Powrót Broken Hope był sztucznie przehajpowany, więc kiedy „Omen Of Disease” nie znalazła uznania u krytyków i nie sprostała nawet podstawowym wymaganiom fanów — choć niektórzy doszukali się tam rozwiązań niemal rewolucyjnych — Shaun Glass i Chuck Wepfer szybko się ulotnili, żeby robić karierę w metal core, zaś sam zespół wrócił, skąd przyszedł – do głębokiej drugiej ligi. Amerykanie potrzebowali cudu, żeby ponownie zwrócono na nich uwagę. Albo magicznych sztuczek… Sięgnęli więc po jakąś chicagowską odmianę voodoo i do rejestracji większości gitar skorzystali ze sprzętu z kolekcji Jeffa Hannemana, co zapewniło im tajemnicze… nie wiem.
Wiem natomiast, że nagrany w odmłodzonym i odrobinę zaskakującym składzie Mutilated And Assimilated okazał się materiałem znacznie ciekawszym i łatwiej wchodzącym od poprzedniego. Krążek ma jeszcze mniej wspólnego z wyidealizowanym przeze mnie stylem Broken Hope niż „Omen Of Disease” — raz, że Amerykanie skończyli z wpychaniem do kawałków topornych nawiązań do starych płyt (z oczywistym wyjątkiem „Swamped-In Gorehog”), dwa, że wkład w kompozycje mieli Leski i Szlachta — co mogłoby irytować, gdyby nie to, że koniec końców wyszło mu na dobre. Dzięki temu, że całość została ujednolicona stylistycznie i unowocześniona (?), brzmi spójnie i dość naturalnie. Nic się nie rozjeżdża, nie ma zgrzytów ani jakichś bzdurnych zagrywek. W takim anturażu wokale Leskiego wypadły o wiele lepiej niż ostatnio.
Innymi słowy muzycy Broken Hope nagrali materiał na naprawdę niezłym poziomie, do którego wraca się bez oporów i poczucia zażenowania. W utworach na Mutilated And Assimilated jest więcej życia, techniki, poza tym fajnie bujają, niektóre („Malicious Meatholes”, „The Necropants”) są nawet dość skoczne, a dzięki solówkom Szlachty zadziwiająco melodyjne. Urozmaiceń jest akurat, żeby uniknąć monotonii, natomiast teksty (w sumie już same tytuły) zawierają dostatecznie dużo głupot, żeby chciało się w nie wgłębiać. Również brzmienie daje radę, choć samo w sobie jest mocno cyfrowe i bardzo selektywne, to nie wyprano go kompletnie z ciężaru.
Na poważnie przyczepić mogę się jedynie do tego, co na ocenę i tak nie ma wpływu – do dodatków. Po pierwsze, Mutilated And Assimilated dopchnięto ponownie nagranym kawałkiem z debiutu – współczesne brzmienie uwydatniło jego prymitywną strukturę i pozbawione wyrazu riffy – bida i nuda. Po drugie, ktoś wpadł na pomysł, żeby podbić cenę albumu pakując go w digipak i dorzucając obligatoryjne DVD ze średnio porywającym koncertem z czeskiego Obscene Extreme z 2015 roku – bida i żenua.
Mutilated And Assimilated nie ma startu do największych osiągnięć Broken Hope, ale przepaść, jaka ją dzieli od tych słabszych płyt, sprawia, że i tak łapie się do „top 3” zespołu. Ten album to jednocześnie dowód na to, że lepiej robić coś, co przychodzi niejako samo i naturalnie, niż kurczowo trzymać się wątpliwej jakości patentów z przeszłości.
ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/brokenhopeofficial
inne płyty tego wykonawcy:
Do Rivers Of Nihil podchodziłem bez krzty zaufania, jak zresztą do większości cudownych odkryć Metal Blade z tamtego okresu. Zespół znikąd, w dodatku deathcore’owej proweniencji, a opakowano go w naprawdę duże nazwiska i promowano jakby był czymś wyjątkowym, innowacyjnym i sensacyjnym. No i cóż, na The Conscious Seed Of Light czuć włożone w jej wyprodukowanie pieniądze, ale nie słychać muzyki, która byłaby ich warta. Przynajmniej dla mnie ta płyta nie oferuje niczego ponad typowy nowoczesny death metal, którego już wtedy było stanowczo za dużo.
Nie sądzę, żeby po wydaniu
Przy okazji
Norwegia pod względem metalowym raczej nie kojarzy się z death metalem. Towarem eksportowym bez wątpienia jest jego mroczniejszy brat zwany black metalem. Niemniej jednak istnieje zespół, który absolutnie nie ma czego się wstydzić w dziedzinie metalu śmierci. Blood Red Throne to obecnie klasa światowa. Mimo iż powstali ledwo przed 2000 rokiem swoją pracą zaskarbili sobie serca fanów death metalu. Chłopaki nie mają kompleksu mniejszości względem potęg z sąsiedniej Szwecji czy sceny zza Wielkiej Kałuży.
Czy Mangled kiedykolwiek mieli zadatki, żeby trafić ze swoją twórczością do kanonu death metalu? No… jakby się tak dobrze zastanowić, to… nie. Wprawdzie Holendrzy zaczynali odpowiednio wcześnie i dorobili się paru pomniejszych wydawnictw, jednak żadne z nich nie prezentowało na tyle wysokiego poziomu — nie mówiąc już o oryginalności — by porwać za sobą tłumy. Także wydany prawie dwa lata po nagraniu debiut nie wzbudził wielkiej sensacji – z jednej strony był dość solidny, a z drugiej mocno przestarzały i nie mógł się równać z tym, co już nadchodziło. O ironio, prawdziwy rozgłos zespół zyskał dopiero dzięki partycypacji w tributach dla Morbid Angel i Cannibal Corpse.
W Listenable Records swego czasu mieli niezłego nosa do młodych i utalentowanych grup, które pod jej skrzydłami całkiem ładnie się rozwijały. Wszystko oczywiście do czasu, bo gdy taka młoda i utalentowana kapela zyskiwała na rozpoznawalności, szybko padała łupem którejś z dużo większych i bogatszych wytwórni. I w tym momencie zwykle zaczynał się dramat – zbyt długie umowy i coraz to gorsze płyty. Wydawać by się mogło, że Aborted byli zbyt undergroundowi, żeby tak po prostu dać się złamać kilku ojrasom więcej, ale jednak. Po przejściu do Century Media Belgowie zaliczyli zatrważający spadek formy.
Powrót Ceremony do czynnego uprawiania death metalu ucieszył wielu fanów ich debiutu, choć oczywiście nie obyło się bez pytań typu „po jaką cholerę?” I tu pojawia się mały zgrzyt. Według oficjalnej/płynącej z wytwórni wersji Holendrów tak bardzo wzruszyło gorące przyjęcie wznowienia
Muzycy Tomb Mold od początku istnienia grupy narzucili sobie zabójcze tempo, dzięki czemu w krótkim czasie dorobili się niezłej rozpoznawalności i aż trzech longów. Każda z tych płyt była trochę inna i brzmiała inaczej, ale dość logicznie wynikała z poprzedniej – rozwijała twórczo wcześniejsze wątki i wprowadzała kilka nowych. Kanadyjczycy w naturalny sposób doskonalili umiejętności techniczne oraz kompozytorskie w ramach klasycznie pojętego death metalu, więc z grubsza było wiadomo, czego można się po nich w przyszłości spodziewać… Tymczasem na wydanym znienacka The Enduring Spirit prawie w niczym nie przypominają zespołu, który odpowiada za poprzednie krążki.


