Po dużym sukcesie ze wszech miar zajebistego „Gammageddon” muzycy Cytotoxin najwyraźniej doszli do wniosku, że wycisnęli z tego stylu wszystko, jeśli chodzi o szybkość, brutalność i stopień zakręcenia. Oczywiście Niemcy mogli dalej przesuwać granice ekstremy (i ludzkich możliwości), jednak istniało pewne ryzyko, że przy okazji stracą na wypracowanej na trzeciej płycie fajności, która tak bardzo wyróżniła ich na tle innych brutalistów. Dlatego też Nuklearth w pierwszym kontakcie wydaje się albumem nie aż tak wstrząsającym, jak jego poprzednik – zbliżonym do niego, a mimo to nieco innym.
Na Nuklearth Niemcy trochę odpuścili w kwestii ekstremalności muzyki, co jednak nie oznacza, że nagrali krążek dla przeciętnej gospodyni domowej z tadżyckiej wsi. Materiał aż kipi od pojebanych zagrywek, efektownych solówek, wściekłych wokali i szaleńczych blastów, ale nie ma w tym przesady i komplikowania dla samej idei komplikowania. Wszyscy doskonale wiedzą, na co stać ten zespół – oni nie muszą nikomu niczego udowadniać i wymyślać brutalnego i technicznego death metalu na nowo. W ciągu ostatnich lat Cytotoxin nie tylko rozwinęli umiejętności, ale i dojrzeli jako kompozytorzy, stąd też pozwalają sobie na więcej. Zespół bez obaw sięga po wolne tempa, klimatyczne partie (kapitalne outro – pianino, smyczki, ciarrry…) czy zadziwiająco przejrzyste patenty i sprawnie łączy je z typowymi dla siebie, bardziej zaawansowanymi formami, co świetnie wpływa na dynamikę i bardzo urozmaica całość.
Poza tym trzeba zwrócić uwagę na poziom chwytliwości Nuklearth, bo jest naprawdę wysoki! Samo wysłuchanie trzech kwadransów (z taką objętością mamy tutaj do czynienia) brutal/tech bywa niekiedy męczące, zaś wyłapanie z takiego hałasu jakichkolwiek wybijających się fragmentów kwalifikuje odbiorcę do medalu za spostrzegawczość. W przypadku czwartego albumu Cytotoxin nie ma takiego problemu, bo muzycy zadbali o to, żeby każdy kawałek zawierał coś charakterystycznego tylko dla siebie, odpowiednio się wyróżniał, a jednocześnie nie zaburzał spójności. Dzięki temu płyta nie ma prawa nudzić ani męczyć, a wraca się do niej w sposób naturalny – nie tylko po dawkę solidnego napierdalania, ale przede wszystkim dla całej masy wpadających w ucho numerów, których nie znajdzie się u konkurencji.
Jak więc widać, przy odrobinie chęci i ponadprzeciętnych umiejętnościach nawet w takim, wydawać by się mogło, hermetycznym stylu można zrobić coś wyrazistego i nie do pomylenia z innymi. Kibicujcie Cytotoxin, bo w pełni na to zasługują!
ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Cytotoxinmetal
inne płyty tego wykonawcy:
Grecki zespół, ale wydany przez niszową polską wytwórnię o nazwie trudnej do wymówienia, Honoris Causa – w-tym-Heineken (dla niepoznaki napisany po grecku), daje po garach rockowymi gitarami, grubym basem i szaleńczymi popisami melodyjnymi z domieszką Grindcore. Ponadto pojawiają się wstawki instrumentalne między każdym utworem, nie inaczej jak było to w Acheron.
Czterech niezaprzeczalnie utalentowanych muzyków, tona drogiego sprzętu, rok wytężonych prac… Tyle zachodu tylko po to, żeby zarejestrować trzy, trwające łącznie 68 minut… intra. W ramach eksperymentów, czy na co ich tam naszło pod wpływem tego i owego, Blood Incantation poszli w ambient. Timewave Zero to zestaw ciągnących się w nieskończoność (słowo-klucz?) klawiszowych plam, szumów, plumknięć, kilku smyrnięć akustyka i tym podobnych ambitnych środków artystycznych, które do mnie zwyczajnie nie trafiają.
