![Decrepit Birth – Axis Mundi [2017] Decrepit Birth - Axis Mundi recenzja okładka review cover](http://img.considered-dead.pl/covers/2017/decrepit-birth-axis-mundi.jpg) Pewien mądry człowiek określił onegdaj Decrepit Birth mianem zespołu przereklamowanego. Zaraz… moment… aaa… To byłem ja! I choć w muzyce zespołu niewątpliwie zaszło sporo zmian od ostatniego krążka sprzed siedmiu lat, po wysłuchaniu Axis Mundi tę opinię podtrzymuję. Amerykanie ciągle trzymają się technicznego i dość brutalnego death metalu, ale nareszcie odpuścili sobie ambicje zadziwienia świata melodyjnością swych poczynań. Niektórzy strasznie na to narzekają, ja natomiast mogę jedynie przyklasnąć takiej decyzji, bo akurat talent do melodyjnych partii i wtapiania ich w struktury utworów Decrepit Birth mają co najwyżej średni. Zespół poszedł za to z duchem czasu i wprowadził do muzyki trochę symfonicznych elementów, które przewijają się zwykle gdzieś w tle, zaś mocniej o sobie dają znać tylko w instrumentalnym „Embryogenesis”. Nic to specjalnie porywającego, ale dają radę i zbytnio nie drażnią. Trzon Axis Mundi to jednak świetny warsztatowo death metal z całkiem niezłym jebnięciem – szybki, pokomplikowany i nastawiony na atak. Pewnie nie każdemu spasuje suche brzmienie tego materiału, bardzo zresztą podobne do tego, jakie uzyskali  Hour Of Penance na „Regicide” (bo i oni nagrywali w 16th Cellar Studio), ale ja cenię w nim dużą selektywność. Sama jazda jest solidna i może się podobać, zwłaszcza kiedy Decrepit Birth forsują tempo, a perkman ma kończyny pełne roboty. W takich fragmentach zespół pokazuje, że instrumentalnie stać go na wiele – basman szaleje (najbardziej to słychać w „Hieroglyphic”), gitarniak szaleje (choć mógł sobie pozwolić na trochę więcej solówek), perkman szaleje. Tylko, kurwa, mają jeszcze kolegę Billa Robinsona. Ta budząca politowanie imitacja Chrisa Barnesa jest jak dla mnie gwoździem do trumny Decrepit Birth. Wiadomo, że brutalny death metal nie stawia przed wokalistą niewiadomo jakich wymagań, ale, kurwaaa!, są jakieś granice, o które ten koleś nawet się nie otarł. Potrafi wydobyć z siebie tylko jednostajne buczenie – pozbawione jakiejkolwiek inwencji, puste i całkowicie jałowe. To właśnie dzięki niemu materiał, który jest (czy raczej mógłby być) naprawdę zjadliwy, gdzieś od połowy staje się męcząco monotonny. Nie wiem, czy będzie go łatwo wyjebać z kapeli jako jednego z współzałożycieli, ale warto nad tym popracować. Skoro Louis Panzer z kolegami pozbyli się Mike’a Browninga z Nocturnus, to może i w tym przypadku się uda. Druga sprawa, która psuje odbiór Axis Mundi to covery, których zespół upchnął na płycie aż trzy, rozciągając ją do ponad godziny. Owszem, są odegrane całkiem poprawnie, ale strasznie odtwórczo, panowie właściwie nie dodali nic od siebie. Szczególnym przypadkiem jest „Infecting The Crypts” – z jednej strony rozumiem chęć oddania hołdu Suffocation (wszak bez nich Decrepit Birth nie mieliby nawet nazwy), ale z drugiej powinni mieć świadomość, że Robinson do śpiewania repertuaru Nowojorczyków zupełnie się nie nadaje, co udowodnił już na koncertach, zastępując Mullena. Zbierając to wszystko do kupy, wychodzi na to, że Axis Mundi to album ze skutecznie zmarnowanym potencjałem.
Pewien mądry człowiek określił onegdaj Decrepit Birth mianem zespołu przereklamowanego. Zaraz… moment… aaa… To byłem ja! I choć w muzyce zespołu niewątpliwie zaszło sporo zmian od ostatniego krążka sprzed siedmiu lat, po wysłuchaniu Axis Mundi tę opinię podtrzymuję. Amerykanie ciągle trzymają się technicznego i dość brutalnego death metalu, ale nareszcie odpuścili sobie ambicje zadziwienia świata melodyjnością swych poczynań. Niektórzy strasznie na to narzekają, ja natomiast mogę jedynie przyklasnąć takiej decyzji, bo akurat talent do melodyjnych partii i wtapiania ich w struktury utworów Decrepit Birth mają co najwyżej średni. Zespół poszedł za to z duchem czasu i wprowadził do muzyki trochę symfonicznych elementów, które przewijają się zwykle gdzieś w tle, zaś mocniej o sobie dają znać tylko w instrumentalnym „Embryogenesis”. Nic to specjalnie porywającego, ale dają radę i zbytnio nie drażnią. Trzon Axis Mundi to jednak świetny warsztatowo death metal z całkiem niezłym jebnięciem – szybki, pokomplikowany i nastawiony na atak. Pewnie nie każdemu spasuje suche brzmienie tego materiału, bardzo zresztą podobne do tego, jakie uzyskali  Hour Of Penance na „Regicide” (bo i oni nagrywali w 16th Cellar Studio), ale ja cenię w nim dużą selektywność. Sama jazda jest solidna i może się podobać, zwłaszcza kiedy Decrepit Birth forsują tempo, a perkman ma kończyny pełne roboty. W takich fragmentach zespół pokazuje, że instrumentalnie stać go na wiele – basman szaleje (najbardziej to słychać w „Hieroglyphic”), gitarniak szaleje (choć mógł sobie pozwolić na trochę więcej solówek), perkman szaleje. Tylko, kurwa, mają jeszcze kolegę Billa Robinsona. Ta budząca politowanie imitacja Chrisa Barnesa jest jak dla mnie gwoździem do trumny Decrepit Birth. Wiadomo, że brutalny death metal nie stawia przed wokalistą niewiadomo jakich wymagań, ale, kurwaaa!, są jakieś granice, o które ten koleś nawet się nie otarł. Potrafi wydobyć z siebie tylko jednostajne buczenie – pozbawione jakiejkolwiek inwencji, puste i całkowicie jałowe. To właśnie dzięki niemu materiał, który jest (czy raczej mógłby być) naprawdę zjadliwy, gdzieś od połowy staje się męcząco monotonny. Nie wiem, czy będzie go łatwo wyjebać z kapeli jako jednego z współzałożycieli, ale warto nad tym popracować. Skoro Louis Panzer z kolegami pozbyli się Mike’a Browninga z Nocturnus, to może i w tym przypadku się uda. Druga sprawa, która psuje odbiór Axis Mundi to covery, których zespół upchnął na płycie aż trzy, rozciągając ją do ponad godziny. Owszem, są odegrane całkiem poprawnie, ale strasznie odtwórczo, panowie właściwie nie dodali nic od siebie. Szczególnym przypadkiem jest „Infecting The Crypts” – z jednej strony rozumiem chęć oddania hołdu Suffocation (wszak bez nich Decrepit Birth nie mieliby nawet nazwy), ale z drugiej powinni mieć świadomość, że Robinson do śpiewania repertuaru Nowojorczyków zupełnie się nie nadaje, co udowodnił już na koncertach, zastępując Mullena. Zbierając to wszystko do kupy, wychodzi na to, że Axis Mundi to album ze skutecznie zmarnowanym potencjałem.
