Za recenzję Myopii zabierałem się od kilku miesięcy, dopiero teraz jednak miałem na tyle dobry humor, by zmusić się do napisania kilku słów na temat ich debiutanckiego longpleja zatytułowanego Enter Insect Masterplan. Muzyka bielszczan to nokautująca dawka matematycznawego thrashu w klimatach Meshuggah (czyli absolutnie bez szału), z zerżniętym z Voivod pomysłem na logo. Widać więc doskonale, że potencjalny krąg odbiorców jest wąski jak dupa Dody. Nie bez przyczyny tak jest (i nie mam na myśli dupska królowej, co ona tylko jedna, bo tego akurat nie wiem), bowiem zdzierżyć więcej niż kwadrans takiej muzyki bez przerwy na fajkę (nawet jeśli nie jarasz) jest wyczynem niesamowitym. Oczywiście, znajdzie się grupa ludzi, którzy stwierdzą, że oto mamy do czynienia z muzyką totalną. Totalny to jest w niej hałas i ogólny bezsens. I być może właśnie o to chodzi. Mnie to jednak w żaden sposób nie przekonuje, a co więcej – czyni taką twórczość zupełnie niestrawną. Chyba mogę nawet wskazać, co mnie tak bardzo irytuje. Gdyby przyjrzeć się poszczególnym elementom muzyki bielskiego trio osobno, ciężko byłoby się do czegoś przyczepić. Kawałki są przemyślane i dopracowane, kompozycje wymagające technicznie i zmuszające do skupienia, instrumenty wyczute do granic umiejętności i z oddaniem nagrane. Wydaje się więc, że dodając wszystkie elementy do siebie, powinniśmy otrzymać arcyzajebisty kawałek muzyki. Tak się jednak nie dzieje, bo wynik końcowy jest wyraźnie mniejszy od sumy poszczególnych składników i całość brzmi zatrważająco beznadziejnie. Prawda jest taka, że poszczególne elementy po prostu ze sobą nie grają. Proste jak metr druta w kieszeni. Nic jeszcze nie wspomniałem o wokalu, ale bez srania, nie zapomniałem – po prostu jest tak tragiczny i wkurwiający, że należy mu się osobne zdanie dezaprobaty, a wokaliście opieprz wysokiej klasy. Nie dość więc, że całość nie gra dobrze, to jeszcze wokalista — z uporem godnym lepszej sprawy — wydziera się wniebogłosy, dożynając już nie najlepszy album. I takie jest moje spojrzenie na debiut Myopii – niby powinno być cacy, a jest ledwo szkolna trójczyna.
ocena: 5/10
deaf
oficjalna strona: www.myopia.pl
O ile „Drudenhaus” — poprzednia duża produkcja Żabojadów — była płytą nietuzinkową i bardzo ciekawą, to New Obscurantis Order jest już niemalże pieprzonym monumentem! I to kolejny już przykład na naciąganą „magię trzeciej płyty”. Kilkunastosekundowe napieprzanie instrumentów smyczkowych, błyskawiczne przejścia i cholernie szybkie blasty – tak wygląda początek tego albumu. Umalowani Anorektycy udowadniają, że absolutnie nie należą do bandy pitoleńców i — niczym tornado tekturowe amerykańskie domki — rozrywają słuchacza na strzępy swą niezwykle ekspresyjną, nasyconą emocjami muzą. Bardzo dobry i przede wszystkim szybki gitarzysta oraz grający zaskakująco wymagające partie perkusista (kapitalne przejścia i przepięknie nabijany ride podczas blastów) generują muzę agresywną i zarazem dosyć techniczną – po prostu zajebiście wspaniałą i szybko trafiającą do łba. Przemyślane podkłady klawiszowe umiejętnie tworzą tajemniczy, podniosły klimat. Nawet mnie zachwyciły – zero sztampowych rozwiązań, za to pełna — i nie taka znowu oczywista w tym gatunku — pompa. Świetne, różnorodne wokale: emanujący wściekłością czytelny black’owy wrzask (przechodzący momentami w nieludzki pisk) w połączeniu z czystym hmm… „śpiewem”, rozmaitymi przepełnionymi rozpaczą jękami oraz chórkami (zapodającymi zazwyczaj po francusku lub łacinie). Mnie takie rozwiązanie bierze, bo udanie wpływa na złożoność płyty. Znakomite, przepełnione erotyką i odśpiewane z pełnym zaangażowaniem teksty (wszystkie są godne wyróżnienia, przynajmniej fragmenty po angielsku), wraz muzyką i oprawą wydawnictwa stanowią spójną całość. Zawartość krążka to — w przeważającej części — niezwykle ekstremalna, pierońsko rozpędzona rzeź („Black Death, Nonetheless” i „The Altar Of Holocausts” – oto najbardziej mordercze fragmenty płyty), lecz samo zakończenie albumu (w wersji rozszerzonej) — cover „Solitude” — jest już dużo spokojniejsze, bardziej wyciszone, choć ciągle w klimacie. Ale nawet bez numeru Candlemass New Obscurantis Order może zaskoczyć wyjątkowo rozbudowanymi strukrurami, z czym mamy do czynienia szczególnie w utworze tytułowym i „Ordo Ab Chao: The Scarlet Communion”. Ciekawie wypada również inna przeróbka — „Hail Tyranny” Rachmaninowa — która, moim zdaniem, stanowi niezły kontrast i podkreśla moc oraz brutalność wałków własnych. Brzmienie zostało dokładnie wyważone, dzięki czemu każdy instrument jest odpowiednio czytelny, co przy takim natłoku dźwięków (także z różnych parafii) musi budzić podziw. Zresztą, podobno kosztowało to zespół sporo pracy w studio – sami ten album wyprodukowali. Zdaję sobie sprawę z mojej nieukrywanej egzaltacji, ale przy takiej płycie naprawdę trudno się nie podniecać! Francuzi pozamiatali, konkurencji brak.
