Przy okazji australijskiego Psychrist zmierzyłem się jednocześnie z wieloma archetypami Death Metalu Made in 1990-1994. Mianowicie, zacznijmy od mocnego wejścia. Psychrist, jak wiele przed nimi, mieli ogromną potrzebę pokazania się od brutalnej strony. Nie ma więc jakiegoś gównianego intro, jest od razu z grubej rury, wymierzone twardą rurą prosto w ryj. Jest to tzw. nieodżałowany wpływ Suffocation, jaki mieli na różnej maści żółtodziobów, którzy chcieli wejść do dużej ligi.
Kolejna rzecz – obowiązkowo pogmatwana solówka. Nie jakaś tam prosta slajerówka, a bardziej schuldinerówko-cavalerówka. Nieco oczywiste progresje, ale układające się w sposób wykraczający poza życie ziemskie. I te bestialskie wokale połączone z pędzącym obok dobitnym riffem przewodnim – coś, co Napalm Death doprowadził do perfekcji na „Harmony Corruption” (Benediction tyż).
Psychrist nie spoczywa jednak na laurach. Ich muzyka, czy to ze względu na produkcję, która sprawia, jakby to było nagrywane w jakimś grobowcu (na plus), czy też chęci bycia true, używają miłych melodii na zachętę, po to, aby po raz kolejny, bez cienia zażenowania, przywalić znów w ryj. Zwykło się mówić na to wpływy Grindcore, ale to jest najzwyczajniej w świecie szaleństwo i opętanie.
Ani wcześniej, ani też później zespoły nie były w stanie grać, czy to banalnych, czy też wydumanych riffów z taką uczciwością i entuzjazmem porywającym tłumy. Nie ważne co grają, robią to tak, że można w to uwierzyć. Obskurna produkcja działa na plus – i na cholerę te ProToolsy, te wszystkie programy i inne badziewia, jak można coś spartolić a i tak wyjdzie się na swoje? Bo to, że muzyka porywa, zachwyca i wciąga, jest wynikiem postawy muzyków – idą na całość, dają z siebie wszystko i nie biorą jeńców. Jesteśmy raczeni utworem za utworem, który mimo niewielkich różnic w wariacji zachwyca i sprawa, że prosimy o więcej. Tu coś pobuja, tu coś zaświruje schizolskiego, tu coś zapoda Thrash’owego. Jest pełen szwedzki stół – każdy znajdzie coś dla siebie. Jest powaga, patos, jest też wariactwo, humor. Zapewne sama grupa nie spodziewała się, że jakiś Polak po 30 latach to odgrzebie i odnajdzie ich grzechy młodości – tym lepiej, trzeba je naświetlić i postawić przed sądem dobrego gustu. Wszak cały czas nadchodzą nowe epoki, zmiatając w proch poprzednie. Ale ten skarb zachowałbym dla siebie.
Jest to bodajże mini album o długości prawie 30 minut i jest to najlepsza rzecz, jaką ten zespół stworzył. Ma te wszystkie elementy, które sprawiły, że o Death Metalu mówił Jim Carrey, czy też Morbid Angel mógł się załapać na kontrakt z Warner Bros. Jest to kapsuła czasowa, z krótkiej chwili zwycięstwa gatunku, zanim wszystko się z dnia na dzień spieprzyło. Wręcz ostatni wyziew. Dokładnie takiego Death Metalu szukacie i nie możecie znaleźć w dzisiejszych czasach (za wyjątkiem Skeletal Remains, Gorephilia, Deathrite, Teitanblood). Warto się czasem wrócić i oprzytomnieć, aby zrozumieć, dlaczego ta muza aż tak potrafi wciągać i nie tylko fanów Metalu.
ocena: 8,5/10
mutant
O Ominous Bloodline można śmiało napisać, że z przytupem wieńczy drugi etap kariery Beheaded – te kilka lat od przełomu wieków, kiedy zespół był totalnie zafascynowany nowoczesnym (wówczas) brutalnym death metalem z Ameryki. Maltańczycy nagrali wtedy najmocniejszy materiał na jaki było ich stać, po czym zrobili sobie dłuuugą przerwę, by powrócić w odmienionym składzie i z zupełnie inną muzyką. Czyżby w międzyczasie zabrakło im pary do napierdalania na najwyższych obrotach? Mało prawdopodobne. To może znudził ich taki styl? To akurat całkiem możliwe. Ja jednak jestem przekonany, że po prostu doszli do wniosku, że w jego ramach zrobili już wszystko i później tylko by się powtarzali.
Dawno temu, gdy internet był w powijakach, były (a czasem wciąż są) niektóre stronki internetowe, co to wrzucały nieraz pełne albumy w kiepskiej jakości. Czy ktoś pamięta taki format pliku „.rm”? Było to coś wręcz okropnego, ale właśnie w takiej wersji usłyszałem po raz pierwszy ten klasyk. I była to niestety angielska wersja z Kupczykiem na wokalu, o której szkoda słów, bo efekt końcowy wyszedł tragicznie.
Zdaje się, że z pomocą drogich czytelników powstał nieoficjalny cykl „Stare-(nie)zapomniane”, czyli albumy (a dokładniej mówiąc jeden album) zespołu mniej znanego, którego dzieła nie powinno się zapomnieć. Dodam, że z wielką chęcią zapoznam się z tymi (rzekomymi) diamentami.
Czy Hellwitch to najbardziej leniwy i zarazem konsekwentny zespół w dziejach death/thrash’u? Nawet jeśli nie — w co ja szczerze wątpię, a o czym wy zaraz się przekonacie — to przypuszczam, że spokojnie łapią się do pierwszej trojki. Po bagatela 14 latach Amerykanie poszerzyli swój skromny katalog o płytę numer trzy. Mimo iż zawartość albumu jest hmm… kontrowersyjna i wywołuje dość ambiwalentne uczucia, Annihilational Intercention warto poświęcić przynajmniej kilka przesłuchań, zanim zespół ponownie zamilknie na dekadę z okładem albo w ogóle rozpadnie się w cholerę.
Swego czasu miałem sobie grypkę (zwyczajną, żadne modne wirusy) i tak sobie wieczorkiem leżałem i nic mi się nie chciało robić. Postanowiłem więc, jak każdy inny normalny człowiek w mojej sytuacji, puścić sobie coś na wieży. Wyboru możecie się chyba domyśleć.
W dwa lata po powalającym debiucie Gorgasm uderzył po raz kolejny i z miejsca dopisał sobie do dyskografii kolejnego klasyka. Masticate To Dominat, podobnie jak
Przedstawiam dzisiaj szacownemu Państwu zespół, który perfekcyjnie łączy Grindcore z Death Metalem, i robi to dłużej niż ktokolwiek inny. Aczkolwiek chętniej wolałbym użyć słów „przypominam o istnieniu takowego zespołu”. Niestety, rzeczywistość skrzypi jak nienaoliwione drzwi i jest jaka jest. Ergo, zapewne wielu z was nigdy nie słyszało o czymś takim jak Blood. Tytułem wstępu muszę więc wytłumaczyć wam, że ta niemiecka grupa jest bodajże jedną z tych starszych ekip (to zresztą moje opus moderandi – przypominanie starego i zapomnianego), bo sięgającą aż roku 1986.
Po dobrze, choć nieprzesadnie entuzjastycznie przyjętym 