ocena: 6,5/10
demo
oficjalna strona: decrepitbirth.net
 
![Incantation – Profane Nexus [2017] Incantation - Profane Nexus recenzja okładka review cover](http://img.considered-dead.pl/covers/2017/incantation-profane-nexus.jpg) Oooch jakże się muzycy Incantation cieszą z ponownej współpracy z kochanym Relapse! Jak to fajnie, superancko i przytulnie – jak u babci na niedzielnym obiedzie. Problem w tym, że jeszcze piętnaście lat temu (przed wydaniem „Blasphemy”) Amerykanie wyklinali swoich rodaków, zarzucając im komercyjne zapędy, brak wsparcia i niezrozumienie dla potrzeb zespołu. A mniej oficjalnie chodziło ponoć o to, że nie zdołali ich wypromować tak mocno, jak choćby Nile czy nawet Cephalic Carnage… To było tytułem wstępu i ogólnej złośliwości, teraz słów kilka o Profane Nexus, dziesiątej płycie tej kultowej ekipy. Jak to już u Incantation często bywało, w samym stylu, w podejściu do grania nic specjalnie się nie zmieniło, natomiast po raz kolejny lekko zamieszano w proporcjach elementów składowych – jednak nie na tyle, żeby ktokolwiek mógł się poczuć zdezorientowany. Trzy lata temu, na
Oooch jakże się muzycy Incantation cieszą z ponownej współpracy z kochanym Relapse! Jak to fajnie, superancko i przytulnie – jak u babci na niedzielnym obiedzie. Problem w tym, że jeszcze piętnaście lat temu (przed wydaniem „Blasphemy”) Amerykanie wyklinali swoich rodaków, zarzucając im komercyjne zapędy, brak wsparcia i niezrozumienie dla potrzeb zespołu. A mniej oficjalnie chodziło ponoć o to, że nie zdołali ich wypromować tak mocno, jak choćby Nile czy nawet Cephalic Carnage… To było tytułem wstępu i ogólnej złośliwości, teraz słów kilka o Profane Nexus, dziesiątej płycie tej kultowej ekipy. Jak to już u Incantation często bywało, w samym stylu, w podejściu do grania nic specjalnie się nie zmieniło, natomiast po raz kolejny lekko zamieszano w proporcjach elementów składowych – jednak nie na tyle, żeby ktokolwiek mógł się poczuć zdezorientowany. Trzy lata temu, na ![Septicflesh – Codex Omega [2017] Septicflesh - Codex Omega recenzja review](http://img.considered-dead.pl/covers/2017/septicflesh-codex-omega.jpg) Życie niekiedy zaskakująco szybko przynosi odpowiedzi na nurtujące nas pytania. I tak na przykład jeśli kogoś zastanawiało, kto aktualnie rządzi w symfonicznym death metalu, to po premierze Codex Omega powinien doznać objawienia – Septicflesh! Nowy materiał greckiej ekipy nie tylko jest kolejnym potwierdzeniem klasy zespołu, ale nawet sugeruje pewną zwyżkę formy — co najpewniej ma związek ze zmianą na stanowisku perkusisty — bo mamy tu do czynienia z albumem niemal na miarę „The Great Mass”. Wszystkie charakterystyczne składniki muzyki Septicflesh, których fan zespołu (w tym i ja) oczekuje od swoich ulubieńców, występują na Codex Omega często, gęsto i w znanych już konfiguracjach. To oczywiście jest bardzo satysfakcjonujące, bo człowiek nie ma prawa poczuć się zawiedziony, jednak w dużym stopniu również przewidywalne. Normalnie bym się czepiał, że to pewnie koniunkturalizm i proste zagrania pod publiczkę, ale, kurwa!, stoi za tym tak wysoki poziom kompozytorsko-wykonawczy, że traktuję to jako świadectwo ciągłego doskonalenia stylu; stylu, który już wcześniej wydawał się być doprowadzony do perfekcji. Zresztą, jak tu narzekać, kiedy przynajmniej 70% (no, może 80%, albo 85%…) materiału to potencjalne hiciory i koncertowe szlagiery – piękne, podniosłe, ciężkie i brutalne, a przy tym nadzwyczaj chwytliwe i — przy całej swojej złożoności — łatwe w odbiorze. Takich utworów nie pisze się na odpierdol. Wystarczy rzucić uchem na powalający klimatem „Portrait Of A Headless Man” (gdyby nie wierzyli w jego potęgę, nie zainwestowaliby w teledysk), zabójczo intensywne „The Gospels Of Fear” i „3rd Testament (Codex Omega)” (można je chyba rozpatrywać w kategoriach najbrutalniejszych kawałków Septicflesh ever) czy zajebiaszczo epicki i miażdżący wszystko chórami w końcówce „Enemy Of Truth”. A to tylko część atrakcji, które zespół przygotował na swoim dziesiątym wydawnictwie. Szczególnie słowa pochwały należą się Kerimowi, który tchnął w Septicflesh sporo świeżości i… pałera. Dzięki jego wysiłkom wolniejsze partie są bardziej urozmaicone, zaś te szybkie – odpowiednio dojebane. Jedyne poważniejsze zastrzeżenia mam do niekiedy zbyt irytujących wokali Sotirisa (choć mam świadomość, że bez nich z muzyki uleciałaby cząstka oryginalności) oraz paru koszmarnych fragmentów „Trinity”, które brzmią jak najbardziej wstydliwe momenty Paradise Lost. Poza tymi szczegółami Codex Omega jest naprawdę świetnie skomponowanym krążkiem. Fleshgod Apocalypse mogą się schować!