Spokojnie mogą spać wszyscy ci, którzy o Sadyście nie mają bladego pojęcia, ale także ci, którzy — pamiętając do czego chłopaki są zdolni — z pewnym niepokojem wypatrywali nowego albumu. Leszcze wymienieni jako pierwsi mogą sobie nawet kupić trochę dopalaczy, co by — mam nadzieję — w spokoju i pokoju ze światem opuścić ten padół łez i oczyścić pulę ze swoich genów. Ci drudzy zaś mogą odetchnąć, bowiem Season in Silence to album na miarę Sadistowych możliwość i godny następca bardzo udanego selftajtla. Jest to również album, który pokazuje, że wyobraźnia chłopaków z Apenińskiego nie zna granic, także (w końcu) od tej prawidłowej strony. O ile
Zaczyna się od zgrzytu, bo w introsa chłopaki wmontowali te same sample, które słyszałem trochę wcześniej — i w ciekawszej oprawie — u Neverending War. Bywa. Dalej jest już jednak inaczej, co nie oznacza, że mamy do czynienia z graniem tkwiącym korzeniami w klasyce. Nic z tych rzeczy! Beheading Machine proponują death metal w wersji nowomodnej – rwany, zrytmizowany, rozbudowany wokalnie (schyłkowy Aborted się kłania), dobry od strony technicznej oraz brzmieniowej, a przy tym odrobinę odhumanizowany, czy jak sugeruje nazwa – mechaniczny. Wynika z tego, że oparty w dużej części na wybitnie nierajcujących mnie wzorcach, do których mogę zaliczyć przereklamowany Decapitated, falę amerykańskiego metalcore’a (albo i deathcore’a, jak kto woli – jeden pies) i post-thrash’ową szarpaninę. Rozumiem, że takie dźwięki nie są adresowane do mnie, ale trudno mi oprzeć się wrażeniu, że sami w ten sposób robią sobie krzywdę, bo nadużywany schemat: proste, rwane riffy, a po nich kilka zawijasów, szybko się nudzi, a kawałki tak zbudowane — zwłaszcza, gdy są przegadane — zwyczajnie się ze sobą zlewają – choćby nawet płyta trwała dziesięć minut. Warto by takie patenty stosować z umiarem i doprawiać czystym napierdalaniem, ale aby tak się stało, chłopaki pierwej muszą olać/zweryfikować dotychczasowe inspiracje, a potem uważnie posłuchać Traumy i Kronosa. Obrana stylistyka jednak nie przekreśla całkowicie kapeli w moich oczach, a to za sprawą siódmego numeru o tajemniczym i niezwykle rozwlekłym tytule „6”, w którym niezłymi liniami gitary młodzieńcy wytworzyli ciekawy, niepokojący i rozbudzający apetyt klimat. W takim graniu to wyjątkowa rzadkość, więc nie zaszkodziłoby pójść dalej w tym kierunku, bo efekty mogą mile zaskoczyć. Na obecnym etapie Beheading Machine głów nie ucina. Czy kiedyś to się zmieni? Ano może, tylko to wymaga sporo pracy. Miałem dać 6, ale skoro to debiutanci, do tego nieźle rokujący, niech będzie pół punktu więcej – tak na zachętę.