Przejdźmy do rzeczy, to jest kolekcja obu płyt Infestdead + epka. Nie zdobędziecie oryginałów, chyba że na allegro, za ciężkie pieniądze. Nie mam też ochoty recenzować każdej z płyty z osobna, bo są do siebie podobne. Tak więc dostaniecie recenzje dwóch płyt w cenie jednej.
Gridlink zakończyli działalność niedługo po wydaniu „Longhena”, ale nie miałem im tego za złe. Wszak zrobili tyle dobrego dla światowej kultury, że stali się boscy i nietykalni, więc wybaczyłbym im nawet udział w „Tańcu z gwiazdami”. Nie liczyłem też na ich powrót, bo jak mało kto – nie musieli niczego udowadniać. Wszak zrobili tyle dobrego dla światowej kultury i tak dalej… A tu niespodzianka, najwyraźniej Takafumi Matsubara nie do końca realizował się w innych projektach, bo w końcu poczuł potrzebę ponownego zebrania zespołu do kupy. Nie śmiałbym prosić o więcej.
Istnieją takie grupy, które miały tak duży przemiał członków, że potrafią potem po wyrzuceniu z macierzystej kapeli zakładać własne zespoły. Tak było np. z Malevolent Creation, In Flames, czy właśnie Dying Fetus, którego ex-muzycy zebrali się razem i stworzyli mocno uliczny, gangusowo-patusowy projekt.
Zacznę od tego, że sam fakt kontynuowania działalności Rebaelliun bez Fabiano od początku uważałem za absurdalny. Przez lata to właśnie on był pierwszoplanową postacią w zespole i odpowiadał za utrzymanie właściwego kursu, więc nie wyobrażałem sobie, jak by to niby miało wyglądać bez niego. Pytania o sens dalszego grania pod tą nazwą pogłębiła śmierć basisty – dla większości ludzi byłby to jasny sygnał, żeby wreszcie dać sobie siana. O dziwo perkusista Sandro Moreira postanowił ciągnąć ten wózek dalej z, jak się okazało, całkiem przyzwoitym rezultatem.
Uwielbiam muzykę klasyczną. Zaczęło się od seksownej Azjatki Vanessa Mae (polecam użyć googleimage). Zakochałem się w Schubercie, Czajkowskim, Mozarcie (choć on robił tylko covery), Beethovenie (ale to był przechuj, najlepsze rzeczy robił jak stracił słuch), Chopinie, Vivaldim i tak kurwa dalej. Chopin to w ogóle klasyk, jeśli chodzi o nasz klimat, czyli smutny fortepian we wszystkim.
Brawo, brawo, klask, klask! Dying Fetus pobili swój rekord w długości przerw między kolejnymi płytami! Czy w związku z tym na Make Them Beg For Death przygotowali coś nowatorskiego, zaskakującego i zmieniającego reguły brutalnego i technicznego death metalu? Ano nie, nie, nieee… Wręcz przeciwnie – dziewiąty album Amerykanów to w zasadzie kolaż sprawdzonych patentów — z jakich są znani przynajmniej od dwudziestu lat — w sprawdzonych konfiguracjach. Kiepawo, no nie? Ano nie, nie, nieee…
No więc tak… Była sobie wiecie, taka tam grupa z Cleveland (parafrazując Świat Wg Ludwiczka, po śmierci wszyscy idą do Cleveland), która miała najzwyczajniej w świecie zabawę i ochotę pobawić się w zespół. Ale nie byle jaki zespół, bo grający Death Metal. Ohio generalnie raczej słynnie z mrocznych dźwięków, typu Necrophagia, Nunslaughter, Drogheda, więc grupa ta jest nieco zaprzeczeniem swojego stanu, z którego pochodzi i bardziej pasowałaby do Luizjany albo słonecznej Kalifornii.