Życie niekiedy zaskakująco szybko przynosi odpowiedzi na nurtujące nas pytania. I tak na przykład jeśli kogoś zastanawiało, kto aktualnie rządzi w symfonicznym death metalu, to po premierze Codex Omega powinien doznać objawienia – Septicflesh! Nowy materiał greckiej ekipy nie tylko jest kolejnym potwierdzeniem klasy zespołu, ale nawet sugeruje pewną zwyżkę formy — co najpewniej ma związek ze zmianą na stanowisku perkusisty — bo mamy tu do czynienia z albumem niemal na miarę „The Great Mass”. Wszystkie charakterystyczne składniki muzyki Septicflesh, których fan zespołu (w tym i ja) oczekuje od swoich ulubieńców, występują na Codex Omega często, gęsto i w znanych już konfiguracjach. To oczywiście jest bardzo satysfakcjonujące, bo człowiek nie ma prawa poczuć się zawiedziony, jednak w dużym stopniu również przewidywalne. Normalnie bym się czepiał, że to pewnie koniunkturalizm i proste zagrania pod publiczkę, ale, kurwa!, stoi za tym tak wysoki poziom kompozytorsko-wykonawczy, że traktuję to jako świadectwo ciągłego doskonalenia stylu; stylu, który już wcześniej wydawał się być doprowadzony do perfekcji. Zresztą, jak tu narzekać, kiedy przynajmniej 70% (no, może 80%, albo 85%…) materiału to potencjalne hiciory i koncertowe szlagiery – piękne, podniosłe, ciężkie i brutalne, a przy tym nadzwyczaj chwytliwe i — przy całej swojej złożoności — łatwe w odbiorze. Takich utworów nie pisze się na odpierdol. Wystarczy rzucić uchem na powalający klimatem „Portrait Of A Headless Man” (gdyby nie wierzyli w jego potęgę, nie zainwestowaliby w teledysk), zabójczo intensywne „The Gospels Of Fear” i „3rd Testament (Codex Omega)” (można je chyba rozpatrywać w kategoriach najbrutalniejszych kawałków Septicflesh ever) czy zajebiaszczo epicki i miażdżący wszystko chórami w końcówce „Enemy Of Truth”. A to tylko część atrakcji, które zespół przygotował na swoim dziesiątym wydawnictwie. Szczególnie słowa pochwały należą się Kerimowi, który tchnął w Septicflesh sporo świeżości i… pałera. Dzięki jego wysiłkom wolniejsze partie są bardziej urozmaicone, zaś te szybkie – odpowiednio dojebane. Jedyne poważniejsze zastrzeżenia mam do niekiedy zbyt irytujących wokali Sotirisa (choć mam świadomość, że bez nich z muzyki uleciałaby cząstka oryginalności) oraz paru koszmarnych fragmentów „Trinity”, które brzmią jak najbardziej wstydliwe momenty Paradise Lost. Poza tymi szczegółami Codex Omega jest naprawdę świetnie skomponowanym krążkiem. Fleshgod Apocalypse mogą się schować!![Afterbirth – The Time Traveler’s Dilemma [2017] Afterbirth - The Time Traveler’s Dilemma recenzja review](http://img.considered-dead.pl/covers/2017/afterbirth-the-time-travelers-dilemma.jpg) Nie będę tu ściemniał, że znam Afterbirth od podszewki, bo tak naprawdę dowiedziałem się o istnieniu tego zespołu dopiero, kiedy Unique Leader zaanonsowali ich debiutancki krążek. Jak się okazało, Amerykanie działali w latach 1993 – 1995, ale poza demówkami nie mieli żadnych poważniejszych osiągnięć, toteż szybko się rozpadli. Wrócili po 18 latach milczenia, a po kolejnych czterech wydali upragnionego longpleja. Nie mam zielonego pojęcia, co ich podkusiło do reaktywacji po tak długim czasie, ale należą im się brawa za odwagę, bo The Time Traveler’s Dilemma jest zaskakująco — przynajmniej dla mnie — udanym albumem. Zaskakująco, bo jakby nie patrzeć, mamy tu do czynienia z gromadą dziadków (3/4 składu), którzy masę czasu byli poza obiegiem, więc tak na zdrowy rozsądek można było po nich oczekiwać jedynie niemrawych podrygów. Wyszło jednak na to, że bycie „nie na czasie” jest jedną z głównych zalet Afterbirth, a ich debiutancka płyta to jeden z najbrutalniejszych materiałów tego roku. O tej brutalności nie ma sensu się szerzej rozpisywać, bo jest wręcz namacalna, zwłaszcza za sprawą potężnego brzmienia i kapitalnych jelitowych wokali (o zrozumieniu choćby jednego słowa można zapomnieć) znanego (albo i nie) z Artificial Brain Willa Smith’a – jeśli na The Time Traveler’s Dilemma słychać nakurw, to tylko taki przez duże N. Dość powiedzieć, że mocy albumu nie łagodzą nawet cztery (!) dość długie utwory instrumentalne; czynią go za to bardziej nietypowym i… dziwnym. Żeby było ciekawiej, nie jest to granie ani przesadnie typowe dla gatunku, ani wyjątkowo na czasie, bo styl, w którym nawalają Amerykanie, ma korzenie w erze sprzed Disgorge, co przejawia się choćby w zupełnie innej konstrukcji riffów (nieraz powiewa oldskulem a’la Demilich), wielowarstwowych strukturach czy dość swobodnie (i czysto!) pracującym basie. Afterbirth z każdym kolejnym numerem udowadniają, że mają całkiem sporo do zaoferowania fanom znudzonym nic nie wnoszącymi do gatunku kopiami Devourment, Internal Bleeding czy Dehumanized. Dlatego też nie ma się co zrażać osobliwą okładką (pasuje alternatywnych postrokofcuff w rurkach) ani sporą objętością krążka (44 minuty) i po prostu sięgnąć po The Time Traveler’s Dilemma. W brutalnym death metalu nie powiedziano jeszcze wszystkiego.