Wypuszczając
Bardzo ciekawie miksowały się moje odczucia względem Ire Works podczas pierwszego odsłuchu zaraz po premierze płytki – na zmianę pojawiały się refleksje, że „to już było”, które po chwili ustępowały miejsca „a to coś nowego”. Czyżby więc The Dillinger Escape Plan zaczęli zjadać swój ogon? Nic podobnego! To po prostu wypracowany i szybko rozpoznawalny styl Amerykanów. Powtarzają się tylko w jednym – ich krążki za każdym razem powalają. Nie inaczej jest z tym albumem – utwory skrzą się od połączenia skrajnie różnych pomysłów, są wyładowane sprzecznymi emocjami i dalekie od banału. Podobnie jak na
Na swoim drugim płodzie, znaczy płycie, schorowane Mexy z Disgorge zawiesiły poprzeczkę dla wszelkiej maści gore-grindowych wypierdalaków bardzo, ale to bardzo wysoko. Cały świat słusznie zadawał sobie pytanie, czy mogą jeszcze bardziej nagiąć granice muzyczno-estetyczne i sprokurować coś w większym stopniu posranego i odrażającego. Wszak innych kapel na gore’owym poletku jakoś nie było stać na zbliżenie się do poziomu bezwzględnej i zwierzęcej (choć może jednak ludzkiej?) brutalności zaprezentowanej na
Huemaj, trzeci duży materiał Groinchurn, powinien bez problemu — tak jak ich poprzednie wydawnictwa — zadowolić fanów urozmaiconego grind core’a. Nie trzeba być specem z konserwatorium, żeby stwierdzić, że muza od czasów
Nasum właśnie za sprawą swojego drugiego — a zarazem najlepszego — albumu, Human 2.0 gwałtownie wtargnął do ścisłej czołówki moich ulubionych grindowych pomiotów. Nie mogło być inaczej, wszak to powalająca i nie dająca chwili na wytchnienie muza. Kogo by obchodziło, że wpływy klasyków pokroju Napalmów (struktury), Carcass (wokalny duecik) i Terrorizer (intensywność) są dość wyraźne. Ważne, że Nasum podaje zapoczątkowany przez nich gatunek w świeżej i nowoczesnej formie – łojąc jeszcze szybciej, brutalniej i bardziej profesjonalnie, dbając o każdy szczegół i nie pozostawiając miejsca na przypadek, a tym bardziej na odstępstwa od gatunku. Chłopaki potrafią bardziej niż na
Bitą dekadę temu Reinfection mieli okazję konkretnie namieszać na światowych listach krwawych przebojów, ale tak się jakoś dziwnie poukładało, że kapela przepadła w cholerę – najprawdopodobniej przysłonięta jakimś szambem, któremu ktoś nadał pozory perfumerii zaraz po wybuchu mody na grind core’a. Źle się stało, powiadam wam, albowiem sprokurowany przez chłopaków cudny death-grindowy debiut powinien ich ustawić w pierwszej lidze. They Die For Nothing zaczyna się naprawdę uroczo, bo od odgłosów konających przedstawicieli naszej elitarnej klasy politycznej, którzy — jak to świnie — po utuczeniu przy złotym korycie, kończą swój nędzny żywot w dość przykry sposób – w symfonii kwików, pochrząkiwań i, zdaje się, wyładowań elektrycznych. Dalszy, niespełna półgodzinny ubój ma już charakter czysto muzyczny, choć pewnie znajdą się i tacy, dla których wyrafinowana twórczość Reinfection wiele wspólnego z muzyką nie ma – ale nie dość, że się mylą głuche skurwysyny, to jeszcze tracą kawał pierwszorzędnej jazdy. Pomimo rzeźniczej zawartości album, jak na ten gatunek, nie jest wcale produkcją jednolitą, bo w większości kawałków obok gęstego blastowania i szaleńczo mutujących riffów (a te są zaskakująco różnorodne i czytelne) wygospodarowano trochę miejsca albo na wbijające w ziemię zwolnienia, albo łupankę w średnim tempie (akurat do tupania i kręcenia młynków), a to pozytywnie wpłynęło na dynamikę kompozycji. Wokalnie – można powiedzieć, że standard: jebitnie niski bulgot i przeraźliwe wrzaski (jakby ktoś Rudolph’owi jaja ze skóry obdzierał), ale podany na dziko i bez tak często spotykanej żenady. Również brzmieniu nie można nic zarzucić, bo posiada wszystkie cechy klasowego grindowego wypierdolu i chyba nie jest przypadkiem, że nagrań dokonano w przybytku, który odpowiada za wydalenie 


