Po entuzjastycznie przyjętym debiucie młodzieńcy z Rude zakasali rękawy i ostro zabrali się do pracy, dokładając wszelkich starań, aby następca „Soul Recall” był albumem jeszcze bardziej rasowym. Cel został osiągnięty, bo Remnants… w sposób niemal doskonały imituje death metalowe klasyki wydawane (głównie w Ameryce) przed 1993 rokiem. Prymitywne acz czytelne logo – jest. Klimatyczna okładka autorstwa Dana Seagrave’a – jest. Złożona bez najmniejszych ekstrawagancji wkładka – jest. Dość przypadkowe zdjęcie czterech obwiesi na odwrocie płyty – jest. Prosty nadruk na srebrnym krążku – jest. Niespecjalnie głębokie teksty – są. Brzmienie, które w ogóle nie zdradza cyfrowej proweniencji – jest. Tak na dobrą sprawę, jeśli chodzi o stronę wizerunkową Rude, brakuje tu tylko wciśniętego gdzieś na siłę znaczka „Stop The Madness”. Muzyka to pełny oldskul, jedno wielkie odwołanie do czasów, kiedy death metal dopiero nabierał rozpędu. Dosłownie, bo na Remnants… zespół dokonał podobnego przeskoku jakościowego, jaki miał miejsce między „Scream Bloody Gore” a „Leprosy” albo „Malleus Maleficarum” a „Consuming Impulse”. Innymi słowy wpływy thrash’u poszły w odstawkę, a całość zyskała na ciężarze i brutalności. Bardziej ekstremalny charakter Remnants… ma związek głównie z zatrudnieniem nowego perkmana, dla którego blasty to bułka z masłem (co nie oznacza, że ich nadużywa, bo na płycie dominują klasyczne średnie tempa), choć nie bez znaczenia jest również to, że wyraźnie więcej uwagi poświęcono brzmieniu, które tym razem jest znacznie potężniejsze i czytelne, mimo iż skorzystano z tego samego studia, co przy okazji debiutu. To nie jedyne zmiany w stosunku do „Soul Recall”, bo wydaje mi się, że obecnie zespół ma większą świadomość swoich atutów, a przez to używa ich z umiarem, część patentów przenosząc w tło. Ta powściągliwość dotyczy zwłaszcza wokalu, o którego zajebistości wszyscy już wiedzą, więc nie ma potrzeby atakowania nim na każdym kroku. No, chyba że się obawiają pozwu ze strony Martina van Drunena. Nie zmienia to faktu, że wyczucie konwencji i swoboda poruszania się w ciasnych ramach przestarzałego stylu są u Rude naprawdę imponujące. Jedyne, czego mi u nich brakuje, to mocniejsze zaakcentowanie chwytliwości muzyki. Nie chodzi mi oczywiście o upychanie gdzie popadnie słodkich melodyjek, a o umiejętność pisania death metalowych hiciorów, które mogłyby być naturalnymi wizytówkami płyty, czymś, co pozwoli momentalnie skojarzyć zespół. Na Remnants… wszystkie kawałki utrzymane są na wysokim poziomie, ale żaden jakoś specjalnie nie wybija się ponad pozostałe. Kto wie, może kiedyś dorobią się swojego odpowiednika „Out Of The Body” czy „Pull The Plug” – potencjał mają spory.
ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Rude/391039200987363
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- CANCER – To The Gory End
- DISINCARNATE – Dreams Of The Carrion Kind
- GORGUTS – Considered Dead
- MORFIN – Inoculation
- SKELETAL REMAINS – Devouring Mortality
- SUPPRESSION – The Sorrow Of Soul Through Flesh
Uerberos to stosunkowa nowa nazwa na polskiej scenie, choć muzycy za nią stojący mogą się pochwalić pewnym doświadczeniem w robieniu hałasu – może nie jest/było to nic wielkiego, ale podstawy death metalowego fachu opanowali na tyle, żeby z tą kapelą już na początku drogi ruszyć ostro z kopyta. Lata pracy i ćwiczeń nie poszły na marne, czego potwierdzenie znajdujemy na Tormented By Faith, debiutanckim krążku ekipy z Żor. Przebrnąłem przez ten album na spokojnie kilkadziesiąt razy i tak się zastanawiam, czy jest w ogóle sens chwalić zespół za to, co udało mu się na nim osiągnąć. Bo kogo tak naprawdę obchodzi kolejna dobra płyta?