Nie będę tu ściemniał, że znam Afterbirth od podszewki, bo tak naprawdę dowiedziałem się o istnieniu tego zespołu dopiero, kiedy Unique Leader zaanonsowali ich debiutancki krążek. Jak się okazało, Amerykanie działali w latach 1993 – 1995, ale poza demówkami nie mieli żadnych poważniejszych osiągnięć, toteż szybko się rozpadli. Wrócili po 18 latach milczenia, a po kolejnych czterech wydali upragnionego longpleja. Nie mam zielonego pojęcia, co ich podkusiło do reaktywacji po tak długim czasie, ale należą im się brawa za odwagę, bo The Time Traveler’s Dilemma jest zaskakująco — przynajmniej dla mnie — udanym albumem. Zaskakująco, bo jakby nie patrzeć, mamy tu do czynienia z gromadą dziadków (3/4 składu), którzy masę czasu byli poza obiegiem, więc tak na zdrowy rozsądek można było po nich oczekiwać jedynie niemrawych podrygów. Wyszło jednak na to, że bycie „nie na czasie” jest jedną z głównych zalet Afterbirth, a ich debiutancka płyta to jeden z najbrutalniejszych materiałów tego roku. O tej brutalności nie ma sensu się szerzej rozpisywać, bo jest wręcz namacalna, zwłaszcza za sprawą potężnego brzmienia i kapitalnych jelitowych wokali (o zrozumieniu choćby jednego słowa można zapomnieć) znanego (albo i nie) z Artificial Brain Willa Smith’a – jeśli na The Time Traveler’s Dilemma słychać nakurw, to tylko taki przez duże N. Dość powiedzieć, że mocy albumu nie łagodzą nawet cztery (!) dość długie utwory instrumentalne; czynią go za to bardziej nietypowym i… dziwnym. Żeby było ciekawiej, nie jest to granie ani przesadnie typowe dla gatunku, ani wyjątkowo na czasie, bo styl, w którym nawalają Amerykanie, ma korzenie w erze sprzed Disgorge, co przejawia się choćby w zupełnie innej konstrukcji riffów (nieraz powiewa oldskulem a’la Demilich), wielowarstwowych strukturach czy dość swobodnie (i czysto!) pracującym basie. Afterbirth z każdym kolejnym numerem udowadniają, że mają całkiem sporo do zaoferowania fanom znudzonym nic nie wnoszącymi do gatunku kopiami Devourment, Internal Bleeding czy Dehumanized. Dlatego też nie ma się co zrażać osobliwą okładką (pasuje alternatywnych postrokofcuff w rurkach) ani sporą objętością krążka (44 minuty) i po prostu sięgnąć po The Time Traveler’s Dilemma. W brutalnym death metalu nie powiedziano jeszcze wszystkiego.![Condemned – His Divine Shadow [2017] Condemned - His Divine Shadow recenzja review](http://img.considered-dead.pl/covers/2017/condemned-his-divine-shadow.jpg) Condemned to zespół znany głównie z niezłej sieczki utrzymanej w kanonach brutalnego death metalu, fajnych okładek oraz dość długich przerw między poszczególnymi albumami. His Divine Shadow nie wyłamuje się z tej charakterystyki, choć bez cienia wątpliwości można stwierdzić, że to ich najbardziej udany materiał. Wiadomo, różnice pomiędzy tymi płytami nie są kolosalne, przełomu zatem nie należało się spodziewać. Najistotniejsze jest to, że słychać wyraźny postęp, jaki dokonuje się w muzyce Condemned wraz kolejnymi wizytami w studio. Tym razem panowie w mocno odmienionym składzie (z poprzedniego ostał się tylko gitarzysta Steve Crow) zameldowali się w murach Trench Studios, więc pewnie w tym należy upatrywać nieco świeższego podejścia do dźwięków i ogólnie większej różnorodności His Divine Shadow. Moim zdaniem wyszło im to na dobre, bo — pomijając już odczuwalnie lepszą i nade wszystko czytelną produkcję — krążek nie jest aż tak zamulający jak dwa poprzednie, więcej w nim życia. Jednocześnie nie ma tu miejsca, w którym gatunkowy purysta mógłby zarzucić kapeli zejście z jedynej słusznej drogi. Zresztą, jak można w ogóle mówić o zdradzie ideałów w przypadku albumu, który tempami (choćby w „World-Reaving Terror”) i zawiłością niektórych partii znacznie wykracza ponad to, co zespół robił w przeszłości?! Amerykanie napierdalają aż miło! Mimo to moim ulubionym fragmentem His Divine Shadow jest wybijający się konstrukcją „Ascending The Spectral Throne” – bardzo dobry przykład tego, jak za pomocą tylko gitar wprowadzić do brutalnego death metalu trochę atmosfery i nie zrobić z siebie błaznów. Condemned podołali wyzwaniu, dzięki czemu mają na płycie przynajmniej jeden numer, który można łatwo i szybko przywołać z pamięci. Gdyby takich perełek było więcej, nie omieszkałbym zasygnalizować znamion oryginalności; póki co – „Ascending The Spectral Throne” to tylko przebłysk czegoś nowego, innego. Cała resztę można spiąć klamrą „brutalny amerykański death metalu”. Wielu to wystarczy, u mnie jednak rozbudzili apetyt na więcej.
