Dziesiąta, jubileuszowa płyta tzw. Norweskiego True Death Metalu. Z oryginalnych założycieli formacji pozostał już tylko Daniel Olaisen, którego idea pokazania, że Norwegia nie tylko Black Metalem stoi, jest ciągle żywa i aktualna.
Przyznam szczerze, że nigdy nie pałałem specjalną miłością do tej marki, zwłaszcza że mój pierwszy kontakt z ich twórczością dotyczył okresu, kiedy byli w Earache, który uważam za najsłabszy w historii grupy. To i też, gdy zdobyłem sobie ich najnowsze dzieło kompletnie w ciemno, miałem lekką obawę, zwłaszcza że ich poprzedni album („Fit to Kill”) wydawał mi się nudny i siermiężny w swej brutalności.
Dlatego bardzo mile zaskoczyło mnie to, co usłyszałem. Imperial Congregation postawił na klimat z czasów pierwszych płyt, bez sieki ze środkowego okresu działalności czy plagiatowania m.in. Slayera. Kompozycje zostały ubrane w precyzyjniejszą formę, dodane zostały chwytliwe riffy (posypane Groove), połączone z refrenowym solówkami, tworząc śmiertelną i jakże przystępną kombinację. Już przy pierwszym przesłuchaniu rzuciły mi się w ucho takie diamenty jak „Itika”, „Inferior Elegance”, a w następnych „We All Bleed” oraz (wg mnie najlepszy) „6:7”, przywodzący na myśl Deicide, ale z dominującymi wpływami Thrash. Nie byłby to też prawdziwy norweski zespół, gdyby nie miał od czasu do czasu charakterystycznie zagranej skandynawskiej melodii, jak w otwierającym, tytułowym tracku czy wieńczącym płytę, 7-minutowym opus magnum „Zarathustra”.
Jak na prawie-Brutalny Death Metal, to nie da się zaprzeczyć, że całościowo brzmi to bardzo… przebojowo. Nie wiem na ile wpływ na to miało przejście do stajni Nuclear Blast (mam wrażenie jakby każdy zespół, który lubię, należał obecnie do tej wytwórni), a na ile jest to po prostu efekt większej pracy włożonej w skomponowanie materiału. Można oczywiście trochę ponarzekać, że większość piosenek jest opartych na podobnym schemacie albo ma podobny do siebie początek, ale też nie każdy potrafi być równie zróżnicowany jak np. Edge of Sanity.
Bardzo cenię sobie również wokal – niby zwyczajny growl, ale wykonany w perfekcyjny sposób i idealnie dopasowujący się do reszty. I choć przyznaję bez bicia, że prawdopodobnie nie rozpoznałbym zespołu, gdyby mi ktoś ich puścił losowo z innymi tego typu grupami (jak np. Sinister), to i tak nie nazwałbym tego muzyką wtórną. Co do zasady wolę rezerwować to określenie na płyty, które mnie męczą przy słuchaniu i których nie chce się słuchać więcej, niż kilka razy na rok, albo rzadziej.
Po raz kolejny więc mam do czynienia z czymś, co nie jestem w stanie określić inaczej niż słowem „sympatyczny” (tak, mnie też to razi). Jest to bardzo przyjemna muzyka, której nie mam nic do zarzucenia, mimo iż nie jest to coś, co wyróżniałoby się w sposób wyraźny na tle innych, podobnych produkcji. Jest to też zdecydowanie jedna z lepszych płyt Blood Red Throne. Można powiedzieć, że przesadzam, dlatego lepiej by było, abyście sami sprawdzili i się przekonali.
ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/BloodRedThroneOfficial
inne płyty tego wykonawcy:
W kulturze zachodu, przynajmniej tego bardziej cywilizowanego, znęcanie się nad starszymi, wyśmiewanie ich nie jest najlepiej widziane, ale zrozumcie – czasem trzeba to zrobić. Weźmy taki Kreator, który przynajmniej od dekady zjeżdża gołą dupą po równi pochyłej i jakoś nie chce wyhamować. Bohaterowie tej recenzji, w porównaniu z Destruction i Sodom, z płyty na płytę dziadzieją i miękną na potęgę, choć w przeciwieństwie do tamtych kapel nie zaliczyli ostatnio żadnych poważnych zawirowań. Zaliczyli za to występ w telewizji śniadaniowej…
Długie przerwy między kolejnymi płytami to już standard, jeśli chodzi o Abysmal Torment, więc nie byłem zaskoczony, że na przygotowanie The Misanthrope Maltańczycy potrzebowali aż czterech lat. Obawiałem się jedynie, czy i tym razem nie zechcą nadrobić straconego (?) czasu i zaserwują odbiorcom znacznie więcej, niż ci są w stanie fizycznie przyjąć. Na całe szczęście muzycy najwyraźniej zdali sobie sprawę z tego, że 60 minut „trójki” to było przegięcie i dlatego nagrali materiał prawie o połowę krótszy niż poprzedni, dzięki czemu chętniej będzie się do niego wracać.
Choć ich pierwszy album cieszył się sporym szacunkiem na scenie, to z przyczyn życiowych ekipa nie była w stanie skapitalizować dobrej famy i pójść od razu za ciosem, jak początkowo planowali. Niemniej jednak i tak stosunkowo szybko wyszło ich następne dzieło, niemalże równo po 2 latach.
Pamiętacie, kiedy pierwszy raz usłyszeliście „Hell Awaits”? Albo zobaczyliście okładkę starego Cannibal Corpse? Dla mnie takim punktem bez odwrotu była twórczość Marduka. Każdy miał ten moment, kiedy muzyka ekstremalna była jak zakazany owoc. Pewne tabu dźwiękowe, którego przekroczenie wzbudzało lęk i strach przed konsekwencjami.
Pięcioletnia przerwa wydawnicza — nie liczę w tym miejscu zapchajdziury „Abiogenesis – A Coming Into Existence” — to dla Origin coś nowego, a zarazem niezaprzeczalnie rozsądnego. Jakby nie patrzeć, ostatnie albumy Amerykanów jakoś szczególnie nie różnią się od siebie, więc przy zachowaniu dotychczasowego, trzyletniego cyklu, istniało ryzyko doprowadzenia słuchaczy do wyrzygu, gdyby po raz kolejny dostali to samo. A tak proszę – wystarczyło dziadów wziąć na przeczekanie i wzbudzić w nich głód muzyki Origin, dzięki czemu Chaosmos, który w żaaaaaden sposób nie rewolucjonizuje stylu zespołu, powinien każdemu z fanów wejść bez popitki.
Choć zespół nauczył się na błędach brzmieniowych popełnionych na swoim debiucie, to niestety i tym razem trafił na ścianę w postaci producenta ignoranta nierozumiejącego kompletnie wizji zespołu i dlatego też, mimo widocznej poprawy dźwięku, wciąż to nie jest jeszcze ten szczyt możliwości, na jaki było stać Internal Bleeding.
Zdobyłem swoją kopię całkiem niedawno, bo w tym roku (2022) i zastanawia mnie, czy to biedactwo nie leżało w magazynach aż od 2004 r. Chyba nikt tego nie chciał poza mną, bo wydanie jest w oryginalnym digipaku. Cóż, głupcy, nie wiedzą co tracą.
I oto stała się rzecz, której wielu ortodoksów nie przyjmie do wiadomości – Deathspell Omega po prawie dwudziestu latach czarowania swoimi nieraz rewolucyjnymi pomysłami radykalnie odmienili styl i stali się… mniej radykalni muzycznie. Na The Long Defeat zespół śmiało i bez oglądania się za siebie (i na innych) rozwija to, co na „The Furnaces Of Palingenesia” zostało zaledwie zasugerowane, niemal całkowicie zrywając przy tym z ekstremalnością poprzednich dokonań. Ktoś powie, że to szokujące, ktoś inny, że oburzające, natomiast ja wiem jedno – pomimo pewnych drobnych zgrzytów materiał wchodzi jak złoto, i to od pierwszego przesłuchania.