Bezpretensjonalny death metalowy atak – w przypadku Praeposterum to powinno wystarczyć za całą recenzję. Tu naprawdę nie ma sensu dodawać czegokolwiek więcej, bo już po okładce wiadomo, o co chodzi. Nooo, chyba że ktoś nie miał dotąd styczności z twórczością Anthem. Poznańskie komando reprezentuje przepięknie konserwatywne podejście do gatunku – ma być szybko, brutalnie i diabelsko. Te trzy punkty mamy odhaczone już w pierwszym kawałku, i chociaż na blasty trzeba czekać aż 9 sekund, to napierduchy w nim nie brakuje. Dalej to już praktycznie samo konkretne napierdalanie z jednym drobnym urozmaiceniem w postaci instrumentalnego (i krótkiego) „666”, w który wciśnięto odrobinę melodii i klimatu. Anthem trzymają się formuły zapoczątkowanej na „Phosphorus”, delikatnie ją tylko korygując (nie mylić z kombinowaniem!), toteż album jest bardziej zwarty i dopracowany, a przez to również bardziej rajcowny od poprzednika. Wszystko, co mogło się podobać na debiucie, teraz jest jeszcze lepsze, a to, co drażniło – poprawiono. Dotyczy to przede wszystkim brzmienia, które zyskało odpowiednią moc, jest przyjemnie mięsiste i wreszcie charakterem w pełni pasuje do muzyki. Nie bez znaczenia jest także fakt, że na Praeposterum słychać nie tylko intensywne grzańsko, ale i duże zaangażowanie zespołu, które sprawia, że Praeposterum odbiera się niezwykle pozytywnie – jako płytę powstałą z czystej death metalowej pasji, nie zaś pod presją albo z obowiązku. Ponadto na plus zaliczam całkiem udane zakamuflowanie wpływów Deicide i Morbid Angel, które na debiucie co chwilę rzucały się w uszy. Teraz mamy do czynienia z zespołem naprawdę grającym swoje. W każdym z dziesięciu utworów znajdujemy dowody na to, że przez dwa lata dzielące oba albumy Anthem zyskał sporo doświadczenia oraz rozwinął się technicznie i kompozytorsko. Wzrost umiejętności zespołu nie przełożył się jednak (czytać: na szczęście) na chęć zabłyśnięcia jakimiś sztuczkami czy uwspółcześnienie formy – jedynie w „Liber al ve Legis” pojawiają się cięcia gitar, które na tle wcześniejszych kawałków można od biedy nazwać czymś nowoczesnym. Podsumowując, drugi longplej Poznaniaków to materiał z dużym potencjałem, który powinien się doskonale sprawdzać na scenicznych deskach.
Kurwica człowieka bierze na myśl o tym, co jest w stanie wykrakać swoją głupią gadaniną/pisaniną. Wystarczyło raz palnąć coś o wymiękaniu Hour Of Penance, a niedługo później taki Cast The First Stone daje realne podstawy, żeby się nad tym już poważnie zastanowić. Ech… Należę do osobników, którzy nie mieli większych problemów z poprzednim krążkiem, rozbudowanym ponad miarę „Regicide”, niemniej jednak traktowałem go raczej jako jednorazowy wybryk, skok w bok — ku większemu zróżnicowaniu — po którym Włosi wrócą do brutalnej i zajebiście szybkiej sieczki.
Kiedy zespół pokroju Gorguts bierze się za coś w swoim mniemaniu eksperymentalnego, to można się spodziewać dosłownie wszystkiego. Luc Lemay wymyślił sobie epkę o akademii-bibliotece, Domu Mądrości, która istniała od IX do XIII wieku w Bagdadzie. Hmm… Epkę z jednym utworem. Hmmmm… Utworem trwającym 33 minuty. Hmmmmmm… Już na samą myśl o takim kolosie w stylu Gorguts serce zaczyna szybciej pracować, a mózgowinie grozi przegrzanie. Czym jest jednak perspektywa apopleksji wobec palącej potrzeby sprawdzenia wytworu zwichrowanej wyobraźni Kanadyjczyka! Już po kilku taktach Pleiades’ Dust staje się jasne, że dla tego materiału warto poświęcić nieco zdrowia. I czasu. Wbrew pozorom nie mamy tu wcale do czynienia z 