Condemned to zespół znany głównie z niezłej sieczki utrzymanej w kanonach brutalnego death metalu, fajnych okładek oraz dość długich przerw między poszczególnymi albumami. His Divine Shadow nie wyłamuje się z tej charakterystyki, choć bez cienia wątpliwości można stwierdzić, że to ich najbardziej udany materiał. Wiadomo, różnice pomiędzy tymi płytami nie są kolosalne, przełomu zatem nie należało się spodziewać. Najistotniejsze jest to, że słychać wyraźny postęp, jaki dokonuje się w muzyce Condemned wraz kolejnymi wizytami w studio. Tym razem panowie w mocno odmienionym składzie (z poprzedniego ostał się tylko gitarzysta Steve Crow) zameldowali się w murach Trench Studios, więc pewnie w tym należy upatrywać nieco świeższego podejścia do dźwięków i ogólnie większej różnorodności His Divine Shadow. Moim zdaniem wyszło im to na dobre, bo — pomijając już odczuwalnie lepszą i nade wszystko czytelną produkcję — krążek nie jest aż tak zamulający jak dwa poprzednie, więcej w nim życia. Jednocześnie nie ma tu miejsca, w którym gatunkowy purysta mógłby zarzucić kapeli zejście z jedynej słusznej drogi. Zresztą, jak można w ogóle mówić o zdradzie ideałów w przypadku albumu, który tempami (choćby w „World-Reaving Terror”) i zawiłością niektórych partii znacznie wykracza ponad to, co zespół robił w przeszłości?! Amerykanie napierdalają aż miło! Mimo to moim ulubionym fragmentem His Divine Shadow jest wybijający się konstrukcją „Ascending The Spectral Throne” – bardzo dobry przykład tego, jak za pomocą tylko gitar wprowadzić do brutalnego death metalu trochę atmosfery i nie zrobić z siebie błaznów. Condemned podołali wyzwaniu, dzięki czemu mają na płycie przynajmniej jeden numer, który można łatwo i szybko przywołać z pamięci. Gdyby takich perełek było więcej, nie omieszkałbym zasygnalizować znamion oryginalności; póki co – „Ascending The Spectral Throne” to tylko przebłysk czegoś nowego, innego. Cała resztę można spiąć klamrą „brutalny amerykański death metalu”. Wielu to wystarczy, u mnie jednak rozbudzili apetyt na więcej.![Dyscarnate – With All Their Might [2017] Dyscarnate - With All Their Might recenzja okładka review cover](http://img.considered-dead.pl/covers/2017/dyscarnate-with-all-their-might.jpg) Ciekaw jestem, jaką ściemę muzycy Dyscarnate wcisnęli w swoim podaniu do Unique Leader, bo — obiektywnie patrząc — nie za bardzo pasują do profilu tej kalifornijskiej wytwórni. Zespół ani nie jest jakoś wyjątkowo brutalny, ani nie poraża wybitnie technicznym podejściem do grania, ani też — za co im chwała — nie błaźni się hipsterskim deathcore’m. Mimo to chłopaki dostali szansę, więc może uda im się zaistnieć na szerszą niż dotychczas skalę. W pełni na to zasługują, bo chociaż nie proponują niczego nowego, to odrobinę innego już tak – muzyka na With All Their Might imponuje (zaskakuje?) świeżością, chwytliwością i zajebistą realizacją z wyższej niż średnia półki. Anglicy postawili na bezpośredni death metal z nutą hard core, w którym rządzi ciężar, nienachalne melodie i przede wszystkim wszechogarniający groove. Nie jestem przesadnie zafascynowany takim graniem, ale akurat Dyscarnate trafiają do mnie z dużą łatwością. W ich utworach po prostu słychać dobry zmysł kompozytorski, dzięki któremu cały materiał zawiera masę sensownych urozmaiceń (nie mylić z udziwnień), w związku z czym jest daleki od monotonii. Nie ma w tym wielkiej filozofii, jest natomiast niezłe wyczucie i wspomniana już chwytliwość. Przy okazji chciałbym uspokoić co wrażliwszych brutalistów – With All Their Might absolutnie nie można podciągnąć pod szwedzki melodeath, bo to łomot zdecydowanie bardziej agresywny (także dzięki wokalom) i ambitny, więc można sięgnąć po niego bez obaw. Blastów czy poważniejszych przyspieszeń nie ma tu zbyt wielu — to w połowie „To End All Flesh Before Me” jest przezajebiste, to w końcówce „Traitors In The Palace” w sumie też — ale zawsze pojawiają się w odpowiednim momencie, dynamizując kawałek i czyniąc go bardziej zadziornym. Nie zmienia to jednak faktu, że przez większość czasu Dyscarnate zajmują się bujaniem, bynajmniej nie do snu. No i jeszcze kwestia brzmienia – mistrz Jacob Hansen skupił się na podkreśleniu nim warstwy rytmicznej, więc wszystko napierdala ostro i precyzyjnie jak w nowoczesnej fabryce. Wprawdzie to jeszcze nie ten poziom co Gojira z „From Mars To Sirius” i
