaznaczyć swoją obecność na europejskiej scenie dzięki dwóm pierwszym płytom, jednak pomimo ich dość wysokiego poziomu (zwłaszcza jak na standardy Xtreem Music i pochodzenie zespołu) trudno byłoby wskazać na nich cokolwiek wyjątkowego czy doszukiwać się „czegoś więcej”, co mogłoby w niedalekiej przyszłości przesądzić o przełomie w karierze zespołu. Jak się okazało, był tam, choć dobrze ukryty, niemały potencjał, bo już po wydanym w 2008 roku The Vile Conception Włosi zaliczyli gwałtowny wzrost popularności/rozpoznawalności i w pełni zasłużenie awansowali w hierarchii światowego death metalu.
Zespół, którego chciałoby się nazwać wielkim wygranym, bo nie tylko udało im się wrócić po dekadach przerw i trudności, ale również zaliczyli na przestrzeni owych lat progres, gdyby nie jeden mały szkopuł. Ale zacznijmy od początku.
Powrót Phlebotomized, choć nie spektakularny, mógł się podobać, bo przyniósł ze sobą muzykę, której odpowiedników próżno było szukać na współczesnej scenie; była czymś zupełnie innym. Na pewno nie świeżym i nowatorskim, ale intrygującym – może nawet swego rodzaju guilty pleasure. Na ostatniej epce zespół wyraźnie się poprawił: zrezygnował ze skrajności i dziwnych eksperymentów, pozbył się skrzypiec i w rezultacie ujednolicił muzykę stylistycznie. Było dobrze, a zapowiadało się, że będzie jeszcze lepiej. A tu zonk – na Clouds Of Confusion Holendrzy nie podjęli ani jednej próby, żeby urwać mi dupę.
Przeglądając sobie katalogi płytowe poszczególnych sklepów, bardzo się ucieszyłem jak zobaczyłem re-edycję Procreate the Petrifactions – ta estońska formacja przecierała szlaki na swoim ogródku i robiła to na naprawdę wysokim poziomie, co jest wręcz kuriozalne, jak się poczyta o tym, jakie mieli problemy choćby z kupieniem sprzętu, nie mówiąc już o samodzielnym wyprodukowaniu płyty i innych problemach post-komunistycznego kraju. Efekt końcowy mógłby przyćmić wiele ekip pierwszoligowych, jak choćby Internal Bleeding, którzy też sami sobie zrobili krążek i brzmieniowo wyszła z tego kupa. Dołączone demko jako bonus też bije na głowę wiele szwedzkich, amerykańskich i tym podobnych wysrywów zalewających rynek „re-edycji”. Widocznie trzeba coś naprawdę kochać, jeśli chce się stworzyć coś wielkiego. Ale to taka moja mała dygresją.
Ja to jeszcze umiarkowanie kurwowałem na kierunek, który Fallujah obrali na
Jak to się mawia, do trzech razy sztuka. Zwieńczeniem poszukiwań poprzez metodę prób i błędów jest oto ten klasyk, o którym śmiało można powiedzieć, że wychował następne pokolenia fanów Death Metalu, co było zresztą widoczne w latach boomu na Slam/Death Metal w latach 2007-2013.


