Uhuhu, Behemoth potrzebował aż czterech lat, żeby zrobić kopię „I Loved You At Your Darkest” – pomyślałem, po raz pierwszy brnąc przez kolejne kawałki na Opvs Contra Natvram. Z czasem to wrażenie trochę się rozmyło i materiał nabrał indywidualnych cech, co nie zmienia faktu, że dwunasta płyta zespołu zawiera sporo trudnych do uzasadnienia pomysłów (choćby przydługie intro) oraz powtórek z mniej lub bardziej odległej przeszłości. Na szczęście nie samymi reminiscencjami Opvs Contra Natvram stoi i znalazło się tu kilka naprawdę ciekawych perełek, do których jednak trzeba się dokopać.
Największym problemem Opvs Contra Natvram jest bodaj to, że przynajmniej połowa materiału to numery dość wtórne, bez wyrazu, z których nie wynika nic konkretnego. Owszem, właściwe każdy jest inny i zawiera jakieś lepsze momenty (które ja bym sprowadził do solówek i gęstszego napierdalania), ale te upchnięte w jednym bloku — od czwartego do siódmego kawałka — nie nastrajają zbyt pozytywnie i mogą zwyczajnie nudzić, zwłaszcza że trzymają poziom tych słabszych z „I Loved You At Your Darkest”. Wiadomo, jest w nich obecny charakterystyczny styl Behemoth, ale są zagrane na pół gwizdka i bez wielkiej inwencji.
O wiele ciekawiej prezentuje się „Thy Becoming Eternal” – więcej w nim ognia, sensownych urozmaiceń i przekonujących rozwiązań, jednak i on stanowi zaledwie rozgrzewkę przed prawdziwymi sztosami. Najbardziej wyróżniają się i największe wrażenie robią na mnie „The Deathless Sun” i „Once Upon A Pale Horse” oraz trochę im ustępujący „Versvs Christvs”. Dopiero w tych utworach Behemoth pokazuje w pełni, na co go stać – że potrafi śmiało wyjść poza wypracowaną formułę, pokombinować ze strukturami, klimatem, nieoczywistym feelingiem i zaskoczyć czymś nowym, a przy tym nie zatracić tożsamości. Te trzy (dwa i pół…) kawałki niosą ze sobą powiew świeżości na miarę „Bartzabel” z poprzedniej płyty, więc na pewno zostaną zapamiętane na dłużej.
Jak więc widać, na Opvs Contra Natvram występuje duży rozstrzał jeśli chodzi o styl i poziom poszczególnych kompozycji, co sprawia, że materiał jako całość nie ma jasno określonego kierunku i lokuje się gdzieś pomiędzy zróżnicowanym a niespójnym. Gdyby nie bardzo dobre brzmienie i klasowa produkcja (z wyraźnie pracującym-pływającym basem), skłaniałbym się pewnie ku tej drugiej opcji. Ponadto na plus albumu działa starannie przygotowana, choć nieprzeładowana oprawa graficzna – niby to odwołująca się do korzeni gatunku, a jednak wysublimowana.
W moim odczuciu Opvs Contra Natvram to płyta z tych przejściowych — pomostów między starym a nadchodzącym nie wiadomo czym — które zwykle przechodzą bez echa. Nie powala, nie rajcuje, ale też nie można jej całkowicie skreślić dzięki paru znakomitym numerom.
ocena: 6,5/10
demo
oficjalna strona: www.behemoth.pl
inne płyty tego wykonawcy:
Kilkanaście lat temu świat na nowo odkrył Demilich, co w krótkim czasie doprowadziło do prawdziwego wysrywu lepszych i gorszych kapel grających… no, starających się grać pod Finów. Nie był to aż taki boom, jak z „grającymi pod Incantation”, bo i popularność stylu mniejsza, i próg wejścia wyższy, ale tych nieodróżnialnych od siebie epigońskich zespołów narobiło się stanowczo zbyt wiele. Do nas ta moda, jak każda zresztą, dotarła ze sporym opóźnieniem — chciałbym się łudzić, że w okresie schyłkowym — więc i Polandia doczekała się wreszcie swojego reprezentanta. Tak dochodzimy do debiutu Toughness.