Ciekaw jestem, jaką ściemę muzycy Dyscarnate wcisnęli w swoim podaniu do Unique Leader, bo — obiektywnie patrząc — nie za bardzo pasują do profilu tej kalifornijskiej wytwórni. Zespół ani nie jest jakoś wyjątkowo brutalny, ani nie poraża wybitnie technicznym podejściem do grania, ani też — za co im chwała — nie błaźni się hipsterskim deathcore’m. Mimo to chłopaki dostali szansę, więc może uda im się zaistnieć na szerszą niż dotychczas skalę. W pełni na to zasługują, bo chociaż nie proponują niczego nowego, to odrobinę innego już tak – muzyka na With All Their Might imponuje (zaskakuje?) świeżością, chwytliwością i zajebistą realizacją z wyższej niż średnia półki. Anglicy postawili na bezpośredni death metal z nutą hard core, w którym rządzi ciężar, nienachalne melodie i przede wszystkim wszechogarniający groove. Nie jestem przesadnie zafascynowany takim graniem, ale akurat Dyscarnate trafiają do mnie z dużą łatwością. W ich utworach po prostu słychać dobry zmysł kompozytorski, dzięki któremu cały materiał zawiera masę sensownych urozmaiceń (nie mylić z udziwnień), w związku z czym jest daleki od monotonii. Nie ma w tym wielkiej filozofii, jest natomiast niezłe wyczucie i wspomniana już chwytliwość. Przy okazji chciałbym uspokoić co wrażliwszych brutalistów – With All Their Might absolutnie nie można podciągnąć pod szwedzki melodeath, bo to łomot zdecydowanie bardziej agresywny (także dzięki wokalom) i ambitny, więc można sięgnąć po niego bez obaw. Blastów czy poważniejszych przyspieszeń nie ma tu zbyt wielu — to w połowie „To End All Flesh Before Me” jest przezajebiste, to w końcówce „Traitors In The Palace” w sumie też — ale zawsze pojawiają się w odpowiednim momencie, dynamizując kawałek i czyniąc go bardziej zadziornym. Nie zmienia to jednak faktu, że przez większość czasu Dyscarnate zajmują się bujaniem, bynajmniej nie do snu. No i jeszcze kwestia brzmienia – mistrz Jacob Hansen skupił się na podkreśleniu nim warstwy rytmicznej, więc wszystko napierdala ostro i precyzyjnie jak w nowoczesnej fabryce. Wprawdzie to jeszcze nie ten poziom co Gojira z „From Mars To Sirius” i ![Cytotoxin – Gammageddon [2017] Cytotoxin - Gammageddon recenzja review](http://img.considered-dead.pl/covers/2017/cytotoxin-gammageddon.jpg) Swego czasu Cytotoxin był całkiem dobrze zapowiadającym się zespołem, który przy odrobinie promocji mógł nieco namieszać na poletku technicznego i brutalnego death metalu. Mógł, ale nie namieszał, bo to było dawno temu. Niestety, przedłużająca się w nieskończoność przerwa po wydaniu "Radiophobia" skutecznie zminimalizowała szanse Niemców na bycie zapamiętanym i podziwianym przez więcej niż garstkę miłośników ekstremalnego hałasu. Rynkowe realia nie oszczędzają nikogo, a pięć lat w tym gatunku to naprawdę szmat czasu, wystarczający nawet na zmianę pokoleniową.
Swego czasu Cytotoxin był całkiem dobrze zapowiadającym się zespołem, który przy odrobinie promocji mógł nieco namieszać na poletku technicznego i brutalnego death metalu. Mógł, ale nie namieszał, bo to było dawno temu. Niestety, przedłużająca się w nieskończoność przerwa po wydaniu "Radiophobia" skutecznie zminimalizowała szanse Niemców na bycie zapamiętanym i podziwianym przez więcej niż garstkę miłośników ekstremalnego hałasu. Rynkowe realia nie oszczędzają nikogo, a pięć lat w tym gatunku to naprawdę szmat czasu, wystarczający nawet na zmianę pokoleniową.![Amon – Liar In Wait [2012] Amon - Liar In Wait recenzja okładka review cover](http://img.considered-dead.pl/covers/2017/amon-liar-in-wait.jpg) Wskrzeszając Amon, bracia Hoffman powinni sobie doskonale zdawać sprawę, że cokolwiek nagrają pod tym szyldem, to i tak nie będzie miało najmniejszych szans sprostać oczekiwaniom szerszego grona odbiorców, a już zwłaszcza miłośników twórczości ich poprzedniej kapeli. Postanowili jednak zaryzykować i, cóż, swoich oczekiwań związanych z odbiorem tego krążkiem chyba też nie spełnili. Materiał zebrany pod tytułem Liar In Wait ani nie zachwyca, ani nie załamuje; jest całkiem przyzwoity, jednak przez zatrzęsienie zawartych w nim sprzeczności i taką sobie wyrazistość dość szybko ulatuje z pamięci. Nawet u mnie — a wydawało mi się, że jestem entuzjastycznie nastawiony do zespołu — przez większą część roku płytę przykrywa gruba warstwa kurzu. Jeśli natomiast sięgam po Liar In Wait, za każdym razem mam wrażenie obcowania z muzyką, która mimo iż w ogóle nie męczy, nie zmierza w jasno określonym kierunku, raczej w kilku przeciwnych. Kompozytorskie niezdecydowanie to chyba ostatnia rzecz, jakiej mógłbym się spodziewać po tak doświadczonym składzie, a to właśnie ono stanowi główny problem albumu. Z jednej strony wyraźnie dają tu o sobie znać chęci zrobienia czegoś zupełnie innego — choć siłą rzeczy w podobnych ramach — niż Deicide na którymkolwiek etapie, z drugiej zaś raz za razem słychać próby nawiązania do co bardziej charakterystycznych elementów składowych Bogobójstwa (choćby w kwestii wokali), które są niezbyt ambitnymi zagraniami pod publikę. Jak na moje ucho zespołowi nie udało się tego należycie zbalansować, więc cały krążek stoi pod znakiem stylistycznych zgrzytów. Utwory na Liar In Wait są na pewno bardziej techniczne niż te, które bracia grali przez lata, a już zwłaszcza w obrębie solówek (bywa, że zaskakująco melodyjnych), jednak te wszystkie gitarowe zawijasy i ozdobniki wydają mi się nienaturalne i wciśnięte na siłę. Odbieram to jako coś na zasadzie ostatecznego udowodnienia malkontentom i niedowiarkom, że potrafią grać rzeczy stopniem skomplikowania przewyższające
Wskrzeszając Amon, bracia Hoffman powinni sobie doskonale zdawać sprawę, że cokolwiek nagrają pod tym szyldem, to i tak nie będzie miało najmniejszych szans sprostać oczekiwaniom szerszego grona odbiorców, a już zwłaszcza miłośników twórczości ich poprzedniej kapeli. Postanowili jednak zaryzykować i, cóż, swoich oczekiwań związanych z odbiorem tego krążkiem chyba też nie spełnili. Materiał zebrany pod tytułem Liar In Wait ani nie zachwyca, ani nie załamuje; jest całkiem przyzwoity, jednak przez zatrzęsienie zawartych w nim sprzeczności i taką sobie wyrazistość dość szybko ulatuje z pamięci. Nawet u mnie — a wydawało mi się, że jestem entuzjastycznie nastawiony do zespołu — przez większą część roku płytę przykrywa gruba warstwa kurzu. Jeśli natomiast sięgam po Liar In Wait, za każdym razem mam wrażenie obcowania z muzyką, która mimo iż w ogóle nie męczy, nie zmierza w jasno określonym kierunku, raczej w kilku przeciwnych. Kompozytorskie niezdecydowanie to chyba ostatnia rzecz, jakiej mógłbym się spodziewać po tak doświadczonym składzie, a to właśnie ono stanowi główny problem albumu. Z jednej strony wyraźnie dają tu o sobie znać chęci zrobienia czegoś zupełnie innego — choć siłą rzeczy w podobnych ramach — niż Deicide na którymkolwiek etapie, z drugiej zaś raz za razem słychać próby nawiązania do co bardziej charakterystycznych elementów składowych Bogobójstwa (choćby w kwestii wokali), które są niezbyt ambitnymi zagraniami pod publikę. Jak na moje ucho zespołowi nie udało się tego należycie zbalansować, więc cały krążek stoi pod znakiem stylistycznych zgrzytów. Utwory na Liar In Wait są na pewno bardziej techniczne niż te, które bracia grali przez lata, a już zwłaszcza w obrębie solówek (bywa, że zaskakująco melodyjnych), jednak te wszystkie gitarowe zawijasy i ozdobniki wydają mi się nienaturalne i wciśnięte na siłę. Odbieram to jako coś na zasadzie ostatecznego udowodnienia malkontentom i niedowiarkom, że potrafią grać rzeczy stopniem skomplikowania przewyższające ![Samael – Hegemony [2017] Samael - Hegemony recenzja okładka review cover](http://img.considered-dead.pl/covers/2017/samael-hegemony.jpg) Dwa przypadki to dość skromny materiał, by na jego podstawie tworzyć jakąś prawidłowość, ale skoro oba bez naciągania faktów pasują mi do teorii, to niech i tak będzie. W przypadku Samael owa prawidłowość wygląda następująco: po dłuższych przerwach Szwajcarzy nagrywają albumy nie urywające dupy. Tak było z „Reign Of Light”, tak jest również z Hegemony. Wstyd to przyznać, ale od lat podchodzę do nowych płyt tego zespołu jak do produkcji pop – mianowicie interesuje mnie, czy są na nich jakieś fajne piosenki i czy jest ich dużo. Przy okazji tego krążka odpowiedź na pierwsze pytanie brzmi – owszem, zaś na drugie – niespecjalnie. Tak na dobrą sprawę z pięćdziesięciominutowego — swoją drogą to już odrobinę za długo — materiału w pamięć najbardziej zapada „Helter Skelter”, co jest zresztą zrozumiałe – wszak McCartney i Lennon w pisaniu hitów nie mieli sobie równych, a akurat w tym kawałku ponoć dali podwaliny dla metalu. Natomiast spośród autorskich utworów Samael najciekawsze wydają mi się „Rite Of Renewal” i „Against All Enemies”, które wyróżniają się dobrą dynamiką i ponadprzeciętną chwytliwością. W pozostałych numerach nie brakuje udanych partii (ba, jest ich całkiem sporo!), jednak zwykle nie rozwijają się w coś większego – pozostają tylko ciekawym fragmentem w otoczeniu patentów po prostu średnich i mocno oklepanych. Ta wtórność Hegemony bywa kłopotliwa zwłaszcza kiedy jakiś fragment baaardzo przypomina inny, znany już z
Dwa przypadki to dość skromny materiał, by na jego podstawie tworzyć jakąś prawidłowość, ale skoro oba bez naciągania faktów pasują mi do teorii, to niech i tak będzie. W przypadku Samael owa prawidłowość wygląda następująco: po dłuższych przerwach Szwajcarzy nagrywają albumy nie urywające dupy. Tak było z „Reign Of Light”, tak jest również z Hegemony. Wstyd to przyznać, ale od lat podchodzę do nowych płyt tego zespołu jak do produkcji pop – mianowicie interesuje mnie, czy są na nich jakieś fajne piosenki i czy jest ich dużo. Przy okazji tego krążka odpowiedź na pierwsze pytanie brzmi – owszem, zaś na drugie – niespecjalnie. Tak na dobrą sprawę z pięćdziesięciominutowego — swoją drogą to już odrobinę za długo — materiału w pamięć najbardziej zapada „Helter Skelter”, co jest zresztą zrozumiałe – wszak McCartney i Lennon w pisaniu hitów nie mieli sobie równych, a akurat w tym kawałku ponoć dali podwaliny dla metalu. Natomiast spośród autorskich utworów Samael najciekawsze wydają mi się „Rite Of Renewal” i „Against All Enemies”, które wyróżniają się dobrą dynamiką i ponadprzeciętną chwytliwością. W pozostałych numerach nie brakuje udanych partii (ba, jest ich całkiem sporo!), jednak zwykle nie rozwijają się w coś większego – pozostają tylko ciekawym fragmentem w otoczeniu patentów po prostu średnich i mocno oklepanych. Ta wtórność Hegemony bywa kłopotliwa zwłaszcza kiedy jakiś fragment baaardzo przypomina inny, znany już z ![Ceremony – Tyranny From Above [1993] Ceremony - Tyranny From Above recenzja review](http://img.considered-dead.pl/covers/2017/ceremony-tyranny-from-above.jpg) Ceremony to już nieco zapomniany przedstawiciel holenderskiego death metalu. Zaczynali