Vltimas to projekt, którego założenia na papierze kompletnie nie trzymały się kupy, a jednak jego debiut okazał się jednym z ciekawszych albumów 2019 roku i przez długi czas nie opuszczał mojego odtwarzacza. Oczekiwania miałem niekonkretne, w dodatku na bardzo niskim poziomie, więc łatwo było mnie pozytywnie zaskoczyć. To w żaden sposób nie umniejsza wartości muzyki, jaka znalazła się na
W ciągu zaledwie trzech lat działalności, w dodatku w niesprzyjających warunkach, Angelcorpse szturmem wdarli się do czołówki gatunku, zyskali ogromny szacunek fanów (i taką se popularność), a dzięki genialnemu
Ostatnia dekada upłynęła Defeated Sanity na stopniowym odchodzeniu od tego, czym zasłynęli na początku działalności (a więc brutalnego i technicznego death metalu) i jednoczesnym tworzeniu nowej jakości w znacznie poszerzonych ramach… brutalnego i technicznego death metalu. W krótkich żołnierskich i jakże filozoficznych słowach: grają z grubsza to samo, ale inaczej. O ile jeszcze na
Debiut Heresiarch wywołał tu i ówdzie niemałe poruszenie, z zespołu zrobiono nową nadzieję war metalu i upatrywano w nim głównej konkurencji dla ziomków z Diocletian. U mnie, co tu ściemniać, „Death Ordinance” wleciał jednym uchem i wyleciał drugim, nie pozostawiając po sobie znaczącego śladu – ot sprawnie podana i niczym się nie wyróżniająca kupa hałasu, w dodatku niekoniecznie takiego, do którego chciałoby się wracać choćby co miesiąc. Dość powiedzieć, że do premiery Edifice miałem spore problemy ze zlokalizowaniem tej płyty na półce. Na szczęście przyszło nowe, które pozwoliło mi inaczej spojrzeć na ten zespół.
Dobrze jest zejść ze sceny niepokonanym, z podniesionym czołem i na własnych warunkach. Fani docenią taką postawę i tłumnie zjawią się na pożegnalnych koncertach, nakupią gadżetów, zrobią pamiątkowe fotki i będzie git. Do czasu, bo później przychodzi dumnie siedzieć na dupie, patrzeć na topniejące zasoby i zżymać się na myśl o górach niezarabianych pieniędzy. W takiej sytuacji znalazł się Kerry King po, tymczasowym, zamknięciu rozdziału pod tytułem Slayer. Wiadomo było, że samym pieprzeniem głupot w wywiadach długo nie utrzyma zainteresowania mediów, potrzebny był mu nowy zespół, z dużymi nazwiskami w składzie i… starą muzyką.
Ingurgitating Oblivion to bezsprzecznie jeden z najbardziej ambitnych zespołów u naszych zachodnich zabor… tego, sąsiadów. Niemcy od lat całkiem udanie poszerzają formułę technicznego death metalu, nie idąc przy tym na łatwiznę ani żadne kompromisy. A, no i nie zważają, czy ktokolwiek spoza zespołu ogarnia te ich pokręcone wizje. Nie powiem, takie aroganckie podejście, ignorujące możliwości i oczekiwania odbiorców, zawsze mi imponuje — tak jak zaimponował mi „Vision Wallows In Symphonies Of Light” — ale i ja czasami osiągam punkt wyrzygu, kiedy spektrum artyzmu jest zbyt szerokie.
Do nagrań czwartego krążka muzycy Vomit The Soul przystępowali w poważnie odmienionym (a zarazem wzmocnionym) składzie, stąd też po następcy
Zadziwiająco długo kazali nam czekać na swój trzeci album kanadyjscy nihiliści z Adversarial. Z każdym kolejnym rokiem apetyt na nową muzykę oraz oczekiwania z nią związane rosły, a po dziewięciu latach zrobiły się wręcz niebezpiecznie wysokie. Od początku było wiadomo, że pobić „Death, Endless Nothing And The Black Knife Of Nihilism” będzie im zajebiście trudno, że naprawdę muszą spiąć dupska i dać z siebie wszystko. No i cóż, albo zwieracze już im nie domagają i gdzieniegdzie pojawiają się luzy, albo w tej chwili stać ich tylko na tyle. Tak, Solitude With The Eternal… nie ma startu do poprzednika, choć na pewno nie jest też słabym krążkiem.