pod koniec lat 80-tych, by jeszcze w pierwszej połowie następnej dekady być już tylko wspomnieniem dla garstki fanów, którzy poznali się na ich talencie. Dorobek  zespołu, choć dość skromny, jest w całości wart uwagi, a już zwłaszcza ta jedyna płyta długogrająca. Holendrzy umiłowali sobie death metal o solidnym współczynniku brutalności i z wyczuwalnym technicznym odchyłem, który zgrabnie łączy w sobie wpływy zarówno szkoły amerykańskiej, jaki i europejskiej. Z tą pierwszą Ceremony łączą bardzo zbliżone patenty na bezkompromisowe napieprzanie i skłonność do komplikowania struktur, zaś z drugą podejście do surowej produkcji. Należy przy tym zaznaczyć, że muzycy nie dali się porwać bardzo wówczas popularnym u ich rodaków wpływom doom metalu, stąd też Tyranny From Above w przeważającej części jest materiałem opartym na szybkich tempach i odpowiednio ciężkich riffach – czystym gatunkowo, pozbawionym eksperymentów i zmiękczaczy (delikatne i nieistotne dla całości plamy klawiszy pojawiają się bodaj w jednym kawałku), choć nie pewnego elementu zaskoczenia. Ceremony nie silą się na przesadnie subtelne rozwiązania, od pierwszego kawałka dając jasno do zrozumienia, że nie mają zamiaru się pierdolić z słuchaczem jak matka z łobuzem. Główna w tym zasługa intensywnie pracujących gitar, których partie są stosunkowo złożone, z wieloma zmianami motywów i pokręconymi wstawkami, dzięki czemu nie tak łatwo znudzić się Tyranny From Above. W związku z powyższym zastanawia mnie, dlaczego solówki w stosunku do riffów potraktowano ewidentnie na odwal się – tylko dwie trzymają się struktur utworów, natomiast reszta jest wstrzelona byle gdzie i byle jak – ot, takie zwykłe molesty gryfu bez specjalnej inwencji. Szkoda też, że perkman nieco odstaje poziomem (pomysłowością?) od gitarzystów, bo choć potrafi przywalić (i to zdradzając nawet grindowe inspiracje), to do jego gry wkradają się proste schematy, kiedy akurat mógłby bardziej zaszaleć. Co do wspomnianego elementu zaskoczenia – jest to coś na kształt czystych wokali/wrzasków w damskim wydaniu, które ni z tego ni z owego pojawiają się w „Beyond The Boundaries Of This World” i „Tribulation Foreseen”, będąc mocnym kontrastem dla tradycyjnego growlu. Pierwsza reakcja: o co, kurwa, chodzi? A chodzi o to, że… nie mam bladego pojęcia… Mimo to Tyranny From Above jako całość jest dość zwartym i dobrze skomponowanym materiałem, którym powinni się zainteresować szczególnie fani Torchure, Mercyless i wczesnego Atrocity.
Ceremony to już nieco zapomniany przedstawiciel holenderskiego death metalu. Zaczynali pod koniec lat 80-tych, by jeszcze w pierwszej połowie następnej dekady być już tylko wspomnieniem dla garstki fanów, którzy poznali się na ich talencie. Dorobek  zespołu, choć dość skromny, jest w całości wart uwagi, a już zwłaszcza ta jedyna płyta długogrająca. Holendrzy umiłowali sobie death metal o solidnym współczynniku brutalności i z wyczuwalnym technicznym odchyłem, który zgrabnie łączy w sobie wpływy zarówno szkoły amerykańskiej, jaki i europejskiej. Z tą pierwszą Ceremony łączą bardzo zbliżone patenty na bezkompromisowe napieprzanie i skłonność do komplikowania struktur, zaś z drugą podejście do surowej produkcji. Należy przy tym zaznaczyć, że muzycy nie dali się porwać bardzo wówczas popularnym u ich rodaków wpływom doom metalu, stąd też Tyranny From Above w przeważającej części jest materiałem opartym na szybkich tempach i odpowiednio ciężkich riffach – czystym gatunkowo, pozbawionym eksperymentów i zmiękczaczy (delikatne i nieistotne dla całości plamy klawiszy pojawiają się bodaj w jednym kawałku), choć nie pewnego elementu zaskoczenia. Ceremony nie silą się na przesadnie subtelne rozwiązania, od pierwszego kawałka dając jasno do zrozumienia, że nie mają zamiaru się pierdolić z słuchaczem jak matka z łobuzem. Główna w tym zasługa intensywnie pracujących gitar, których partie są stosunkowo złożone, z wieloma zmianami motywów i pokręconymi wstawkami, dzięki czemu nie tak łatwo znudzić się Tyranny From Above. W związku z powyższym zastanawia mnie, dlaczego solówki w stosunku do riffów potraktowano ewidentnie na odwal się – tylko dwie trzymają się struktur utworów, natomiast reszta jest wstrzelona byle gdzie i byle jak – ot, takie zwykłe molesty gryfu bez specjalnej inwencji. Szkoda też, że perkman nieco odstaje poziomem (pomysłowością?) od gitarzystów, bo choć potrafi przywalić (i to zdradzając nawet grindowe inspiracje), to do jego gry wkradają się proste schematy, kiedy akurat mógłby bardziej zaszaleć. Co do wspomnianego elementu zaskoczenia – jest to coś na kształt czystych wokali/wrzasków w damskim wydaniu, które ni z tego ni z owego pojawiają się w „Beyond The Boundaries Of This World” i „Tribulation Foreseen”, będąc mocnym kontrastem dla tradycyjnego growlu. Pierwsza reakcja: o co, kurwa, chodzi? A chodzi o to, że… nie mam bladego pojęcia… Mimo to Tyranny From Above jako całość jest dość zwartym i dobrze skomponowanym materiałem, którym powinni się zainteresować szczególnie fani Torchure, Mercyless i wczesnego Atrocity.


